Изменить стиль страницы

Hotsporn wstał.

— Jadę.

— Teraz, na noc?

— Przenocuję we wsi. Tu mi jakoś nieporęcznie. A jutro prościutko do granicy z Metinną, potem głównym gościńcem do Forgeham, gdzie zabawię do Ekwinokcjum, a kto wie, czy nie dłużej. Będę tam bowiem oczekiwał na takich, co już się zastanowili, gotowi są ujawnić się i pod moją opieką czekać amnestii. I wy też nie mitrężcie, radzę dobrze, z zastanawianiem się i dumaniem. Bo gotów Bonhart amnestię wyprzedzić.

— Ciągle nas straszysz tym Bonhartem — rzekt wolno Giselher, wstając również. - Myślałby kto, że łotr już za węgłem… A on pewnie za górami, za lasami… — …w Zazdrości — dokończył spokojnie Hotsporn. - W zajeździe "Pod Głową Chimery". Jakieś trzydzieści mil stąd. Gdyby nie wasze zygzaki nad Veldą, pewnie wpakowalibyście się na niego wczoraj. Ale was to nie frasuje, wiem. Bywaj, Giselher. Bywajcie, Szczury. Mistrzu Almavera? Jadę do Metinny, a zawsze chętny jestem kompanii w drodze… Co mówiłeś, mistrzu? Że chętnie? Tak myślałem. Pakuj więc twój kram. Zapłaćcie mistrzowi, Szczury, za jego artystyczny trud.

Stacja pocztowa pachniała smażoną cebulką i zalewajką, gotowaną przez żonę gospodarza stacji, czasowo wypuszczoną ze spiżamianego aresztu. Świeca na stole pryskała, tętniła, zamiatała wąsem płomienia. Szczury pochyliły się nad stołem tak, że płomień grzał ich niemal stykające się głowy.

— Jest w Zazdrości — mówił cicho Giselher. - W zajeździe "Pod Głową Chimery". Raptem dzień drogi stąd. Co o tym myślicie?

— To, co i ty — warknął Kayleigh. - Jedźmy tam i zabijmy skurwysyna.

— Pomścimy Valdeza — powiedział Reef. - I Muchomorka.

— I nie będą nas — zasyczała Iskra — różni Hotspornowie w oczy kłuć cudzą sławą i fantazją. Zakatrupimy tego Bonharta, tego trupojada, tego wilkołaka. Przybijemy jego głowę nad drzwiami oberży, żeby do nazwy pasowało! I żeby wszyscy widzieli, że nie charakternik, ale śmiertelny był, jak inni, i że w końcu na lepszych się porwał. Pokaże się, która hanza najlepsza od Korathu po Pereplut!

— Pieśni zaśpiewają o nas po jarmarkach! — rzekł zapalczywie Kayleigh. - Ba, i po zamkach!

— Jedźmy — Asse palnął w blat dłonią — Jedźmy i zabijmy drania.

— A później — zastanowił się Giselher — pomyślimy o owej amnestii… O Gildii… Czego gębę wykrzywiasz, Kayleigh, jakbyś pluskwę rozgryzł? Po piętach nam depczą, a zima idzie. Myślę tak, Szczurki: przezimujemy, grzejąc dupy przy kominie, amnestią od chłodu nakryci, amnestyjne grzane piwo pociągając. Wytrwamy w tej amnestii przyzwoicie i grzecznie… tak jakoś do wiosny. A wiosną… Gdy trawka spod śniegu wyjrzy…

Szczury zaśmiały się chórem, cicho, złowieszczo. Oczy gorzały im jak prawdziwym szczurom, gdy nocą, w ciemnym zaułku podchodzą do rannego, niezdolnego się bronić człowieka.

— Wypijmy — rzekł Giselher — Bonhartowi na pohybel! Zjedzmy tej zupy, a potem spać. Wypocząć, bo do dnia ruszymy.

— Jasne — parsknęła Iskra. - Bierzcie przykład z Mistle i Falki, te już od godziny w łóżku.

Żona gospodarza stacji pocztowej zadygotała przy saganie, znowu słysząc od stołu cichy, zły, paskudny chichot.

*****

Ciri uniosła głowę, przez dłuższą chwilę milczała, zapatrzona w ledwo pełgający płomyk kaganka, w którym wypalała się już reszteczka tranu.

— Wymknęłam się wtedy ze stacji jak złodziejka — podjęła opowieść. - Nad ranem, w zupełnych ciemnościach… Ale nie zdołałam uciec niepostrzeżenie. Mistle musiała przebudzić się, gdy wstawałam z łóżka. Przydybała mnie w stajni, gdy siodłałam konia. Ale nie okazała zdziwienia. I wcale nie próbowała mnie zatrzymać… Zaczynało już świtać…

— Teraz też niezbyt daleko do świtu — ziewnął Vysogota. - Czas spać, Ciri. Jutro wznowisz opowieść.

— Może i masz słuszność — ziewnęła również, wstała, przeciągnęła się mocno. - Bo i mnie już powieki ciążą. Ale w tym tempie, pustelniku, to ja nigdy nie skończę. Ile to już wieczorów mamy za sobą? Co najmniej dziesięć. Obawiam się, że cała opowieść może zająć tysiąc i jedną noc.

— Mamy czas, Ciri. Mamy czas.

