Изменить стиль страницы

Zamilkł na chwilę, uśmiechnął się chytrze.

— Nie zapytam, kim jesteście, skąd przybywacie, dokąd i po co wędrujecie. Nie zapytam, dlaczego jeden z was mówi z ledwo zauważalnym nilfgaardzkim akcentem, a na drugiego boczą się niekiedy psy i konie. Nie każę odebrać trubadurowi Jaskrowi tubusa z zapiskami, nie sprawdzę, o czym te zapiski traktują. A cesarski kontrwywiad poinformuję o was dopiero wtedy, gdy Słowik będzie martwy lub w moim lochu. Nawet później, po co się spieszyć? Dam wam czas. I szansę.

— Szansę na co?

— Na dotarcie do Toussaint. Do tego śmiesznego księstwa z bajki, granic którego nawet nilfgaardzki kontrwywiad nie ośmieli się naruszyć. Potem zaś dużo może się zmienić. Będzie amnestia. Będzie może rozejm za Jarugą. Może nawet trwały pokój.

Wiedźmin milczał długo. Pokaleczona twarz prefekta była nieruchoma, jego oko płonęło.

— Zgoda — powiedział wreszcie Geralt.

— Bez targów? Bez warunków?

— Z dwoma.

— Jakżeby inaczej. Słucham.

— Muszę wprzód pojechać na kilka dni na zachód. Nad jezioro Monduim. Do druidów, albowiem…

— Czy ty durnia ze mnie robisz? — przerwał gwałtownie Fulko Artevelde. - Czy ty chcesz mnie wykołować? Jaki zachód? Dokąd wiedzie twój szlak, każdy wie! W tej liczbie i Słowik, który właśnie na twoim szlaku zastawia zasadzkę. Na południu, w Belhaven, w miejscu, gdzie Dolinę Newi przecina Dolina Sansretour wiodąca do Thussaint.

— Czy to ma znaczyć…

— …że druidów nie ma nad Loc Monduim. Od blisko miesiąca. Powędrowali Doliną Sansretour do Toussaint, pod opiekuńcze skrzydła księżnej Anarietty z Beauclair, mającej słabość do przeróżnych cudaków, pomyleńców i rarogów. Chętnie udzielającej takowym azylu w swoim bajkowym kraiku. Ty przecież o tym wiesz, wiedźminie. Nie rób ze mnie durnia. Nie próbuj mnie wykiwać!

— Nie będę próbował — powiedział wolno Geralt. - Daję słowo, że nie będę. Jutro ruszam do Belhaven.

— Nie zapomniałeś aby o czymś?

— Nie, nie zapomniałem. Drugi mój warunek: chcę Angouleme. Przyspieszysz dla niej amnestię i wypuścisz z ciemnicy. Wiedźminowi koronnemu potrzebny jest twój świadek koronny. Szybko, godzisz się czy nie?

— Godzę — odrzekł prawie natychmiast Fulko Artevelde. - Nie mam wyjścia. Angouleme jest twoja. Bo przecież wiem, że przystajesz na współpracę ze mną tylko dla niej.

*****

Jadący bok w bok z Geraltem wampir słuchał uważnie, nie przerywał. Wiedźmin nie zawiódł się na jego przenikliwości.

— Jest nas piątka, a nie czwórka — podsumował szybko, gdy tylko Geralt skończył opowiadać. - Wędrujemy w pięcioro od końca sierpnia, w pięcioro przekroczyliśmy Jarugę. A warkocz Milva obcięła sobie dopiero na Zarzeczu. Jakiś tydzień temu. Twoja jasnowłosa protegowana wie o warkoczu Milvy. A nie doliczyła się pięciorga. Dziwne.

— Czy najdziwniejsze w całej tej dziwnej historii?

— Bynajmniej. Najdziwniejsze jest Belhaven. Miasteczko, w którym jakoby zastawiono na nas zasadzkę. Miasteczko położone głęboko w górach, na szlaku doliny Newi i przełęczy Theodula…

— Dokąd nigdy nie planowaliśmy jechać — dokończył Wiedźmin, popędzając zaczynającą zostawać w tyle Płotkę. - Trzy tygodnie temu, kiedy ów rozbójnik Słowik przyjmował od jakiegoś półelfa zlecenie na zabicie mnie, byliśmy w Angrenie, zmierzaliśmy do Caed Dhu, lękając się bagien Ysgith. Nie wiedzieliśmy nawet, że przyjdzie nam przekroczyć Jarugę. Do diabła, my jeszcze dziś rano nie wiedzieliśmy…

— Wiedzieliśmy — przerwał mu wampir. - Wiedzieliśmy, że szukamy druidów. Tak samo dziś rano, jak trzy tygodnie temu. Ten tajemniczy póielf organizuje zasadzkę na drodze wiodącej do druidów, pewny, że tą właśnie drogą pojedziemy. On po prostu… — …wie lepiej od nas, którędy ta droga wiedzie — wiedźmin zrewanżował się wpadaniem w słowo. - Skąd on to wie?

— To jego trzeba będzie zapytać. Dlatego właśnie przystałeś na propozycję prefekta, nieprawdaż?

— Owszem. Liczę, że uda mi się trochę pogawędzić z tym panem półelfem — uśmiechnął się paskudnie Geralt. - Nim jednak do tego dojdzie, nie narzuca ci się jakieś wyjaśnienie? Czy jakieś nie prosi się wręcz samo?

Wampir czas jakiś przyglądał mu się w milczeniu.

