Изменить стиль страницы

Niezbyt sprzyjające – pod względem komfortu także cielesnego – były i warunki naszego bytowania. W osadzie nie mieliśmy wcale prawie samochodów, bo niegdyś zbudowane drogi zaniosło wydmami, a w samym osiedlu chodziło miniaturowe metro, przygotowane jeszcze wówczas, gdy miało służyć poligonowi atomowemu. Wszystkie gmachy stały na olbrzymich betonowych nogach, szare i ciężkie pudła z obłymi bokami, a pod nimi, na betonie pustych parkingów, hulał tylko gorący wiatr, mocny jak z hutniczego pieca w tak ściśniętej przestrzeni, przeganiając ów okropny, czerwonawy, niezwykle drobny piasek, który dostawał się wszędzie, ledwie opuściło się hermetyczne pomieszczenia. Nawet basen mieliśmy podziemny, inaczej kąpiel nie byłaby możliwa.

Sporo ludzi wolało chodzić jednak od gmachu do gmachu ulicami, w nieznośnej spiekocie, aniżeli używać podziemnego środka lokomocji, bo też całe to życie kretów mogło tym bardziej dawać się we znaki, że na każdym niemal kroku znajdowało się ślady przeszłości osiedla. Chociażby w postaci gigantycznych pomarańczowych liter SS (skarżył mi się na nie, pamiętam, Rappaport), świecących nawet w dzień; oznaczały kierunek schronu – był nim „Supershelter”, a może „Special Shelter”, już nie wiem. Nie tylko w podziemiach, ale i w naszych roboczych pomieszczeniach paliły się tabliczki: EMERGENCY EXIT, ABSORPTION SHIELD, na tarczach zaś betonowych, przed wejściami do budynków, tu i tam wywiedziono BLAST LOADING, z cyframi wskazującymi, jakiej mocy czołowe uderzenie podmuchu wytrzymać może dana struktura. W załomach korytarzy, na podestach schodów stały wielkie, szkarłatne pojemniki dekontaminacyjne, a już w podręcznych Geigerach można było przebierać.

W hotelu znów wszystkie co lżejsze przepierzenia, paki, szyby, stanowiące rodzaj odgrodzeń w hallu, były odpowiednio poznaczone wielkimi płonącymi napisami, które powiadamiały o tym, że podczas testów niebezpiecznie jest przebywać w danym miejscu nie obliczonym na wytrzymanie udarowej fali. Wreszcie na ulicach było jeszcze trochę ogromnych strzał, które niby mementa pokazywały, w jakim kierunku najsilniej rozprzestrzenia się podmuch i jakie są danym miejscu współczynniki odbicia jego fali. Wrażenie ogólne było takie, jakby człowiek przebywał w osławionym punkcie „zero” i jakby lada chwila niebo miało mu się rozłupać nad głową termojądrowym wybuchem. Niewiele tylko tych tabliczek z czasem zamalowano. Pytałem, czemu nie usunięto wszystkiego, ludzie zaś uśmiechali się i mówili, że usunięto mnóstwo tablic, syren, liczników, butli tlenu do przedmuchiwania, a tego, co zostało, prosiła nie tykać administracja osiedla.

Jako świeżo przybyły miałem wyostrzony wzrok i owe rudymenty atomowej prehistorii osiedla raziły mnie, zresztą do czasu, potem bowiem, gdy pogrążyłem się w problematyce „listu”, przestałem je, jak wszyscy, dostrzegać.

Początkowo warunki te wydały mi się nieznośne – nie myślę o klimatyczno-geograficznych tylko. Gdyby mi Grotius powiedział w Hampshire, że lecę do miejsca, w którym każda łazienka i każdy telefon są na podsłuchu, gdybym mógł sobie z dala obejrzeć Wilhelma Eeneya, nie tylko teoretycznie bym pojął, ale odczułbym, że wszystkie nasze swobody mogą zniknąć w chwili, kiedy wyprodukujemy to, czego się po nas spodziewają, a wtedy, kto wie, czy wyraziłbym tak łatwo zgodę. Ale nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle tylko postępować cierpliwie i powoli. Mechanizm adaptacji psychicznej jest nieubłagany.

Gdyby ktoś powiedział pani Curie, że za pięćdziesiąt lat z jej radioaktywności powstaną gigatony i „overkill”, może by nie odważyła się pracować – a już na pewno nie powróciłaby do poprzedniego spokoju z przeżytej w owym zwiastowaniu grozy. Lecz my przyzwyczailiśmy się i ludzi, którzy wyliczają kilotrupy i megazwłoki, nikt nie uważa za wariatów. Nasza umiejętność przystosowania i powodowanej nim akceptacji wszystkiego jest jednym z naszych największych zagrożeń. Istoty, doskonale plastyczne przystosowawczo, nie mogą mieć nierozciągliwej moralności.

