– O co chodzi? Czego pan tu chce?
Nadszedł czas, żeby wyzbyć się gardłowej francuszczyzny.
– Przyjaciele z Nicei polecili mi pański sklep – odezwał się z akcentem, który licował bardziej z Quai d’Orsay niż z „Le Bouc de Mer”.
– Ach tak? – Rzeźnik jeszcze raz dokonał błyskawicznej oceny klienta; wśród ludzi, których obsługiwał, zwłaszcza tych młodszych, zdarzali się i tacy, co to woleli ubierać się na przekór swemu statusowi, a ostatnio pospolite baskijskie koszule były nawet w modzie. – Szanowny pan u nas pierwszy raz?
– Reperują mi łódź. Dzisiaj już nie dotrzemy do Marsylii
– Czy mogę czymś państwu służyć?
Jean-Pierre roześmiał się.
– O tak, chyba tak – naszemu mistrzowi patelni; zjawi się tutaj później. Niezbyt ufam jego zdolnościom, ale, na szczęście, ja też mam tu coś do powiedzenia.
Rzeźnik i jego znajomy również wybuchnęli śmiechem.
– Oczywiście, szanowny panie, oczywiście – rzekł właściciel sklepu.
– Wezmę z tuzin kaczuszek i, powiedzmy, osiemnaście chateaubriandów.
– Tak jest, proszę pana.
– Dziękuję. Wyślę naszego króla garnków bezpośrednio do pana. – Zwrócił się do mężczyzny w średnim wieku. – Przepraszam, przypadkowo słyszałem, o kim panowie rozmawiali. Nie, nie, proszę się nie niepokoić. Czy markiz to nie ten bałwan d’Ambois? Ktoś mi wspominał, że tutaj mieszka.
– Ach nie, proszę pana – odparł służący. – Nie znam markiza d’Ambois. Rozmawialiśmy o markizie de Chamford. Prawdziwy z niego dżentelmen, ale ma kłopoty. Nieudane małżeństwo, proszę pana. Bardzo nieudane, wszyscy o tym wiedzą.
– Chamford…? Chamford? Chyba go znam. Taki niski jegomość, prawda?
– Nie, proszę pana, przeciwnie, bardzo wysoki. Powiedziałbym, że pana wzrostu.
– Och, naprawdę?
Jako nowy roznosiciel produktów firmy „Roquevaire”, jeszcze niezbyt pewny terenu, Jean-Pierre zapoznał się z rozkładem schodów oraz wyjść z piętrowego budynku restauracji nader szybko. Na piętro można się było dostać albo schodami z kuchni, albo z małego foyer tuż przy głównym wejściu; tych ostatnich używali stali klienci korzystający z rozlokowanych na górze toalet. Znalazł też okno, przez które można było obserwować każdego, kto szedł po tych właśnie schodach; Jean-Pierre dawał głowę, że jeśli cierpliwie zaczeka, zobaczy przez nie kobietę i mężczyznę. Bez wątpienia udadzą się na górę osobno i zamiast do toalety wejdą do sypialni nad kuchnią. Pacjent doktora Washburna zastanawiał się, który z drogich samochodów parkujących na cichej uliczce należy do markiza de Chamford. Którykolwiek by należał, służący Chamforda, ten od rzeźnika, nie miał powodów do obaw – jego pan z pewnością nie siądzie za kółkiem.
Pieniądze.
Kobieta zjawiła się kilka minut przed pierwszą. Była ogorzałą blondyną z wielkim biustem wypychającym jedwabną bluzkę, z długimi, opalonymi nogami poruszającymi się wdzięcznie w rytm stukotu butów na wysokim obcasie, z udami i biodrami obciśniętymi białą spódniczką. Może i Chamford miał kłopoty, ale miał też gust.
Dwadzieścia minut później dostrzegł przez okno białą spódniczkę – kobieta szła na górę. Po niespełna sześćdziesięciu sekundach za szybą ukazała się sylwetka jej klienta: ciemne spodnie, kurtka, blada twarz, oczy czujnie wpatrzone w szczyt schodów. Jean-Pierre liczył upływające minuty. Miał nadzieję, że markiz de Chamford nie zapomniał zegarka.
