Rozmówca w Waszyngtonie na chwilę zamilkł.

– Tylko dlatego, ze chciał pan rozmawiać z panem Conklinem – a przynajmniej wymienił pan jego nazwisko – sprawdzę to. Jak mogę się z panem skontaktować?

– Będę czekał przy telefonie. Ta rozmowa opłacana jest międzynarodową kartą kredytową. Wydano ją we Francji na nazwisko Chambord.

– Chambord? Powiedział pan…

– Proszę.

– Zaraz wrócę.

Oczekiwanie było nieznośne. A ciężkie spojrzenie Żyda z zaniedbaną, zmierzwioną brodą pełną okruchów, trzymającego w jednej dłoni bułkę, a w drugiej obracającego monety – czyniło je jeszcze gorszym. W minutę później mężczyzna w Langley wrócił do telefonu. W jego głosie ugodowy ton zastąpił gniew.

– Sądzę, że na tym zakończy się nasza rozmowa, panie Bourne, Chambord lub jak tam jeszcze pan się zwie. Nawiązaliśmy kontakt z nowojorską policją. Na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy nie było żadnego zajścia, o którym pan mówił, i nie mylił się pan. Naprawdę mamy sposoby, żeby to sprawdzić. Informuję pana, że w kodeksie istnieją przepisy przewidujące kary za tego rodzaju telefony. Do widzenia panu.

Coś szczęknęło w słuchawce; połączenie zostało przerwane. Bourne z niedowierzaniem wpatrywał się w tarczę aparatu. Ludzie z Waszyngtonu szukali go przez sześć miesięcy; chcieli go zabić za niezrozumiałe dla nich milczenie. A teraz kiedy ujawnił się – ujawnił z jedynym celem jego trzyletniego kontraktu – został odprawiony. Wciąż nie chcą go wysłuchać! Ale ten człowiek wysłuchał, wrócił do telefonu, by powiedzieć, że nie było zabójstwa, które miało miejsce kilka minut temu. To nie mogło być… to jakiś obłęd. Przecież widział na własne oczy!

Jason odwiesił słuchawkę, czując, że ogarnia go pokusa, by uciec z zatłoczonego sklepu. Zamiast tego spokojnie ruszył w stronę drzwi, przeciskając się przez kolejkę stojącą przy ladzie. Utkwił spojrzenie w witrynie, uważnie lustrując tłum na chodniku. Po wyjściu na zewnątrz zdjął płaszcz, przewiesił go przez ramię i zastąpił okulary przeciwsłoneczne tymi w rogowych oprawkach. Była to drobna zmiana, lecz pozostanie w nich tu, gdzie jest, zbyt długo mogłoby się okazać grubą pomyłką. Pośpiesznie przeszedł przez skrzyżowanie w stronę Siedemdziesiątej Pierwszej.

Na przeciwległym rogu wmieszał się w grupę przechodniów oczekujących na zmianę świateł. Spojrzał w lewo, przyciskając podbródek do kołnierzyka. Na jezdni ruch był taki jak przedtem, ale taksówka zniknęła. Została usunięta ze sceny z precyzją, z jaką chirurg usuwa z organizmu chory, ohydny organ, nie zakłócając przy tym żywotnych funkcji pozostałych. Widać w tym było precyzję mistrza, mordercy, który dokładnie wiedział, gdzie szybko wbić nóż.

Bourne pośpiesznie odwrócił głowę i ruszył w przeciwną stronę, na południe. Musiał znaleźć sklep; musiał zmienić skórę. Kameleon nie mógł już czekać.

Rozwścieczona Marie St. Jacques i generał brygady Irwin Arthur Crawford stali po przeciwległych stronach pokoju w apartamencie hotelu „Pierre”.

– Nie chcieliście słuchać! – krzyczała. – Żaden z was nie słuchał! Czy macie pojęcie, co mu zrobiliście?

– Aż za dobrze – odparł oficer, wyrażając przeprosiny bynajmniej nie przepraszającym tonem. – Mogę tylko powtórzyć to, co powiedziałem. Nie wiedzieliśmy, czego słuchać. Nie rozróżnialiśmy przywidzeń od rzeczywistości. Bez wątpienia on też. A jeśli on nie mógł tego ocenić, dlaczego my mielibyśmy?

– Przez sześć miesięcy próbował pogodzić, jak pan to nazywa, przywidzenia z rzeczywistością. A wy tylko nasyłaliście na niego zabójców! Chciał wam wytłumaczyć. Co z was za ludzie?

– Ułomni, panno St. Jacques. Ułomni, ale sądzę, że uczciwi. Dlatego tu jestem. Dla niego zaczęło się końcowe odliczanie, a ja chcę go ocalić, jeśli mi się uda, jeśli nam się uda.

