– Niestety, znam tylko tę nazwę, którą pani podałem: „Treadstone-71”. Nowy Jork.

– Dziwna nazwa, proszę pana. Jestem pewna, że gdyby była na naszych listach, nie miałabym absolutnie żadnych trudności, by ją odnaleźć. Bardzo mi przykro.

– Dziękuję i przepraszam za kłopot – powiedział J. Bourne, odkładając słuchawkę.

Nie widział sensu w przedłużaniu rozmowy. Nazwa firmy stanowiła jakiś kod, szyfr, klucz, który otwierał interesantowi drzwi do trudno dostępnego pana Bourne’a. Słowa „Treadstone-71” mogły być wypowiedziane przez każdego, niezależnie od miejsca, skąd telefonował. Dlatego najprawdopodobniej siedziba firmy była fikcyjna; zapewnienia panienki z nowojorskiej informacji oddalonej o wiele tysięcy kilometrów od Zurychu tylko potwierdzały jego spekulacje.

Pacjent doktora Washburna stanął przy sekretarzyku, gdzie leżał portfel od Louisa Vuittona i japoński zegarek. Portfel wsunął do kieszeni, zegarek nałożył na rękę. Spojrzał w lustro i cicho powiedział:

– Nazywasz się J. Bourne. Jesteś obywatelem Stanów Zjednoczonych, mieszkasz w Nowym Jorku. Całkiem możliwe, że liczby: zero-siedem-siedemnaście-dwanaścia-zero-czternaście-dwadzieścia sześć-zero są twoim być albo nie być.

Słońce świeciło jasno. Promienie sączyły się przez korony drzew na wytwornej Bahnhofstrasse, odbijały się od okien sklepów, rysując na ziemi wielkie, cieniste prostokąty tam, gdzie na swej drodze napotykały gmachy masywnych banków. Bahnhofstrasse to ulica, na której współżyły z sobą rzetelność i pieniądze, bezpieczeństwo i wyniosłość, zdecydowanie i odrobina frywolności. A J. Bourne, pacjent doktora Washburna, znał tę ulicę, znał jej domy, chadzał kiedyś tym samym chodnikiem.

Wszedł na Bürkliplatz, na skwer nad jeziorem. Dużo tam pomostów ciągnących się wzdłuż nabrzeża, wiele graniczących z nimi kolistych ogrodów, które w upale lata wybuchają girlandami kwiatów. Miał je przed oczyma wyobraźni, teraz zjawiły się, lecz obrazom nie towarzyszyły ani wspomnienia, ani konkretne myśli.

Zawrócił do Bahnhofstrasse. Instynkt mówił mu, że Gemeinschaft Bank mieści się w pobliskim budynku wyłożonym kamiennymi płytami zszarzałej bieli. Budynek stał po drugiej stronie ulicy i uprzednio Bourne celowo go ominął. Teraz zbliżył się do szeregu ciężkich, przeszklonych drzwi i pchnął środkowe. Otworzyły się bezgłośnie i wkroczył na posadzkę z brązowego marmuru. Tu także kiedyś był, choć tego wrażenia nie odbierał tak silnie jak innych. Ogarnęło go niejasne przeczucie, że banku Gemeinschaft należy raczej unikać.

Teraz było już na to za późno.

– Puis-je vous aider. monsieur? – Mężczyzna zadający pytanie miał czerwoną boutonnière , symbol władzy portiera: użył francuszczyzny, spojrzawszy na ubranie klienta. – Nawet podrzędny gnom zuryski umie być uważnym obserwatorem.

– Przychodzę w sprawie osobistej i poufnej – odpowiedział Bourne po angielsku i znów zaskoczyły go własne słowa wypowiedziane tak łatwo i naturalnie. Odezwał się po angielsku z dwóch powodów: chciał sprawdzić, jak zareaguje spostrzegawczy gnom stwierdziwszy błąd w sztuce obserwacji, a poza tym w ciągu najbliższej godziny pragnął uniknąć wszelkich nieporozumień językowych.

– Przepraszam pana, sir – rzekł portier i uniósł leciutko brwi, przyglądając się płaszczowi klienta. – Winda na lewo, drugie piętro. Nasz urzędnik będzie panu służył pomocą.

