Изменить стиль страницы

Mogę też sobie wyobrazić, chociaż nikt ani pisnął przede mną na ów temat delikatny, jak to zacny Baloyne nauczał zasad dyplomacji, jako współżycia z politykami, mniej doświadczonych kolegów i jak z właściwym sobie taktem odwlekał chwilę zaproszenia mnie i zakwalifikowania jako członka Rady, wyjaśniając co niecierpliwszym, że pierwej musi sobie Projekt zaskarbić więcej zaufania możnych opiekunów i wtedy dopiero da się tak z nim postępować, jak to za najwłaściwsze uznają w swoim sumieniu wszyscy uczeni sternicy MAVO. Zresztą nie mówię tego z ironią, ponieważ umiem postawić, się myślą na miejscu Baloyne’a nie chciał doprowadzić do zadrażnień po obu stronach, a dobrze wiedział, że w owych wysokich kręgach mam opinie osoby niepewnej. Nie brałem tedy udziału w uruchamianiu przedsięwzięcia, co zresztą – jak mi sto razy powtórzono – było tylko moją wygraną, albowiem warunki życia w osobliwym i „martwym mieście”, położonym o sto mil na wschód od gór Monte Rosa, przedstawiały się zrazu po pioniersku.

Zdecydowałem się przedstawić wydarzenia w porządku chronologicznym, dlatego opowiem najpierw, co się działo ze mną tuż przed pojawieniem się w New Hampshire – gdzie wówczas wykładałem – wysłannika Projektu. Uważam to za wskazane, wszedłem bowiem w jego tok, kiedy wiele generalnych koncepcji zdążyło się już uformować, ja natomiast byłem zupełnie,,świeży” i musiałem się wstępnie z nimi zaznajamiać, zanim przyprzągnięto mnie, jako nowego konia pociągowego, do owej wielkiej, bo dwa i pół tysiąca ludzi liczącej machiny.

W New Hampshire przebywałem niedługo, zaproszony tam przez dziekana fakultetu matematycznego, a mego dawnego kolegę uniwersyteckiego, Stewarta Comptona, żeby prowadzić seminarium wakacyjne dla grupy doktorantów. Zgodziłem się na tę propozycję, ponieważ, mając ledwie dziewięć godzin zajęć tygodniowo, mogłem całymi dniami buszować w tamtejszych lasach i wrzosowiskach, a chociaż należał mi się właściwie pełny odpoczynek, bo ledwo w czerwcu zakończyłem półtoraroczną współpracę z profesorem Hayakawą, wiedziałem dobrze, znając siebie, że nie zaznam na wakacjach spokoju bez przelotnego choćby kontaktu z matematyką. Gdyż wypoczynek budzi we mnie, jako pierwszą reakcję, wyrzuty sumienia za marnowanie czasu. Zawsze zresztą lubiłem poznawać nowych adeptów mojej wyszukanej dyscypliny, o której panuje więcej fałszywych wyobrażeń niż o jakiejkolwiek innej.

Nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem „sterylnym”, to jest,,czystym” matematykiem, bo zbyt często korciły mnie cudze problemy. Dlatego właśnie ongiś pracowałem z młodym Thornopem (jego dorobku w antropologii nie doceniono, ponieważ zmarł młodo: także w nauce niezbędna jest obecność biologiczna, bo wbrew pozorom odkrycia nie są dość wymowne, by legitymowały się własną wartością), a potem z Donaldem Prothero (którego ku wielkiemu zdziwieniu odkryłem w Projekcie), jak również z Jamesem Phennysonem (późniejszym laureatem Nobla), a wreszcie z Hayakawą. Z tym ostatnim budowaliśmy matematyczny kręgosłup jego teorii kosmogenicznej, która tak niespodziewanie wtargnęła później – dzięki jednemu z jego zbuntowanych uczniów – w sam środek Projektu.

Niektórzy koledzy mieli mi za złe owe wypady partyzanckie w tereny przyrodoznawczych łowisk. Ale korzyść bywała zazwyczaj obopólna – nie tylko empirycy doznawali mojej pomocy, także ja, poznając ich problemy, zaczynałem się orientować w tym, które kierunki rozwoju naszego platońskiego państwa leżą na szlakach głównego uderzenia strategicznego w przyszłość.

Często można się spotkać ze zdaniem, że w matematyce wystarczą „gołe zdolności”, ponieważ ich braku niepodobna ani trochę maskować, podczas gdy w innych dyscyplinach koneksje, mody, protekcje, wreszcie brak owej bezapelacyjności dowodów, jaką się ma odznaczać matematyka, sprawiają, że kariera stanowi wypadkową uzdolnień i czynników pozanaukowych. Próżno tłumaczyłem takim zawistnikom, że, niestety, w raju matematycznym tak dobrze się nie dzieje. Najpiękniejsze obszary matematyki – jak choćby klasyczna teoria mnogości Cantora – były latami ignorowane dla bardzo niematematycznych powodów.

