Изменить стиль страницы

Do drzwi kamienicy Kłopotowskiej dotarłem pięć minut przed wyznaczonym przez regulamin czasem. Wdrapałem się na swoje poddasze, a potem zrobiłem coś bardzo nieregulaminowego.

Spryskałem buty żelem antyzapachowym, założyłem rękawiczki. Otworzyłem okno i wypełzłem na dach. Był stromy, ale wykorzystując solidne zaczepy od piorunochronu, dotarłem do kładki dla kominiarzy. Ruszyłem nią powoli i ostrożnie, ładunek mi ciążył, bałem się, że stracę równowagę. Kamienice łączyły się ze sobą, w kilku miejscach kładki nie istniały i musiałem balansować na kalenicach dachów. Wreszcie uznałem, że jestem wystarczająco daleko.

Usiadłem wygodnie na wąskiej desce i, opierając się o ciepły, nagrzany słońcem komin, patrzyłem długą chwilę na zasypiające u moich stóp miasto. Czy jeszcze kiedyś los się odwróci? Czy te place, zaułki, kamieniczki powrócą na łono Ukrainy? Może ciężką pracą wielu pokoleń zdołamy tego dokonać. Najpierw wolność, może kiedyś w przyszłości ekspansja… Przypomniałem sobie plakaty z dworca. Podkładanie bomb zdecydowanie nie było tu najwłaściwszą drogą.

Oczywiście, mogli mnie wypatrzyć kamerą termowizyjną lub z satelity, w takim przypadku za pięć minut uliczka u moich stóp wypełni się radiowozami, a okoliczne dachy zaroją od snajperów…

Odkręciłem cztery zardzewiałe śrubki i zdemontowałem dekiel nakrywający szybik wentylacyjny. Otworzyłem tubus. Z wierzchu wyglądał jak zwyczajna plastikowa rura na mapy czy rysunki. Wewnątrz krył najnowszą technikę naszych tajnych laboratoriów wojskowych. Rozgniotłem w dłoniach nieco specjalnej masy plastycznej i przykleiłem rurę wewnątrz komina. Cienki kluczyk kodowy umieściłem w gnieździe i przekręciłem o ćwierć obrotu. Zabłysły diody kontrolek.

I to w sumie wszystko. Może za tydzień, może za pół roku car Włodzimierz wyciągnie nogi. Czterech pretendentów do korony zacznie się żreć o władzę i w Rosji wybuchnie jeśli nie wojna domowa, to totalny chaos. Wrócę tu, przekręcę klucz kodowy i zejdę na ziemię. Wschodnia flanka będzie zabezpieczona, wtedy Ukraina powstanie…

Tu, we Lwowie, ma siedzibę najsilniejszy w południowej Polsce okręg wojskowy. Wokoło miasta, w promieniu kilkunastu kilometrów, leży kilkadziesiąt garnizonów. Jeśli Ukraina się zbuntuje, to właśnie one ruszą na nas. Wówczas uruchomię wbudowany w komórkę nadajnik i odpalę rakietę. Przez dziesięć minut specjalny akumulator będzie ładował głowicę. Potem pocisk wystartuje. Wybuchnie na granicy stratosfery, rozsiewając w promieniu trzydziestu kilometrów drobinki pyłu. Każde ziarenko zawiera maleńki kondensatorek, mikroprocesor, cewkę i zminiaturyzowaną lampę radiową. Każde nadawać będzie szumy i trzaski na kilkudziesięciu losowo wybranych zakresach. Rakieta wyrzuci ich w powietrze mniej więcej tysiąc sztuk. Przez sześć do dziesięciu godzin we Lwowie i okolicy nie będzie działało radio, telewizja, telefony komórkowe i większość satelitarnych. Wysiądzie Sieć, wojskowe systemy naprowadzania samolotów i kanały przekazywania danych. Pierwsze uderzenie odwetowe zostanie stępione. A nasi będą mieli czas, żeby się przygotować.

Nie przyczyniam się do niczyjej śmierci. Nie zwiększam liczby ofiar. Ja tylko przestawiam zwrotnicę ludzkich losów, aby zginęło trochę więcej wrogów, a ocalało trochę więcej naszych.

Czułem, że takich jak ja jest więcej. Żołnierze tajnej linii frontu.

***

Znałem już wcześniej Lwów z planów i albumów. Wiedziałem, że jeśli mam spędzić tu więcej czasu, muszę się choć trochę orientować w jego topografii. Jednak co innego ślęczeć nad mapą, a co innego powłóczyć się zaułkami. Wędrowałem, uczyłem się miasta. Zapamiętywałem, gdzie znajdują się sklepy spożywcze, księgarnie, antykwariaty. Na zwiedzanie muzeów przyjdzie dopiero czas. Na razie trzeba zebrać informacje potrzebne na co dzień.

Do szkoły będę chodził piechotą albo kupię sobie rower. W Kijowie sporo gadano o zamachowcach-samobójcach. Wprawdzie dotąd we Lwowie zanotowano nie więcej niż cztery takie przypadki, jednak na widok pojazdów komunikacji miejskiej przechodziły mnie ciarki.