*****

— Przed kim chcesz uciec, Sokoliczko? Przede mną? Czy przed sobą?

— Skończyłam z uciekaniem. Teraz chcę coś dogonić. Dlatego muszę wrócić… tam, gdzie wszystko się zaczęło. Muszę. Zrozum to, Mistle.

— To dlatego… Dlatego byłaś dziś miła dla mnie. Po raz pierwszy od tylu dni… Ostatni pożegnalny raz? A potem zapomnieć?

— Ja cię nigdy nie zapomnę, Mistle.

— Zapomnisz.

— Nigdy. Przyrzekam ci. A to nie był ostatni raz. Odnajdę cię. Przyjadę po ciebie… Przyjadę poszóstną złotą karetą. Z orszakiem dworzan. Zobaczysz. Ja niedługo będę miała… możliwości. Duże możliwości. Sprawię, że odmieni się twój los… Zobaczysz. Przekonasz się, jak wiele będę mogła uczynić. Jak wiele zmienić.

— Wielkiej do tego trzeba by mocy — westchnęła Mistle. - I potężnej magii…

— I to też jest możliwe — Ciri oblizała wargi. - Magia też… Mogę odzyskać… Wszystko, co niegdyś straciłam, może wrócić… I znowu być moje. Obiecuję ci, zdziwisz się, gdy spotkamy się znowu.

Mistle odwróciła ostrzyżoną głowę, wpatrzyła się w błękitno — różowe smugi, które brzask wymalował już nad wschodnim krańcem świata.

— W samej rzeczy — powiedziała cicho. - Bardzo będę zdziwiona, jeśli się jeszcze kiedyś spotkamy. Jeśli jeszcze kiedyś cię zobaczę, malutka. Jedź już. Nie przeciągajmy tego.

— Czekaj na mnie — Ciri pociągnęła nosem. - I nie daj się zabić. Pomyśl o tej amnestii, o której mówił Hotsporn. Nawet gdyby Giselher i inni nie chcieli… Ty jednak pomyśl o tym, Mistle, Ta może być sposób na przetrwanie… Bo ja wrócę po ciebie. Przyrzekam.

— Pocałuj mnie.

Świtało. Rosła jasność, potęgowało się zimno.

— Kocham cię, Jemiołuszko.

— Kocham cię, Sokoliczko. Jedź już.

— Oczywiście, że nie wierzyła mi. Była przekonana, że stchórzyłam, że pognałam za Hotspornem, by szukać ratunku, błagać o tę amnestię, którą tak nas nęcił. Skąd mogła wiedzieć, jakie uczucia owładnęły mną, gdy słuchałam tego, co Hotsporn gadał o Cintrze, o mojej babce Calanthe… I o tym, że jakaś «Cirilla» zostanie żoną cesarza Nilfgaardu. Tego samego cesarza, który babkę Calanthe zamordował. A za mną posłał tego czarnego rycerza z piórami na hełmie. Opowiadałam ci, pamiętasz? Na wyspie Thanedd, gdy wyciągnął po mnie rękę, utoczyłam mu krwi! Powinnam go wówczas zabić… Ale jakoś nie mogłam… Głupia byłam! A, co tam, może się zresztą tam na Thanedd wykrwawił i zdechł… Czemu tak na mnie patrzysz?

— Opowiadaj. Opowiedz, jak pojechałaś za Hotspornem, by odzyskać dziedzictwo. Odzyskać to, co ci się należało.

— Niepotrzebnie mówisz z przekąsem, niepotrzebnie drwisz. Tak, ja wiem, to było głupie, teraz to widzę, wtedy też… Ja mądrzejsza byłam w Kaer Morhen i w świątyni Melitele, tam wiedziałam, że to, co minęło, nie może już wrócić, że nie jestem już księżniczką Cintry, lecz kimś zupełnie innym, że żadnego dziedzictwa już nie mam, że to stracone i że trzeba się z tym pogodzić. Wyjaśniono mi to mądrze i spokojnie, a ja to przyjęłam. Też spokojnie. I nagle to zaczęło wracać. Najpierw, gdy mi próbowano w oczy zaświecić tytułem tej baronówny Casadei… Nigdy nie przejmowałam się takimi sprawami, a wtedy nagle wściekłam się, nosa zadarłam i nawrzeszczałam, że jestem jeszcze bardziej utytułowana i dużo lepiej urodzona. I od tamtej pory zaczęłam o tym myśleć. Czułam, jak rośnie we mnie gniew. Pojmujesz to, Vysogoto?

— Pojmuję.

— A opowieść Hotsporna dopełniła miary. Mało się nie zagotowałam od złości… Tyle mi dawniej gadali o przeznaczeniu… A tu z tego przeznaczenia ma korzystać ktoś inny, dzięki zwykłemu szalbierstwu. Ktoś się podał za mnie, za Ciri z Cintry, i będzie miał wszystko, będzie opływał w luksusy… Nie, nie mogłam myśleć o niczym innym… Nagle uświadomiłam sobie, że nie dojadam, że marznę, sypiając pod gołym niebem, że myć intymne miejsca muszę w lodowatych strumieniach… Ja! Ja powinnam mieć wannę ze złotej blachy! Wodę pachnącą spikanardem i różami! Ogrzewane ręczniczki! Czystą pościel! Rozumiesz, Vysogoto?