Ponieważ każdy człowiek musi komuś zazdrościć, żałowałem, że jestem źle z informacjonistyką, w tej bowiem sferze, a także w królestwie algorytmów rządzonych absolutnie przez funkcje ogólnorekurencyjne można się było spodziewać fenomenalnych odkryć. Logikę klasyczną, wraz z algebrą Boola, które były akuszerkami teorii informacji, obciążyła od samego początku nieelastyczność kombinatoryczna. Toteż narzędzia matematyczne, z owych regionów pożyczone, zawsze szwankowały – są one, w moim odczuciu, nieporęczne, brzydkie, niezgrabne i chociaż przynoszą rezultaty, czynią to w sposób całkowicie nielotny. Pomyślałem, że najlepiej będę mógł porozmyślać na takie tematy, jeśli przyjmę propozycję Comptona. Albowiem o perspektywach w tej właśnie strefie matematycznego frontu miałem mówić w New Hampshire. Może brzmi dziwnie to, że ja się uczyć chciałem wykładając, ale tak ze mną bywało już nieraz; najlepiej myśli mi się zawsze w spięciu powstającym między mną a porządnie aktywnym audytorium. Ponadto czytać słabo znane prace można, ale do wykładów trzeba się przygotować koniecznie, co też robiłem, nie wiem więc, kto bardziej z nich skorzystał: ja czy moi słuchacze.

Pogoda była tego lata piękna, ale nazbyt upalna, nawet na wrzosowiskach, które fatalnie wyschły. Mam sporo sentymentu dla trawy, ponieważ dzięki niej istniejemy; dopiero po owej roślinnej rewolucji, która zazieleniła kontynenty, życie mogło się na nich usadowić swymi zwierzęcymi odmianami. Zresztą nie twierdzę, jakoby ów sentyment sprowadzał się tylko do ewolucyjnej refleksji.

Sierpień był w pełni, kiedy jednego dnia pojawił się zwiastun odmiany – w osobie doktora Michaela Grotiusa, który przywiózł mi list od Yvora Baloyne’a wraz z tajnym posłaniem ustnym.

Tam, na drugim piętrze starego, pseudogotyckiego budynku z ciemnej cegły, o spiczastym dachu, oplecionego już z lekka czerwieniejącym winem, w moim nieco za mało przewiewnym pokoju (stare mury nie miały klimatyzacji), dowiedziałem się od niedużego, cichego, delikatnego jak porcelana chińska młodzieńca, z półksiężycową czarną bródką, o tym, że na ziemię spłynęła nowina – nie wiadomo było jeszcze, czy dobra, ponieważ mimo dwunastomiesięcznych z górą wysiłków nie udało się jej rozszyfrować.

Jakkolwiek ani mi tego Grotius nie powiedział, ani w liście przyjaciela nie znalazłem o tym wzmianki, pojąłem, że chodzi o badania pod bardzo wysokim protektoratem albo – gdy kto woli – nadzorem. Jakże, bowiem inaczej prace takiej wagi mogły nie dać przecieków w prasę czy w radiowe i telewizyjne kanały? Jasne było, że uszczelnianiem ich zajmują się pierwszorzędni fachowcy.

Grotius okazał się mimo młodego wieku wytrawnym graczem. Ponieważ nie było pewne, czy wyrażę zgodę na udział w Projekcie, nie mógł powiedzieć mi o nim niczego konkretnego. Należało, apelując do mnie, pochlebić mojej miłości własnej przez podkreślenie, że dwa i pół tysiąca ludzi wybrało – z całej czteromiliardowej reszty – mnie właśnie jako potencjalnego zbawcę, ale i tu Grotius znał miarę, nie uciekł się bowiem do grubo szytych komplementów.

Większość ludzi sądzi, że nie ma takiego pochlebstwa, którego obdarowany nie połknąłby ze smakiem. Jeśli to reguła, stanowię z niej wyjątek, pochwał nigdy sobie bowiem nie ceniłem. Chwalić można – aby tak rzec – tylko z góry na dół, lecz nie z dołu do góry, a wiem dobrze sam, ile jestem wart. Grotius został albo uprzedzony przez Baloyne’a, albo miał po prostu dobrego nosa. Mówił dużo, odpowiadał na moje pytania jak gdyby wyczerpująco, lecz u końca rozmowy wszystko, czego się dowiedziałem, można było spisać na dwu stroniczkach.

Głównym szkopułem była tajność prac. Baloyne pojmował, że to będzie punkt najdelikatniejszy, toteż napisał mi w liście o swoim osobistym spotkaniu z prezydentem, który zapewnił go, że wszelkie wyniki prac Projektu zostaną opublikowane, z wyjątkiem informacji zdolnej zaszkodzić państwowym interesom Stanów. Wyglądało na to, że w mniemaniu Pentagonu, a przynajmniej tej jego komórki, która wzięła Projekt pod swoje skrzydła, posłanie z gwiazd przedstawia rodzaj planów superbomby czy innej broni ultymatywnej – koncepcja na pierwszy rzut oka raczej dziwaczna i więcej mówiąca o ogólnej atmosferze politycznej aniżeli o cywilizacjach galaktycznych.