Изменить стиль страницы

Kawały, które mu urządzano, przyjmował z anielskim spokojem, cudownie też umiał się zachować, gdy ktoś w kantynie hotelowej pokazywał mu nie większy od zapałki nadajniczek z mikrofonem, wydłubany spod kontaktu w mieszkalnym pokoju. Wszystko to razem ani trochę mnie nie bawiło, choć mam raczej duży gruczoł humoru.

Eeney reprezentował bardzo realną siłę i ani jego maniery, ani też zamiłowanie do Husserla w najmniejszej mierze nie czyniły go sympatycznym. Rozumiał doskonale, że przytyki, dowcipy i drobne niegrzeczności, które świadczy mu otoczenie, są rekompensatą, bo wszak na dobrą sprawę to on był milcząco uśmiechniętym spiritus movens Projektu – albo raczej jego urękawicznioną zwierzchnością. Był jak dyplomata wśród tubylców, którzy usiłują wyładowywać na tak szanownej personie resentymenty bezsilności, a czasem, kiedy przyprze ich gniew, nawet coś podrą, poturbują, lecz dyplomata łatwo znosi takie demonstracje, bo po to właśnie jest, i wie, że nawet gdyby został obrażony, nie jemu osobiście się to należało, lecz reprezentowanej przezeń potędze. Może się więc utożsamiać z nią, z czym bardzo mu wygodnie, gdyż taki stan depersonalizacji obdarza go poczuciem trwale zabezpieczonej wyższości.

Ludzi, którzy nie siebie przedstawiają, lecz tylko stanowią pewien namacalny i zmaterializowany, w gruncie rzeczy abstrakcyjny, choć szelki i motylek noszący symbol, lokalne ukonkretnienie organizacji zawiadującej osobami jak rzeczami – szczerze nie cierpię i nie jestem zdolny do przerabiania takich uczuć na ich żartobliwe bądź uszczypliwe ekwiwalenty. Toteż od początku Eeney obchodził mnie jak złego psa, bo wyczuł to doskonale; inaczej nie mógłby pełnić swojej funkcji. Pogardzałem nim, a on na pewno odpłacał mi z nawiązką swym bezosobowym sposobem bycia, chociaż zawsze był uprzedzająco grzeczny. Co mnie, naturalnie, jeszcze bardziej irytowało. Moja ludzka powłoka była dla ludzi takich jak on tylko pokrowcem, kryjącym w sobie potrzebny dla wyższych, im znanych, a mnie niedostępnych celów – instrument. Najbardziej dziwiło mnie w nim to, że zdaje się miał naprawdę jakieś poglądy. Zresztą może była to tylko doskonała imitacja.

Jeszcze bardziej nieamerykański, niesportowy był stosunek do Eeneya – doktora Saula Rappaporta, owego pierwoodkrywcy gwiazdowej wieści. Przeczytał mi raz fragment dziewiętnastowiecznej księgi, opisującej sposoby hodowania wieprzy tresowanych do szukania trufli; był to bardzo ładny ustęp, opowiadający podniosłym stylem, właściwym temu wiekowi, o tym, jak to rozum człowieka wykorzystuje zgodnie ze swym posłannictwem pożądliwą żarłoczność świń, którym rzuca się żołędzie, kiedy wykopią trufle.

Taka racjonalna hodowla miała, według Rappaporta, oczekiwać uczonych, i już ją właśnie wdrażano w życie, jak to pokazywał nasz przypadek. Wyłożył mi ten prognostyk zupełnie serio. Handlarz-grosista nie interesuje się światem duchowych przeżyć wytresowanego wieprza, który ugania się za truflami: ów świat dla niego nie istnieje poza rezultatami działalności świń i nie inaczej ma się rzecz z nami i naszymi mocodawcami.

Racjonalizację hodowli uczonych utrudniały co prawda relikty tradycji, owych zapatrywań nieprzytomnych, rodem z francuskiej rewolucji, lecz można się było spodziewać, że jest to stan przejściowy. Oprócz doskonale urządzonych chlewni, to jest laboratoriów lśniących, należało przygotować jeszcze inne urządzenia, które wyzwoliłyby nas od wszelkiej możliwości frustracji. Na przykład pracownik nauki zaspokajałby swoje instynkty agresji, w sali pełnej kukieł generałów i innych wielkorządców, doskonale nadających się do bicia, jak również znajdowałby specjalne miejsca, będące pochłaniaczami energii seksualnej, itp. Wyładowawszy się należycie tu i tam, będzie mógł – powiadał Rappaport – wieprz uczony bez wszelkich już zakłóceń oddawać się polowaniu na trufle, z pożytkiem władców, a ku zgubie ludzkości, jak odeń tego wymaga nowy okres historyczny.