Chwyciwszy chlebak za pasek, niósł go – o ile to tylko było możliwe – w sposób jak najmniej rzucający się w oczy. Wykładaną płaskimi kamieniami ścieżką zmierzał do restauracji. W środku, w foyer, skręcił w lewo i przepraszając jakiegoś starszego mężczyznę, który mozolił się na schodach, minął go, dotarł na piętro i znów skręcił w lewo, w długi korytarz urywający się na końcu budynku bezpośrednio nad kuchnią. Przeszedł obok toalet i znieruchomiał, oparty plecami o ścianę; odwróciwszy głowę czekał, aż staruszek dojdzie do ubikacji i pchnie drzwi, rozpinając jednocześnie rozporek.
Wtedy Jean-Pierre zadziałał prawie bez namysłu, instynktownie. Podniósł chlebak, umieścił go na środku drzwi, przytrzymał wyciągniętymi rękami, cofnął się i jednym płynnym ruchem uderzył ramieniem w płócienne zawiniątko. Błyskawicznie opuścił prawą rękę i gdy drzwi rozwarły się na oścież, chwycił za ich krawędź, by nie roztrzaskały się o ścianę. W restauracji na dole nikt nie usłyszał stłumionych odgłosów włamania.
– Nom de Dieu! – wrzasnęła kobieta. – Qui est là!
– Silence!
Markiz de Chamford sturlał się z nagiego ciała blondyny i zwalił jak długi z łóżka na podłogę. Mógłby występować w operze komicznej: wciąż miał na sobie wykrochmaloną koszulę, idealnie zawiązany krawat, a na nogach podkolanówki z czarnego jedwabiu – innych części garderoby na sobie nie miał. Kobieta okryła się kocem, robiąc co tylko możliwe, żeby rozładować niezręczną sytuację.
Jean-Pierre szybko wydawał rozkazy.
– Nie podnoście głosu. Nikomu nic się nie stanie, jeśli zrobicie to, co powiem.
– Moja żona ciebie wynajęła! – wybełkotał Chamford, nie będąc w stanie skupić rozbieganych oczu. – Ja dam ci więcej!
– Dobry początek – odrzekł pacjent doktora Washburna. – Proszę zdjąć koszulę i krawat. Skarpetki też. – Na ręku markiza zauważył złotą bransoletę. – I zegarek.
Kilka minut później był już przebrany. Ubranie markiza leżało nie całkiem idealnie, lecz nikt nie mógł kwestionować jakości materiału i niepowtarzalności kroju. Zdobył do tego zegarek – oryginalny Gérard Perrégaux – i portfel Chamforda z trzynastoma tysiącami franków; osadzone w czystym srebrze kluczyki od samochodu – z monogramem właściciela – także robiły wrażenie.
– Na miłość boską, daj mi choć swoje ubranie! – zażądał płaczliwie markiz; przez opary alkoholu zaczynała do niego docierać świadomość niewiarygodnie kłopotliwego położenia.
– Przykro mi, nie mogę – odparł Jean-Pierre, zbierając własne ubranie i szmatki blondyny.
– Nie możesz tego zrobić! To moje! – wrzasnęła.
– Uprzedzałem, proszę nie podnosić głosu.
– Dobrze już, dobrze – mówiła dalej – ale nie może pan przecież…
– Owszem, szanowna pani, mogę. – Rozejrzał się po sypialni; na stoliku przy oknie zobaczył telefon. Podszedł tam i wyrwał kabel z gniazdka. – Teraz nikt państwu nie przeszkodzi – dodał i wziął chlebak.
– Nie ujdzie ci to płazem! – warknął Chamford. – Złapią cię! Policja cię znajdzie!
– Policja? – spytał Jean-Pierre. – Naprawdę chce pan zawiadomić policję? Trzeba będzie spisać oficjalny protokół, podać okoliczności i tak dalej. Wcale nie jestem pewien, czy to taki dobry pomysł. Lepiej niech pan zaczeka na służącego; wpadnie tu przed wieczorem. Słyszałem, jak mówił, że przemyci pana do stajni i markiza o niczym się nie dowie. Biorąc pod uwagę wszystkie aspekty sprawy, szczerze radzę, żeby pan właśnie tak postąpił. Chyba stać pana na wymyślenie czegoś ciekawszego niż to, co zdarzyło się tutaj. Ja niczemu nie zaprzeczę.