— Nie podoba mi się to, co mówisz, Geralt — powiedział wreszcie. - Nie podoba mi się to, co myślisz. Uważam tę myśl za nieładną. Powziętą pospiesznie, bez zastanowienia. Wynikającą z uprzedzeń i resentymentów.

— Czym wobec tego wytłumaczyć…

— Czymkolwiek — Regis przerwał mu tonem, jakiego Geralt nigdy u niego nie słyszał. - Czymkolwiek, byle nie tym. Czy nie bierzesz, dla przykładu, pod uwagę możliwości, że twoja jasnowłosa protegowana po prostu kłamie?

— No, no, wujciu! — zawołała Angouleme, jadąca za nimi na mule o imieniu Draakul. - Nie zadawaj mi kłamu, jeśli mi go nie możesz dowieść!

— Nie jestem twoim wujciem, drogie dziecko.

— A ja nie jestem twoim drogim dzieckiem, wujciu!

— Angouleme — odwrócił się w siodle Wiedźmin. - Zamilknij.

— Jak każesz — Angouleme momentalnie uspokoiła się. - Tobie wolno rozkazywać. Tyś mnie wydobył z jamy, wyrwał z pana Fulkowych pazurów. Ciebie słucham, tyś teraz herszt, głowa hanzy…

— Zamilknij, proszę.

Angouleme zamruczała pod nosem, przestała popędzać Draakula i została z tyłu, tym bardziej, że Regis i Geralt przyspieszyli, doganiając jadących w awangardzie Jaskra, Cahira i Milvę. Jechali w stronę gór, brzegiem rzeki Newi, wartko toczącej po kamieniach i progach mętne i żółtobrązowe po ostatnich deszczach wody. Nie byli sami. Dość często mijali bądź wyprzedzali szwadrony nilfgaardzkiej kawalerii, samotnych jeźdźców, wozy osadników i karawany kupców.

Na południu, coraz bliżej i coraz groźniej, wznosiły się góry Amell. I spiczasta iglica Gorgony, Góry Diabła, tonąca w chmurach szybko zasnuwających całe niebo.

— Kiedy im powiesz? — spytał wampir, wzrokiem pokazując jadącą w przedzie trójkę.

— Na biwaku.

*****

Jaskier był pierwszy, który zabrał głos, gdy Geralt skończył opowiadać.

— Skoryguj mnie, jeśli się mylę — powiedział. - Ta dziewczyna, Angouleme, którą ochoczo i niefrasobliwie dołączyłeś do naszej drużyny, to kryminalistka. By ocalić ją od kary, zresztą zasłużonej, zgodziłeś się kolaborować z Nilfgaardczykami. Dałeś się wynająć. Ba, nie tylko siebie, nas wszystkich wynająłeś. Mamy wszyscy dopomóc Nilfgaardczykom schwytać lub uśmiercić jakiegoś. Lokalnego zbójcę. Krótko: ty, Geralt, zostałeś nilfgaardzkim najemnikiem, łowcą nagród, płatnym zabójcą. A my awansowaliśmy na twoich akolitów… Czy też famulusów…

— Masz nieprawdopodobny talent do upraszczania, Jaskier — mruknął Cahir. - Czyżbyś naprawdę nie pojmował, o co chodzi? Czy też gadasz dla samego gadania?

— Milcz, Nilfgaardczyku. Geralt?

— Zacznijmy od tego — Wiedźmin wrzucił do ogniska patyk, którym bawił się od dłuższego czasu — że w tym, co zamierzyłem, nikt nie musi mi pomagać. Mogę to załatwić sam. Bez akolitów i famulusów.

— Zuchwały jesteś, wujciu — odezwała się Angouleme. - Ale hanza Słowika to dwudziestu i czterech dobrych zuchów, owi nawet wiedźmina nie zlękną się tak łacno, a jeśli o mieczową sprawę idzie, to choćby i prawdą było, co o wiedźminach gadają, nikt samojeden nie dostoi dwóm tuzinom. Uratowałeś mi życie, więc ja ci odpłacę tym samym. Ostrzeżeniem. I pomocą.

— Co to jest, u diabła, hanza?

— Aen hansę — wyjaśnił Cahir — to w naszym języku zbrojna drużyna, ale taka, którą łączą więzy przyjaźni…

— Kompania?

— O, właśnie. Słowo, jak widzę, weszło do tutejszego żargonu…

— Hanza jest hanza — przerwała Angouleme. - A po naszemu: hulajpartia albo hassa. O czym tu gadać? Ja ostrzegałam poważnie. Nie ma szans jeden przeciw całej hanzie. Na domiar złego nie znający ani Słowika, ani w ogóle nikogo w Belhaven i okolicy, ni wrogów, ni przyjaciół albo sprzymierzeńców. Nie znający dróg, które do miasta prowadzą, a prowadzą różne. Ja mówię tak: nie da sobie Wiedźmin sam rady. Nie wiem, jakie u was panują obyczaje, ale ja wiedźmina samego nie zostawię. On mnie, jak to powiedział wujcio Jaskier, ochoczo i niefrasobliwie przyjął do drużyny waszej, chociaż jestem kryminalistka… Bo wciąż jeszcze mi włosy kryminałem śmierdzą, umyć nie było jak… Wiedźmin, nie kto inny, mnie z tego kryminału wydobył na światło dzienne. Za co mu wdzięczna jestem. Dlatego ja jego samego nie zostawię. Poprowadzę go do Belhaven, na Słowika i na tego pólelfa. Razem z nim idę.