Изменить стиль страницы

Już w tej fazie problem był bardziej złożony, aniżeli go tutaj przedstawiam. Informacja w tym większym, stopniu przypomina czysty szum, im dokładniej nadajnik wykorzystuje pojemność kanału przesyłowego. Jeżeli jest wykorzystana całkowicie, czyli pozbawiona nadmiarowości, sygnał dla nie uprzedzonego niczym się nie różni od kompletnego chaosu. Jakem już powiedział, tylko wtedy da się taki szum zdemaskować jako informację, jeśli emisje tego samego komunikatu powtarzają się w kółko i można je ze sobą dla porównania zestawić. To właśnie było zamiarem Rappaporta i w tym. miały mu pomóc urządzenia ośrodka obliczeniowego, w którym pracował Howitzer. Jemu też nie powiedział od razu, o co chodzi, ponieważ zależało mu na utrzymaniu tajemnicy; poza tym, gdyby miało się okazać, że jego myśl jest niewypałem, nikt by się o tym nie dowiedział. Ów zabawny początek wcale niezabawnej potem historii opowiadał Rappaport wiele razy i zachował nawet, w postaci relikwii, egzemplarz dziennika, który naprowadził go na odkrywczą myśl.

Howitzer, przeciążony robotą, nie bardzo chciał podjąć się żmudnej analizy, nie wiedząc, czemu ona służy: toteż ostatecznie Rappaport zdecydował się wprowadzić go w tajemnicę. Tamten zrazu go wyśmiał, lecz, pod wpływem sugestywnych słów Rappaporta, w końcu uległ jego prośbom.

Gdy po kilku dniach Rappaport wrócił do Massachusetts, Howitzer przywitał go wieścią o negatywnym wyniku badań, który, w jego mniemaniu, obalił fantastyczną hipotezę. Rappaport – wiem to od niego – gotów był już rzucić sprawę, lecz podrażniony docinkami przyjaciela zaczął się z nim spierać. Przecież – powiedział mu – cała neutrinowa emisja jednego kwadrantu czaszy niebieskiej jest istnym oceanem rozciągniętym na olbrzymim widmie częstości i jeżeli nawet Hailer i Mahoun, raz przeczesując to widmo, wychwycili zeń czystym trafem „kawałek” emisji sztucznej, pochodzącej od rozumnego nadawcy, to byłoby już prawdziwym cudem, gdyby dokonali tego – znów przypadkowo – po raz drugi.

Tak więc należało postarać się o taśmy, które miał w swym posiadaniu Swanson. Howitzer zgodził się z tą argumentacją, zauważył jednak, bo i on chciał mieć rację, że przy rozpatrywaniu alternatywy „wiadomość z gwiazd” albo „oszustwo Swansona” – jej drugi człon obciążony jest parę milionów razy większym prawdopodobieństwem niż pierwszy. Dodał jeszcze, że z uzyskania taśm niewiele Rappaportowi przyjdzie: otrzymawszy wezwanie sądowe i pragnąc stworzyć sobie podstawy skutecznej obrony, Swanson mógł po prostu skopiować posiadaną taśmę i przedstawić ową kopię jako rzekomo osobny oryginał – neutrinowej rejestracji.

Rappaport nie umiał na to odpowiedzieć, ale mając znajomego – specjalistę w zakresie aparatur długoseryjnej rejestracji półautomatycznej – zatelefonował do niego i zapytał, czy taśmy, na których notowano pewne przebiegi naturalne, można odróżnić jakoś od taśm, na które podobne napisy zostały naniesione wtórnie (czyli jaka jest – jeśli w ogóle istnieje – różnica między oryginałem rejestracji a jego kopią). Okazało się, że rozróżnienie takie bywa możliwe; Rappaport zwrócił się wtedy do adwokata Swansona i po tygodniu dysponował już całym kompletem taśm. Wszystkie okazały się oryginałami, jak orzekł rzeczoznawca, tak więc – Swanson oszustwa się nie dopuścił: emisja naprawdę powtarzała się okresowo.

Takiego rezultatu badań nie zakomunikował Rappaport ani Howitzerowi, ani adwokatowi Swansona, lecz tego samego dnia, a raczej tejże nocy, poleciał do Waszyngtonu, wiedząc zaś dobrze, jak beznadziejne może być forsowanie przeszkód biurokracji, udał się prosto do Mortimera Rusha, doradcy prezydenckiego do spraw nauki, byłego kierownika NASA, którego znał osobiście. Rush, fizyk z wykształcenia, prawdziwie pierwszorzędna głowa, przyjął go mimo spóźnionej pory. Rappaport czekał w Waszyngtonie trzy tygodnie na jego odpowiedź. Tymczasem taśmy badali coraz to ważniejsi specjaliści.