V

Milczenie Kosmosu, sławne Silentium Universi, skutecznie zagłuszane przez zgiełk lokalnych wojen połowy wieku, zostało uznane przez wielu astrofizyków za pewnik, skoro uporczywe radionasłuchy nie dały rezultatów – od projektu Ozma aż po wieloletnie badania Australijczyków.

Przez cały ów czas pracowali, poza astrofizykami, inni specjaliści, ci, co wymyślili Loglan i Lincos oraz szereg innych sztucznych języków jako narzędzi do nawiązywania międzygwiezdnej łączności. Dokonano wielu wynalazków, w rodzaju tego o ekonomii przesyłania – zamiast słów – obrazów telewizyjnych. Teoria i metodologia Kontaktu wezbrała z wolna w bibliotekę. Było już dokładnie wiadomo, w jaki sposób winna się zachować cywilizacja pragnąca skomunikować się z „Innymi”. Wstęp stanowi przesłanie sygnałów wywoławczych w paśmie szerokim, rytmicznych, wskazujących najpierw swoją naturę sztuczną, a potem – częstościami – gdzie, w jakich kilo- czy megacyklach poszukiwać należy emisji właściwej. Tę ma rozpocząć systematyczny wykład gramatyki, składni, słownika – był to prawdziwy savoir vivre, ułożony dla całego Kosmosu, obowiązujący powszechnie po najdalszą mgławicę.

Stało się jednak, że nieznany nadawca popełnił fatalne faux-pas, bo przysłał list bez wstępów, bez gramatyki, bez dykcjonarza – ogromny list, utrwalony na bez mała kilometrze wstęg rejestracyjnych. Kiedy się o tym dowiedziałem, pierwszą moją myślą było, że albo list nie został przeznaczony dla nas i znaleźliśmy się – czystym przypadkiem – na linii sygnału między dwiema „rozmawiającymi” cywilizacjami, albo też był przeznaczony dla wszystkich takich cywilizacji, które, przekroczywszy pewien „próg wiedzy”, zdolne są zarówno odnaleźć trudno wykrywalny sygnał, jak i rozłamać jego znaczenie. Zgodnie z ewentualnością pierwszą – odbioru losowego – problem „niezastosowania się do reguł” nie istniał. Zgodnie z drugą – przybierał nową, niejako wzbogaconą swoiście postać: informacja (tak sobie wyobraziłem) została – niejako – zabezpieczona przed „niepowołanymi”.

Według naszej najlepszej wiedzy, nie znając ani jednostek kodowych, ani składni, ani słownika, nie można wiadomości rozszyfrować inaczej aniżeli metodą prób i błędów, przy zastosowaniu odsiewu częstościowego, przy czym na sukces można czekać dwieście lat, dwa miliony albo i okrągłą wieczność. Dowiedziawszy się, że do matematyków Projektu należą Bear i Sharon, a głównym programistą jest Radcliff, poczułem się nieswojo i wcale tego nie ukrywałem. To, że w ogóle zwrócono się do mnie, wyglądało – w takim położeniu – dziwnie, i tylko to napełniło mnie lekką otuchą, ponieważ zadania nierozwiązalne istnieją w matematyce i są jednakowo nie do zwyciężenia dla trzeciorzędnych rachmistrzów, jak dla umysłów najgenialniejszych. Szansa jednak zdawała się istnieć – albowiem inaczej Baloyne usłuchałby Sharona i Beara. Widocznie uznali, że jeśli nie oni, to może ktoś inny odniesie sukces w tym niezwykłym starciu.

Wbrew licznym mniemaniom zbieżność pojęciowa języków wszystkich ziemskich kultur, jakkolwiek różnorodnych, jest uderzająca. Depeszę „Babcia umarła pogrzeb w środę” można przełożyć na dowolny język – od łaciny i Hindu po dialekty Apaczów, Eskimosów czy plemienia Dobu. Zapewne dałoby się to zrobić nawet z językiem epoki mustierskiej, gdybyśmy go znali. Wynika to stąd, że każdy człowiek musi mieć matkę matki, że każdy umiera, że rytuały pozbywania się zwłok są kulturowym niezmiennikiem i jest nim również zasada rachuby czasu. Jednakowoż istoty jednopłciowe nie mogą znać rozróżnienia między matką a ojcem, a takie, które by się dzieliły jak ameby – nie musiałyby utworzyć pojęcia rodzica nawet jednopłciowego. Nie doszłyby więc znaczenia „babci”. Istoty, które by nie umierały (ameby, dzieląc się, nie umierają) nie znałyby ani pojęcia śmierci, ani pogrzebu. Musiałyby zatem poznać anatomię, fizjologię, ewolucję, historię oraz obyczajowość człowieka pierwej, niż zdolne byłyby dokonać tłumaczenia owego tak dla nas klarownego telegramu.