Poglądów owych wcale nie taił i bawiło mnie obserwowanie reakcji kolegów na podobne jego wystąpienia – nie na oficjalnych zebraniach, rzecz oczywista. Co młodsi zaśmiewali się po prostu, a Rappaporta to gniewało, ponieważ w gruncie rzeczy myślał i mówił całkiem serio. Lecz na to nie było rady: doświadczenie osobiste życia jest zasadniczo niewymienne i to aż do nieprzekazywalności, Rappaport pochodził z Europy, którą magiczne „myślenie generalskie” oraz „senatorskie” (podług jego słów) utożsamia z ohydna czerwienią. Toteż nigdy by nie się dostał da Projektu, gdyby nie to, że stał się jego mimowolnym współtwórcą. Tylko z obawy przed możliwością „przecieków” skierowano go do naszej ekipy.

Wyemigrował do Stanów w 1945 roku. Nazwisko jego znane było garstce fachowców sprzed wojny; niewielu jest filozofów o prawdziwie głębokim wyszkoleniu matematycznym i przyrodniczym; należał do takich właśnie i okazał się przez to wielce przydatny w pracach Projektu. Mieszkaliśmy z Rappapportem drzwi w drzwi w hotelu osiedla i po niedługim czasie wszedłem z nim w bliższy kontakt. Opuścił kraj rodzinny jako trzydziestoletni człowiek, sam, bo zagłada pochłonęła całą jego rodzinę. Nigdy o tym nie mówił, z wyjątkiem pewnego wieczoru, kiedy to zdradziłem mu – jako jedynemu człowiekowi – mój i Prothera sekret. Uprzedzam wprawdzie wypadki, opowiadając tę historię tutaj, ale wydaje mi się to wskazane. Czy to, aby odpłacić dziwacznie szczerością za takie wyróżnienie, czy z niewiadomych już powodów, opowiedział mi wtedy Rappaport, jak, na jego oczach, odbywała się pewna masowa egzekucja – w roku bodajże 1942 – w rodzinnym jego mieście.

Wzięto, go z ulicy jako przypadkowego przechodnia; rozstrzeliwano ich grupami na podwórzu niedawno zbombardowanego i jednym skrzydłem jeszcze płonącego więzienia. Rappaport opisywał szczegóły tej operacji bardzo spokojnie; samej egzekucji stłoczeni pod murem, który grzał ich plecy jak olbrzymi piec, nie widzieli, ponieważ strzelano za ułomkiem ściany; jedni z czekających, jak on, swojej kolejności zapadli w rodzaj odrętwienia, inni próbowali się ratować – szalonymi sposobami.

Zapamiętał młodego człowieka, który, przyskoczywszy do niemieckiego żandarma, wołał, że nie jest Żydem – lecz wołał po żydowsku (w żargonie), ponieważ niemieckiego zapewne nie znał. Rappaport poczuł obłąkańczy komizm tej sytuacji i naraz najdroższą rzeczą stało się dlań zachować do końca sprawność umysłu, tę właśnie, która umożliwiła mu zachowanie intelektualnego dystansu do owej sceny. Musiał jednak – tłumaczył mi to rzeczowo i powoli jako człowiekowi „z drugiej strony”, który zasadniczo niczego z doświadczeń takich zrozumieć nie potrafi – znaleźć jakąś wartość zewnętrzną, cokolwiek dla oparcia umysłu, a ponieważ to było najzupełniej niemożliwe, postanowił uwierzyć w reinkarnację. Zachowanie tej wiary przez piętnaście do dwudziestu minut wystarczyłoby mu. Ale w sposób abstrakcyjny nawet tego nie potrafił uczynić, toteż odnalazł w grupie oficerów, oddalonych od miejsca egzekucji, jednego, który wyróżniał się swoim wyglądem.

Opisał mi go jakby z fotografii. Był to młody, doskonały bóg wojny, wysoki, postawny, w mundurze polowym, którego obszywki srebrne jak gdyby posiwiały lub spopieliły się nieznacznie od żaru; miał cały rynsztunek, krzyż żelazny pod kołnierzem, lornetkę w futerale na piersi, głęboki hełm, rewolwer z kaburą poręcznie przesuniętą ku klamrze pasa, a w urękawicznionej ręce trzymał chusteczkę, czystą i dobrze złożoną, którą przytykał chwilami do nosa, ponieważ egzekucje trwały tak długo – od samego rana – że płomienie objęły już część straconych wcześniej w kącie podwórza i buchało stamtąd gorącym smrodem palonych ciał. Zresztą – i o tym nie zapomniał Rappaport – z obecności słodkawego czadu trupiego w powietrzu zdał sobie sprawę dopiero, kiedy zobaczył chustkę w ręku upatrzonego oficera. Powiedział sobie, że z chwilą, kiedy zostanie zastrzelony, wcieli się w owego Niemca.

Doskonale wiedział, że pomysł jest kompletną brednią, i to nawet w świetle każdej doktryny metafizycznej, razem z reinkarnacyjną, ponieważ „miejsce w ciele” było już zajęte. Lecz to jakoś mu nie przeszkadzało, owszem, im dłużej i chciwiej wpatrywał się w wybrańca, tym skuteczniej mógł się wczepiać w tę swoją myśl, która miała mu być podporą do ostatniej chwili, tak że już był niejako obdarzony wsparciem – tego człowieka. On miał mu pomóc.