Rush wezwał go wreszcie na konferencję, w której uczestniczyło ogółem dziewięć osób; byli między nimi luminarze nauki amerykańskiej – Donald Prothero, fizyk, Yvor Baloyne, językoznawca i filolog, Tihamer Dill, astrofizyk oraz John Bear, matematyk-informacjonista. Sposobem nieformalnym postanowiono na owej konferencji utworzyć specjalną komisję do zbadania „neutrinowego listu z gwiazd”, który otrzymał wtedy, za półżartobliwą sugestią Baloyne’a, nazwę kryptonimową MASTERS VOICE. Rush poprosił uczestników obrad o dyskrecję, czysto prowizoryczną, ponieważ obawiał się, że nadanie sprawie sensacyjnego charakteru przez prasę może tylko przeszkodzić w otrzymaniu niezbędnych funduszów, rzecz bowiem stałaby się od razu przedmiotem politycznej rozgrywki w Kongresie, gdzie pozycja Rusha, jako przedstawiciela silnie krytykowanej administracji, była zachwiana.

Zdawać się mogło, że sprawie został nadany bieg możliwie rozsądny, gdy całkiem nieoczekiwanie wmieszał się w nią niedoszły doktor fizyki, D. Ph. Sam Laserowitz. Z całej relacji o procesie Swansona wyczytał tyle tylko, iż rzeczoznawca sądowy ani słowem nie wspomniał w swym orzeczeniu, jakoby „strefy milczenia” na taśmach były „pustymi miejscami” spowodowanymi periodycznym wyłączaniem aparatury. Pojechał zatem do Melleville, gdzie toczył się proces, i siedział w hotelu, oblegając obrońcę Swansona, ponieważ pragnął dostać taśmy, które winny były, w jego rozumieniu, znaleźć się w muzeum „osobliwości kosmicznych”. Adwokat nie chciał mu ich jednak wydać jako osobie raczej niepoważnej; Laserowitz, który wszędzie wietrzył „antykosmiczne spiski”, wynająwszy prywatnego detektywa śledził obrońcę i dzięki temu dowiedział się, że jakiś człowiek, obcy w mieście, który przyjechał rannym pociągiem, zamknął się z adwokatem w hotelu i otrzymał od niego taśmy, po czym wywiózł je do Massachusetts.

Człowiekiem tym był doktor Rappaport. Laserowitz posłał swego detektywa tropem niczego nie podejrzewającego Rappaporta, a gdy ten pojawił się w Waszyngtonie i kilkakrotnie złożył wizytę Rushowi, uznał, że nadszedł czas działania. Bardzo niemiłym zaskoczeniem dla Rusha i kandydatów na uczestników operacji Masters Voice był więc, artykuł w Morning Star, przedrukowany przez jedną z gazet waszyngtońskich; w którym, pod odpowiednim nagłówkiem, Laserowitz donosił, jak to administracja usiłuje nikczemnym sposobem schować pod korcem bezcenne odkrycie, dokładnie tak samo, jak kilkanaście lat przedtem pogrzebała oficjalnymi wypowiedziami departamentu lotnictwa tak zwane „UFO” – nie zidentyfikowane obiekty latające, czyli sławetne Talerze.

Teraz dopiero Rush uznał, że sprawa może nabrać niepożądanego aspektu na arenie międzynarodowej, gdyby komuś przyszło do głowy, że Stany Zjednoczone usiłowały ukryć przed wszystkimi fakt nawiązania łączności z cywilizacją kosmiczną. Nie przejął się co prawda zbytnio artykułem, gdyż jego niepoważny ton dyskredytował zarówno autora, jak i samą informację, liczył więc, jako najbardziej doświadczony na terenie praktycznym publicity, na to, że jeśli zachowa się milczenie, wszczęty hałas sam rychło ucichnie.

Baloyne jednak postanowił pójść, całkiem prywatnie, do Laserowitza, ponieważ – wiem to od niego – było mu po prostu żal tego maniaka kosmicznych kontaktów. Sądził, że kiedy w cztery oczy zaproponuje mu jakieś podrzędniejsze stanowisko w Projekcie, wszystko naprawi. Krok okazał się jednak lekkomyślny, choć podyktowany najlepszymi intencjami. Baloyne, który nie znał Laserowitza, dał się nabrać na inicjały „D. Ph.” i myślał, że będzie miał do czynienia z jakimś może odrobinę trąconym, żądnym rozgłosu, zarobkującym niewybrednymi sposobami – ale przecież kolegą, naukowcem, fizykiem. Tymczasem znalazł się naprzeciw rozgorączkowanego człowieka, który, usłyszawszy, że „gwiazdowy list” jest autentyczny, oświadczył mu z histeryczną nonszalancją, że taśmy, a więc i „list”, stanowią jego własność prywatną, z której go obrabowano, a w dalszej rozmowie doprowadził Baloyne’a do wściekłości; widząc, że z nim na słówka nie wygra, Laserowitz wypadł na korytarz i tam zaczął wrzeszczeć, że przekaże sprawę ONZ-owi, Trybunałowi Praw Człowieka, po czym wsiadł do windy i pozostawił Baloyne’a niewesołym refleksjom.