Wspomniany urzędnik okazał się człowiekiem w średnim wieku, z krótko przyciętymi włosami; na nosie miał rogowe okulary. Z nieruchomą twarzą, z oczyma bijącymi ciekawością, spytał:

– Czy prowadził pan już w naszym banku sprawy osobiste i poufne, sir?

– Tak.

– Pański podpis, proszę. – Urzędnik podał Bourne’owi firmowy blankiet z dwoma czarnymi liniami zbiegającymi się na środku kartki.

Bourne zrozumiał: nie chodziło o nazwisko. Firmowy nadruk na górze – nazwa i adres – to bank. Liczby napisane słownie to nazwisko, ale traktowane będzie jak nazwisko dopiero wówczas, gdy zostaną napisane przez właściciela rachunku. Rutynowe postępowanie. Washburn.

Bourne napisał liczby, rozluźniwszy dłoń tak, aby pisać swobodnie. Wręczył blankiet urzędnikowi, który spojrzał nań uważnie, wstał z krzesła i gestem ręki wskazał rząd wąskich drzwi z matowymi okienkami.

– Zechce pan poczekać w pokoju numer cztery, sir. Za chwilę ktoś pana obsłuży.

– W pokoju numer cztery?

– Czwarte drzwi po lewej stronie. Zamkną się automatycznie.

– Czy to konieczne?

Urzędnik spojrzał na niego z zaskoczeniem w oczach.

– Czy konieczne? Postępujemy zgodnie z pana własnym życzeniem, sir – powiedział grzecznie, choć pod warstewką uprzejmości kryły się nutki zdziwienia. – Jest pan właścicielem konta z trzyzerowym szyfrem. W Gemeinschaft panuje obyczaj, że właściciele takich kont uprzedzają nas o wizycie telefonicznie, tak abyśmy mogli udostępnić im na czas osobne wejście.

– Tak, wiem o tym – skłamał Bourne z obojętnością, której nie czuł. – Ale bardzo się śpieszyłem.

– Przekażę to Weryfikacji, proszę pana.

– Weryfikacji?! – Pan J. Bourne z Nowego Jorku nie potrafił się powstrzymać; w ustach urzędnika słowo „weryfikacja” zabrzmiało jak ostrzeżenie.

– Oddziałowi Weryfikacji Podpisów, sir. – Krótko ostrzyżony mężczyzna poprawił okulary; zrobił jednocześnie krok w stronę biurka, zawiesił dłoń tuż nad rzędem przełączników na blacie, a ruch ręki miał to zakamuflować. – Proponuję, by zaczekał pan w pokoju numer cztery.

Teraz propozycja nie była już propozycją, bardziej rozkazem rzuconym przez czujnego pretoriana.

– Czemu nie? Proszę im tylko powiedzieć, żeby się pośpieszyli, dobrze?

Bourne podszedł do czwartych drzwi, otworzył je i wszedł do środka. Drzwi zamknęły się za nim z charakterystycznym szczękiem zamka. Spojrzał na matową szybę. Szkło nie było zwykłym szkłem. Tuż pod powierzchnią dostrzegł misterną sieć cieniutkich drucików i wiedział, że gdyby pękło, bez wątpienia włączyłby się system alarmowy – znalazł się w pułapce bez wyjścia. Czekał, aż go wezwą.

Niewielki pokój urządzono ze smakiem: boazeria na ścianach, dwa skórzane fotele jeden obok drugiego, naprzeciwko mała sofa i kilka antycznych stoliczków. Dalej ujrzał inne drzwi, jakże różne od tych, którymi wchodził – lśniły szarym odcieniem stali. Na stoliczkach zobaczył świeże czasopisma i gazety w trzech wersjach językowych. Usiadł i wziął do ręki paryskie wydanie „Herald-Tribune”. Czytał drobny druk, lecz nie rozumiał, co czyta. Zaraz go poproszą, zaraz, za chwilę – jego rozgorączkowany umysł opracowywał strategię postępowania. Strategię nie podpartą żadnymi wspomnieniami z przeszłości, strategię wspomaganą instynktem.