Siedziałem na murku oporowym i usiłowałem wymienić uszkodzony teleobiektyw aparatu. Delikatnym, bambusowym pędzelkiem omiotłem z kurzu wewnętrzne zębatki i silniczki. Drobny paproch utkwił między trybikami. Wyciągnąłem go pęsetą. Teraz pozostawało mi już tylko powkładać wszystkie elementy na miejsce, skręcić i sprawdzić, czy działa jak powinno.

Południe. Włączyłem niewielkie radyjko, ustawiłem na serwis informacyjny. We Wrocławiu skończył się proces snajperów z Werwolfu, jak było do przewidzenia – siedem wyroków śmierci… W Wilnie eksplozja bomby uszkodziła system energetyczny, połowa miasta bez prądu. O zamach podejrzewani są ekstremiści z Sajudisu. W Samborze samochód-pułapka eksplodował przed komendą policji, dziesięć osób rannych. Do zamachu przyznała się ukraińska sekcja Al-Quaidy, ale polskie służby podejrzewają skinheadów z UNSO. A we Lwowie spokój. Serwis zagraniczny, podkręciłem dźwięk. Siedmiu polskich ochotników zginęło w Sudanie podczas potyczki z niedobitkami islamistów, delegacja handlowa USA rozpoczęła negocjacje w sprawie wejścia do Euroazjatyckiej Strefy Wolnego Handlu, w Rodezji i Liberii murzyńskie bojówki zaatakowały kilka ferm polskich osadników… Wiadomość z ostatniej chwili: Krzysztof Kamil Baczyński, wybitny poeta i prozaik, otrzymał drugą w swojej karierze Nagrodę Nobla!

Otarłem czoło z potu. Nawet tu, pod drzewami, nie było czym oddychać. Koniec lata okazał się nadspodziewanie upalny. Wpasowałem ostatni detal i wkręciłem obiektyw na miejsce. Pstryknąłem przełącznikiem od zoomu. Tym razem wszystko chodziło gładko. Spojrzałem na górujące nad Lwowem wieże i kopuły katedry ormiańskiej i wdusiłem przycisk. Pięciokrotne zbliżenie optyczne, do tego jeszcze ośmiokrotne cyfrowe. Ech, dawno trzeba było kupić nowocześniejszy sprzęt. Tylko nie bardzo miałem za co.

Odłożyłem aparat do torby. Dźwignąłem się z wysiłkiem. Opuszczenie ocienionego miejsca, a potem półgodzinny marsz przez miasto zdecydowanie mnie nie pociągały. Z trudem oderwałem się od muru i poczłapałem leniwie ścieżką w dół. Kilka blaszanych garaży, kamienica i wyjście na uliczkę…

Stary Kozak, zajmujący ławeczkę w kącie podwórza, położył dłonie na bandurze i trącił struny, wydobywając z nich początek jakiejś rzewnej melodii. Zaraz jednak, zniechęcony i zmęczony upałem, odłożył instrument do futerału. Pogładził dla odmiany rękojeść szaszki i zadumał się głęboko. Co sobie wspominał? Szturm Moskwy czy trzy dni szaleństw w kawiarniach Paryża?

Szedłem ulicą. Sypiące się elewacje, w bramach kolesie, którym wrodzone poczucie elegancji nakazywało noszenie haftowanych koszul i spodni od dresu… Nie bałem się, swoich nie ruszali.

***

Liceum im. Sienkiewicza znałem już wcześniej z fotografii. Mój pradziadek ze swoim oddziałem dwukrotnie próbował je zdobyć, wtedy w 1918 roku. Nie udało się. Polacy, choć w murach szkoły ukryła się ich zaledwie garstka, walczyli jak lwy… Wszedłem po szerokich schodach i przekroczyłem próg. Pradziadek został na zewnątrz, a mnie się udało. Czy to znaczy, że w ostatecznym rozrachunku on przegrał, a ja wygrałem? Czy może raczej to ja przegrałem, wchodząc tu jako petent, a nie jak przystało na członka mojej rodziny – z karabinem w ręce? W gruncie rzeczy jakie to miało znaczenie?

Dyrektor siedział za ciężkim, masywnym biurkiem, ozdobionym intarsjowanym w blacie herbem miasta.

– Bohdan Pawluk – przedstawiłem się. – Stypendysta fundacji Aleksandra Grina.

– Ach, to ty. – Uśmiechnął się lekko. – Witamy w naszej szkole.

– Przywiozłem dokumenty.

Odebrał ode mnie teczkę i przejrzał je pobieżnie.

– Wszystko chyba się zgadza – mruknął. – Zresztą gdyby czegoś brakowało, można uzupełnić później…

W tym momencie ktoś zastukał do drzwi i do gabinetu wśliznęła się ciemnowłosa dziewczyna. Przyniosła plik jakichś papierzysk.