Tajemniczy złodziej wyszedł i zamknął za sobą uszkodzone drzwi.
Nie jesteś bezradny . Poradzisz sobie.
Jak dotąd rzeczywiście dawał sobie radę i to napawało go niepokojem. Co powiedział Washburn…? Umiejętności i zdolności wrócą… lecz nie sądzę, byś kiedykolwiek był w stanie odnieść je do zdarzeń z własnej przeszłości . Przeszłość. Jaka przeszłość wykształciła w nim umiejętności, które sprawdziły się w ciągu minionych dwudziestu czterech godzin? Gdzie nauczył się walczyć nogami i palcami rak uderzającymi z siłą młota? Gdzie nauczył się ranić i przyprawiać kogoś o kalectwo? Skąd tak dokładnie wiedział, gdzie kierować ciosy? Kto uczył go, jak wywierać wpływ na ludzi z przestępczego światka, żeby skutecznie przełamać ich opór i zmusić do udzielenia mu pomocy? Jakim sposobem wychwytywał ukryte podteksty, bezgranicznie wierząc, że instynkt go nie zawodzi? Jakim cudem w przypadkowo podsłuchanej rozmowie w sklepie mięsnym natychmiast dostrzegł szansę zdobycia pieniędzy? Albo raczej – okazję do popełnienia zwykłego przestępstwa? Mój Boże, jakże mógł coś takiego zrobić?
Jeśli będziesz z sobą walczył, jeśli będziesz się zadręczał, twój stan się pogorszy.
Skoncentrował się na drodze i na wykładanej mahoniem desce rozdzielczej samochodu markiza de Chamford. Rozkład wskaźników i oprzyrządowania był mu obcy; w swej przeszłości nie miał zatem raczej do czynienia z takimi wozami. To coś nowego, tak przypuszczał.
Niespełna godzinę później przejechał most spinający szeroki kanał i już wiedział, że jest w Marsylii. Małe, pudełkowate domki z kamienia podobne skałom wystającym z wody, wąskie uliczki, murowane ściany – przedmieścia Starego Portu. Znał ten widok i jakby go nie znał. Daleko, na jednym ze wzgórz dostrzegł sylwetkę katedry z figurą Maryi Dziewicy rysującą się wyraźnie na szczycie strzelistej wieży. Notre-Dame-de-la-Garde. Więc znał tę nazwę, widok też znał, jednak go nie znał.
Chryste! Dość! Wystarczy!
Kilka minut później dotarł do pulsującego ruchem centrum i jechał zatłoczoną Cannebière wzdłuż rzędów drogich sklepów, w promieniach wysokiego słońca odbijających się w bezbrzeżnych tafiach ciemnego szkła po obu stronach jezdni, wzdłuż nie kończącego się szpaleru ulicznych kawiarenek. Skręcił w lewo, w stronę portu, mijając składy, magazyny, małe fabryczki i odgrodzone płotami parkingi z samochodami gotowymi do transportu towarów na północ do Saint-Etienne, Lyonu, Paryża czy na południe, do miast basenu Morza Śródziemnego.
Instynkt. Zawierz instynktowi . Nic nie mogło ujść jego uwagi. Każdy przedmiot należy wykorzystać; kamień ma wartość, o ile da się nim rzucić, samochód, jeśli ktoś go zechce kupić. Wybrał parking, gdzie stały pojazdy nowe i używane, ale drogie; zatrzymał jaguara przy krawężniku i wysiadł. Za płotem dojrzał mały warsztat, a w nim mechaników w kombinezonach, którzy snuli się ospale z narzędziami. Wszedł za ogrodzenie, trochę pokręcił się po terenie, aż zauważył mężczyznę, którego ubranie było wypłowiałe i upstrzone mnóstwem kieszonek na śruby, sztyfty i trzpienie. Instynkt kazał mu podejść do niego.