W końcu stalowe drzwi rozwarły się i w progu stanął wysoki, szczupły mężczyzna o orlim nosie. Miał szare, nadzwyczaj starannie uczesane włosy i patrycjuszowską twarz człowieka chętnie służącego radą innemu patrycjuszowi, który znalazł się w kłopocie. Wyciągnął rękę. Używał wytwornej angielszczyzny, nieco przesłodzonej intonacją rodowitego Szwajcara.

– Jakże miło mi pana widzieć. Proszę wybaczyć zwłokę, jednakże sytuacja była nader komiczna, doprawdy…

– Ach tak…

– Zdaje się, że wystraszył pan naszego urzędnika, pana Koeniga. Niezbyt często właściciel konta z trzyzerowym szyfrem składa nam wizyty bez uprzedzenia, a to wytrąciło go z równowagi. Rozumie pan, wieloletnia rutyna: każde odstępstwo od utartego zwyczaju psuje mu dzień. Lecz z drugiej strony każde odstępstwo od rutyny czyni mój dzień bardziej przyjemnym. Nazywam się Walther Apfel. Proszę, pan będzie łaskaw.

Urzędnik zwolnił uścisk dłoni i wskazał Bourne’owi stalowe drzwi. Pomieszczenie, do którego weszli, miało kształt litery „V” i stanowiło przedłużenie pokoju-pułapki, gdzie Bourne czekał na wezwanie. Znów ciemna boazeria, ciężkie, wygodne meble i szerokie biurko ustawione przy jeszcze szerszym oknie wychodzącym na Bahnhofstrasse.

– Przykro mi, że go zdenerwowałem – odezwał się Bourne. – Wszystko przez brak czasu.

– Tak, wspominał o tym. – Apfel obszedł biurko dookoła i ruchem głowy wskazał skórzany fotel. – Proszę, zechce pan spocząć. Jedna, dwie formalności i natychmiast przystępujemy do interesów. – Usiedli i w tej samej chwili Apfel wziął z blatu białą kartkę na sztywnej podkładce. Wychylił się zza biurka i wręczył ją klientowi, i tym razem firmowy papier był poliniowany, lecz zamiast dwóch linii Bourne ujrzał linii dziesięć. Zaczynały się tuż pod nagłówkiem z nazwą banku, kończyły tuż nad dolną krawędzią kartki. – Pański podpis, proszę. Wystarczy, jeśli zechce pan podpisać się pięć razy.

– Nie bardzo rozumiem. Przed chwilą złożyłem już podpis.

– Tak, podpis jak najbardziej zadowalający, oczywiście, sir. Oddział Weryfikacji to potwierdził.

– Po cóż więc mam podpisywać się znowu?

– Podpis można wyćwiczyć do takiej perfekcji, że każda literka będzie do przyjęcia. Jednakże jego kilkakrotne powtórzenie uwidoczni odchylenia od normy, a czytnik grafologiczny natychmiast je wychwyci. Rzecz jasna, jeśli podpis nie jest autentyczny. Ale proszę się tym nie niepokoić. – Apfel uśmiechnął się i położył pióro na krawędzi biurka. – Szczerze mówiąc, jestem pewien, że to nie wchodzi w grę, lecz Herr Koenig nalega.

– Ostrożny z niego człowiek – rzekł Bourne.

Ujął pióro i zaczął pisać. Kończył właśnie czwarty podpis, kiedy bankier powiedział:

– To wystarczy. Reszta będzie tylko stratą czasu. – Wyciągnął rękę po podkładkę. – Oddział Weryfikacji stwierdził, że pański podpis mieści się absolutnie w granicach normy. Po otrzymaniu tego dokumentu prześlą tu pańskie dossier. – Wsunął kartkę w otwór metalowej kasetki po prawej stronie biurka i nacisnął guzik. Z kasetki błysnął promień ostrego światła. Błysnął i zgasł. – To urządzenie wysyła podpisy bezpośrednio do czytnika – mówił dalej Apfel. – Czytnik jest, oczywiście, odpowiednio zaprogramowany. Ale uważam, że w sumie to troszkę niemądre. Przecież nikt wiedzący o środkach ostrożności, jakie podejmujemy, nie zgodziłby się na składanie dodatkowych podpisów. To znaczy w przypadku, gdyby ktoś podszywał się pod autentycznego właściciela konta.