Изменить стиль страницы

Przesyłka od wujka nieco mnie zaskoczyła. Rozprułem kopertę i gwizdnąłem cicho. Dwa bilety na jutrzejszą premierę „Buranu”. List był krótki i lakoniczny.

Dostałem od polskiego ambasadora – pisał wujek. – Ale szczerze powiedziawszy, nie mam ochoty tłuc się godzinę pociągiem z Kijowa do Lwowa, więc pomyślałem, że Tobie się bardziej przydadzą.

Przydadzą? No pewnie, od dawna chciałem zobaczyć tę sztukę. Nagle zamarłem, a gdyby tak… Miałem dwa bilety, mogłem zaprosić Magdę. Zgodzi się czy nie? Sięgnąłem po telefon.

***

Wyprasowałem soroczkę. Szeroki, czerwono-czarny wołyński haft ostro odcinał się od śnieżnobiałego płótna. Przewiązałem się tkanym z rzemieni kozackim pasem i przejrzałem w lustrze. Wyglądałem szykownie jak diabli. Tylko butów nie miałem odpowiednich. Sprawdziłem, czy wziąłem bilety, narzuciłem na ramiona kurtkę i byłem gotów. Poszedłem po przyjaciółkę do kamienicy Korniaktów. Otworzył mi jej ojciec.

– Ach, to ty? – Uśmiechnął się. – Jeszcze się stroi… Wejdź, proszę. Mam na imię Paweł.

– Bohdan. – Podałem mu dłoń. – Miło poznać.

Wspięliśmy się na piętro. Od strony ulicy urządzono niewielki salon. Siedemnastowieczne skrzynie, ciężkie gdańskie szafy, krzesła kryte tłoczoną skórą. Poczułem powiew historii, w tym pomieszczeniu ich przodkowie zawierali transakcje przez ostatnie pięć stuleci… Tu budowali potęgę swojego rodu. W kącie wisiał jakiś koszmarny bohomaz.

– Wot te na – mruknąłem.

– Bruno Schulz i Witkacy namalowali wspólnie tylko siedem dzieł. – Potwierdził moje domysły. – Mój ojciec był z nimi zaprzyjaźniony, dostał jeden z obrazów.

Znałem tę historię. W 1956 roku obaj artyści spotkali się w Drohobyczu. Polskie rakiety z głowicami jądrowymi stały już na Kubie, gotowe do odpalenia. Ludzkość znalazła się na krawędzi trzeciej wojny światowej… Obaj malarze doszli do wniosku, że nadchodzi apokalipsa. Przez tydzień pili absynt i malowali, a ostatniego dnia mieli popełnić samobójstwo. Nie mogli jednak ustalić sposobu, więc strasznie się pokłócili, pobili i obrażony Witkacy wyjechał do Zakopanego.

– Szczerze powiedziawszy, nie przepadam za sztuką współczesną – powiedziałem, przenosząc wzrok na sufit.

Na plafonie pysznił się wspaniały fresk, alegoria handlu lwowskiego. Znałem go wcześniej z reprodukcji – ale co innego oglądać go w książce, a co innego patrzeć na oryginał. Skrzypnęły stare, okute żelazem drzwi.

Magda w białej haftowanej bluzce, brązowej skórzanej kamizelce i ciemnowiśniowej spódnicy wyglądała olśniewająco. Przywitaliśmy się.

– Podrzucę was pod operę – obiecał jej ojciec.

– Dziękuję – powiedziałem.

Parkował przed ratuszem, w strefie zarezerwowanej dla radnych miejskich. Terenowy Tarpan G4, z figurką galopującego konia na masce… Wsiedliśmy. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Pojazd ruszył prawie bezgłośnie.

– Napędzany reaktorem na czerwoną rtęć? – zdziwiłem się.

– Owszem – potwierdził. – Prototypowy model. Jestem inżynierem, dostałem go do testowania w ruchu ulicznym…

– Po jednym doładowaniu może przejechać czterdzieści tysięcy kilometrów – dodała Magda z dumą.

Przed budynkiem kłębił się spory tłumek. Zanurkowaliśmy do środka. Sprawdzono nasze bilety. Zajęliśmy miejsca w amfiteatrze. Magda rozglądała się po sali, wypatrując znajomych. Popatrzyłem na nią spod oka, nie była bardzo ładna, ale miała w sobie mnóstwo uroku. Westchnąłem w duchu, myśląc o ukrytej rakiecie i moim zadaniu.

Wreszcie kurtyna poszła w górę. Step, na horyzoncie umocnienia Irkucka, polscy i rosyjscy żołnierze, grzejący dłonie przy ogniu, transportery opancerzone. Holograficzne dekoracje najwyższej klasy, sztuczny śnieg, prószący z wyczarowanych laserami chmur. Przebrzmiała ostatnia aria-lament sanitariuszki, opłakującej zabitych podczas szturmu i akt pierwszy się zakończył. Wyszliśmy do foyer. Magda spotkała jakąś znajomą i zamieniła z nią kilka słów. Ja rozglądałem się po budynku, podziwiając rozwiązania architektoniczne. W myślach porównywałem go z operą w Kijowie.

