Изменить стиль страницы

– Wot te na – zdziwił się na jej widok. – A pani, co tu robi?

– Pan Jakub Wędrowycz?

– Powiedzmy.

– Jestem Monika.

– Bardzo mi miło. Ech?

– Przyjechałam do pana po prośbie. Mam list polecający z Polskiego Towarzystwa Psychotronicznego.

– No to nie rozmawiajmy tu na zimnie – namacał leżący na framudze drzwi klucz.

Zaprosił ją gestem do środka. W domu było paskudnie chłodno. Wziął paczkę zapałek i zapaliwszy jedną, wetknął ją niedbale pomiędzy drewka w kuchennym piecu. Drewka zapaliły się od razu.

– Czary? – zaciekawiła się.

– Szmata nasączona benzyną. Siadaj but’ łaska. Usiadła na ławie.

– Czego oczekuje Towarzystwo?

– No cóż. Towarzystwo postanowiło zadbać o pańskie interesy.

Roześmiał się wesoło.

– Jeszcze nie umieram z głodu.

– Zawrzemy układ. Pan pokaże mi jak pan czaruje, a ja, w zamian za to, zostanę pana gospodynią na ten czas. Mam też pieniądze na wyżywienie dla nas obojga.

– Chcesz zostać czarownicą?

– Można to tak ująć.

– Ile masz lat?

– Dwadzieścia. Za mało?

– Hmm. A jakie szkoły ukończyłaś?

– Wzięłam urlop naukowy z uniwersytetu. Piszę pracę magisterską o pozostałościach dawnych praktyk magicznych na wschodnich kresach Polski. Studiuję socjologię.

Śmiał się długo.

– Innymi słowy nie chcesz nauczyć się czarować, tylko zapisać sobie, jakie praktyki ja uprawiam?

– Aha.

– Nie wierzysz w czary?

– Nie. Może odrobinę.

– Jaką chcesz jutro pogodę? Znudziła mi się ta zima. Tobie pewnie też?

– Tak, to swoją drogą dziwne, tak długo trzyma.

– Jutro będzie plus piętnaście i bezchmurne niebo.

– Słuchałam prognozy. Ma być minus trzy i opady deszczu ze śniegiem.

– Założymy się? – O co?

– Sto całusków.

– Hym, ile pan ma właściwie lat?

– Cosik ponad osiemdziesiąt.

– Dobrze. Plus piętnaście i bezchmurne niebo.

– Wobec tego zjemy coś, bo pewnie cały dzień w podróży?

– Miałam kanapki.

– Umiesz rozpalać samowar?

– Nie.

– A umiesz może szczotkować konia?

– Też nie. Jestem z Warszawy.

– Chwatit’. Poznasz więc poza czarami także pewne szczegóły z życia wsi.

Rozpalił samowar. Obserwowała go uważnie. W lodówce znalazły się jakieś parówki. Miały już swoje lata, ale jeszcze dały się zjeść. Po podwieczorku, czy może raczej bardzo spóźnionym obiedzie, wyciągnęła gruby kajet.

– No to proszę zaczynać – zachęciła.

– Czekaj. Chwilkę. Skoczysz do Wojsławic i odbierzesz mojego konia. Masz jeszcze do zmroku trzy godziny. – Dobrze. Gdzie jest? Zapisał jej kartkę do Semena.

– Trzeba go przyprowadzić. Pokażesz mu to – podał jej plecione z czerwonych sznurków czeczeńskie cugle. Będzie wtedy wiedział, że jesteś swoja. Przy uździe są takie kółka. Przewleczesz przez nie te druty. Gdybyś sobie nie mogła poradzić, to Semen ci pokaże. Nie próbuj czasem dosiadać. Nie poradziłabyś sobie z tym. Po prostu go przyprowadź.

– Dobrze.

Wzięła cugle i poszła. Wróciła po dwu godzinach, prowadząc Marikę. Kłaczka szła posłusznie. Jakub odebrał od niej cugle i poklepał klaczkę po boku.

– Polubicie się – powiedział.

Kiwnęła głową. Kłaczka powtórzyła jej gest. Dziewczyna wytrzeszczyła oczy.

– Zaraz, zaraz, czy ona tego…

Jakub parsknął śmiechem.

– Powiedzmy, że jako czarownik usiłowałem poznać mowę zwierząt. Nie udało mi się, więc chociaż sprawiłem, że klacz rozumie to, co się do niej mówi.

Odpiął cugle, a potem ściągnął uzdę.

– No cóż – powiedział. – Marika, ile to będzie dwa dodać dwa?