Akt drugi. Szturm na miasto. Krzysztof Kamil Baczyński był wtedy jeszcze szeregowcem. Został ranny na samym początku… I akt trzeci – polskie wojsko wkracza do miasta, kozacy barona Aleksego Ungerna, którzy nocą opanowali Irkuck, bratają się z sojusznikami. Na głównej ulicy nabity na pal Beria wyśpiewuje końcową arię, wokoło na latarniach dyndają trupy jego ostatnich towarzyszy. Kurtyna opadła.

Wracaliśmy po bruku zroszonym niedawnym deszczem. Magda, ożywiona, gwizdała pod nosem melodie z opery. Siliłem się na wesołość, zagadywałem ją, ale w głowie tłukły mi się niewesołe myśli. Tam, w Mongolii, żyli ciągle potomkowie krwawego barona i jednej z chińskich księżniczek. Jeśli car Włodzimierz umrze, zapewne spróbują oderwać te tereny od matuszki Rasiji… Wreszcie rozchmurzyłem się. Co ma być, to będzie. Stanęliśmy pod bramą kamienicy Korniaktów.

– Kiedy spotkamy się znowu? – zapytałem.

Uśmiechnęła się, spoglądając na mnie znad okularów.

– Jutro parada wojskowa. Wybieram się z kilkoma znajomymi. Wypatruj nas.

Nadstawiła mi policzek i ze śmiechem uciekła do bramy.

***

Obudziły mnie dzwony kościołów. Umyłem się i ubrałem, po czym zszedłem na parter. 27 sierpnia, rocznica wybuchu wojny… Na Ukrainie obchody urządzano 2 września – w tym dniu polskie wojska, wraz kilkudziesięcioma tysiącami naszych ochotników, przekroczyły przedwojenną granicę i starły się z Sowietami, przynosząc wolność Ukraińcom. No, prawie wolność. Od sześćdziesięciu lat nie mogliśmy jakoś przekonać braci Polaków, że dalej poradzimy sobie już sami i że nie muszą trzymać na Ukrainie swoich wojsk… W kiosku na rogu kupiłem gazetę i przejrzałem pobieżnie. Tu, we Lwowie, parada miała się odbyć o dziesiątej. Miałem jeszcze trzydzieści minut. Śniadanie zjadłem w „Kawiarni Szkockiej”. Od dawna chciałem zobaczyć to słynne miejsce. Wczesnym rankiem było tu przyjemnie pusto. Mniej więcej jedna czwarta lokalu odgrodzona została grubym pluszowym sznurem. Dziubałem jajecznicę i popijałem kwasem, patrząc na woskowe figury słynnych matematyków.

Zbity tłum mieszkańców miasta stał, wyczekując rozpoczęcia uroczystości. Przy gmachu opery zbudowano niewielką trybunę, defiladę odbierać miał burmistrz, komendant wojskowy oraz najbardziej zasłużeni weterani.

Zagrzmiała muzyka i uroczystości się rozpoczęły. U nas, w Kijowie, defilowały zazwyczaj różne rodzaje wojsk, tu było inaczej. Żołnierze maszerowali lub jechali konno w strojach historycznych. Najpierw szli woje z czasów pierwszych Piastów, za nimi zakuci w zbroje rycerze. Niesiono repliki dawnych sztandarów, tych spod Legnicy i spod Grunwaldu. Za konnym rycerstwem szlachta w kontuszach i przy szablach, husaria…

Poczułem znajomy zapach perfum. Magda przyszła w towarzystwie Gosi i Piotrka. Obie dziewczyny wystroiły się w suknie wzorowane na siedemnastowiecznych, a ich towarzysz miał na sobie kolczugę. Przywitaliśmy się.

Patrzyłem w milczeniu na coraz to nowe grupy ludzi. Historia ożyła, stała się namacalna… Mężczyźni i uczniowie podstawówek, w ubraniach sprzed dziewięćdziesięciu lat, z opaskami na ramieniu, uzbrojeni w karabiny Mosina…

– Orlęta Lwowskie? – zapytałem Piotrka.

– Oczywiście, dbamy o lokalne akcenty. – Uśmiechnął się lekko. – Żyje też jeszcze kilku weteranów tych zmagań, stoją na trybunie.

– Gdzie? – zaciekawiłem się.

Magda podała mi małą lornetkę. Faktycznie, koło burmistrza siedziało paru mężczyzn w starych, polskich mundurach. A więc tak wyglądają ci, których nie byli w stanie pokonać towarzysze mojego pradziadka?

Po niebie przemknął klucz dwupłatowców z czasów I wojny światowej. Wreszcie na ulicę wjechali ułani, a zaraz za nimi toczyło się kilka niemieckich i radzieckich czołgów, zdobytych wtedy, w 1939 roku. Potem przedefilowali polscy kombatanci i starcy w zdobycznych mundurach Wehrmachtu z żółto-błękitnymi naszywkami – weterani ochotniczej legii ukraińskiej… Wreszcie zaczął się pokaz najnowocześniejszej broni. To interesowało mnie mniej, czołgi Huzar C-01 i Kmicic A4 widziałem już wcześniej na poligonie. Poczułem lekki szum w uszach i zawrót głowy – nisko nad defiladą przeleciała eskadra grawitolotów dalekiego zasięgu typu Halny.