Klacz stuknęła cztery razy kopytem w ziemię.

– Sprytna sztuczka – zauważyła Monika. Klacz parsknęła z urazą.

– To nie sztuczka. Udowodnić ci?

– Proszę bardzo.

– Dobrze. Zadaj jej dowolne pytanie z dziedziny matematyki. Tylko bez mnożenia. Nie zdołałem jej tego nauczyć.

Studentka uśmiechnęła się.

– Powiedz no koniku, ile ja mam łat?

Klacz popatrzyła na nią uważnie, po czym zaczęła stukać kopytem w ziemię. Stuknęła osiemnaście razy.

– Prawie ci się udało – pochwalił ją Jakub. Ta dama ma dwadzieścia lat. Popraw się.

Klacz stukała dłuższą chwilę. Równo dwadzieścia uderzeń. Monika pobladła.

– Ona… Koniku, rozumiesz wszystko, co mówimy? Klacz pokiwała głową.

– Przynieś szczotkę i zgrzebło – polecił Jakub. Są w skrzynce pod stołem. Przynieś do stajni. Poklepał klacz po szyi.

– Do domu – polecił.

Podeszła do wrót obórki. Otworzył jej. Weszła do środka. Nasypał jej do żłobu siana i owsa i postawił wiadro wody na podorędziu. Zaraz też przyszła dziewczyna. Przyniosła, co trzeba.

– To jest zgrzebło – powiedział, wyjmując jej z ręki dziwne metalowe urządzenie. – Czeszemy w bok włosa tak, aby wyczesać spomiędzy sierści paprochy i wypadnię- te włosy. W tym akurat przypadku omijaj te miejsca bardziej łyse. Po przejechaniu zgrzebłem doczyszcza się tą szczotką. Zbierz dwie garście sierści i tych wyczesanek – podał jej papierową torbę – i przynieś do mnie. Poczaruje- my sobie trochę.

Klacz zarżała jakby z urazą.

– Wie, że ksiądz mi zabronił – wyjaśnił. – Słuchaj Marika, nie bądź źrebakiem. Jak długo jeszcze ma trwać ta paskudna zima?

Klacz pokiwała głową. Może na znak aprobaty?

– Gdyby jeszcze potrafiła mówić – westchnął. – Ale nie chce. W Wigilię miałem nadzieję, że może… Ale też nic nie powiedziała.

Monika popatrzyła na niego nieco zdezorientowana. Czary z koniem były niepojęte, ale staruszek sprawiał wrażenie nieco obłąkanego. Wszedł i przed oborą zaczął kreślić coś patykiem na ziemi. Skończyła po półgodzinie. Było już prawie ciemno.

– No nie daję gwarancji, najlepiej to wychodzi o wschodzie słońca – powiedział. – Ale możemy spróbować. Masz ten swój kajet?

– Mam.

– By spowodować ocieplenie, rysujesz na ziemi takie znaki.

– Chyba je znam. Ten jeden to egipska korona atef. Dalej jest symbol oznaczający słońce i pióro bogini Maad.

– To egipskie symbole? – zdziwił się.

– Jasne. Takie same są w piśmie hieroglificznym. Chodziłam na zajęcia ze sztuki Egiptu.

– Nu, nieważne, ale aż ciekawe. Mnie nauczył tego taki jeden czarownik. Ale on już nie żyje, więc nie powie, dlaczego takie, a nie inne. Daj te zmiotki.

Podała mu torebkę. Wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki buteleczkę spirytusu i polał dokładnie sierść i paprochy. Położył je na środkowym znaku.

– Uhr Hakau Seczech – powiedział i podpalił.

Gdy wypaliły się, zadeptał starannie pozostałości ogniska i zatarł znaki ręką.

– Pozostaje nam czekać na efekty. Chcesz spać w kuchni, czy może w obórce razem z Mariką?

– W nocy będzie chyba dość chłodno.

– Możliwe. Podłożyłem sporo słomy. Przytulisz się do niej i nie zmarzniesz.

– Chyba jednak wolę w kuchni.

– Wobec tego chodźmy spać. A jutro od rana pouczę cię dalej.

Pół godziny później oboje spali już jak zabici. Monika w kuchni na ławie, a Jakub w swoim łóżku. Spali już, gdy przez ich podwórze przebiegł niewielki szary wilk. Klacz zarżała przez sen, ale nie obudziła się. Minęło wiele lat, od kiedy konie w tych stronach czuły woń tego zwierzęcia. Praktycznie żaden nie wiedział już, co oznacza ten zapach. I nie bały się.