– Boże, niedobrze mi się robi na pański widok! – Marie zatrzymała się, potrząsnęła głową i ciągnęła już łagodniejszym tonem: – Zrobię wszystko, co pan zechce, pan o tym wie. Może pan jakoś skontaktować się z Conklinem?

– Jestem tego pewny. Będę stał na stopniach tamtego domu aż do chwili, kiedy będzie musiał skontaktować się ze mną. Ale może się zdarzyć, że nasze zadanie dotyczyć będzie kogoś innego.

– Carlosa?

– Być może innych.

– Co pan ma na myśli?

– Wytłumaczę po drodze. Teraz naszym zadaniem – naszym jedynym zadaniem – jest nawiązanie kontaktu z Deltą.

– Jasonem?

– Tak. Z człowiekiem, którego pani zna jako Jasona Bourne’a.

– A on od samego początku był jednym z was – powiedziała Marie. – Nie będzie żadnych zobowiązań, żadnych długów do spłacenia ani żadnych targów o przebaczenie?

– Żadnych. Dowie się pani wszystkiego w odpowiednim czasie, ale to nie jest odpowiedni czas. Ustaliłem, że będzie pani po drugiej stronie ulicy, w nie oznakowanym rządowym samochodzie, dokładnie naprzeciwko domu. Mamy dla pani lornetkę; zna go pani teraz lepiej niż ktokolwiek inny. Może go pani dostrzeże. Modlę się o to.

Marie podeszła szybko do szafy i włożyła płaszcz.

– Pewnej nocy powiedział, że jest kameleonem…

– Zapamiętał? – przerwał jej Crawford.

– Zapamiętał co?

– Nic. W trudnych sytuacjach umiał się pojawiać i znikać; nikt nie był w stanie go dostrzec. Tylko to chciałem powiedzieć.

– Chwileczkę. – Marie podeszła do generała ze spojrzeniem nagle utkwionym w jego oczach. – Mówi pan, że musimy nawiązać z Jasonem kontakt, ale istnieje lepszy sposób. Pozwólmy mu podejść do nas! Do mnie. Postawcie mnie na schodach tego domu. Kiedy mnie zobaczy, da mi znać.

– Wystawiając na strzał dwa cele!

– Nie zna pan swojego człowieka, generale. Powiedziałam „da mi znać”. Przyśle kogoś, zapłaci komuś na ulicy, żeby dostarczył wiadomość. Znam go. Zrobi tak! To najpewniejsza droga!

– Nie mogę się na to zgodzić.

– Dlaczego nie? Do tej pory działał pan głupio! Na oślep! Niechże pan raz postąpi jak inteligentny człowiek!

– Nie mogę. To nawet mogłoby rozwiązać problemy, o których pani nie wie, ale nie mogę.

– Niech pan poda jakiś powód!

– Jeśli Delta ma rację, jeśli Carlos rozpoczął już polowanie na niego i znajduje się na ulicy, ryzyko jest zbyt duże. Carlos zna panią z widzenia, i zabije.

– Chętnie podejmę takie ryzyko.

– A ja nie. Chcę wierzyć, że mówię w imieniu rządu.

– Szczerze powiedziawszy, nie wydaje mi się.

– Niech pani to zostawi innym. Czy możemy jechać?

– Administracja – obojętnym, śpiewnym głosem oznajmiła telefonistka.

– Z panem J. Petrocellim, proszę – napiętym głosem powiedział Aleksander Conklin. Stał przy oknie, trzymając w jednej dłoni słuchawkę, a drugą ocierając pot z czoła. – Szybko, proszę!

– Wszystkim się śpieszy… – zdanie urwało się, zastąpione przez sygnał.

– Petrocelli, Wydział Reklamacji Zleceń.

– Co wy tam, ludzie, robicie?! – wybuchnął agent CIA, chcąc zaskoczeniem posłużyć się jako bronią.

Nastąpiła krótka pauza.

– W tej chwili wysłuchujemy jakiegoś wariata, który zadaje głupie pytanie.

– No więc słuchaj dalej. Nazywam się Conklin. Centralna Agencja Wywiadowcza. Instrukcja Cztery-Zero. Czy rozumiesz, co to znaczy?

– Nie zrozumiałem nic z tego, co powiedzieliście przez ostatnie dziesięć lat.

– To radzę ci zrozumieć. Straciłem na to prawie cholerną godzinę, ale właśnie udało mi się złapać kierownika tej firmy od przeprowadzek. Tu, w Nowym Jorku. Powiedział, że ma zlecenie na wywóz wszystkich mebli z domu przy Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy. Dokładnie z numeru sto czterdziestego. Na zleceniu widnieje pański podpis.

– Tak, pamiętam. O co chodzi?

– Kto wam kazał to zrobić? To nasz teren. W zeszłym tygodniu wywieźliśmy nasz sprzęt, ale nie prosiliśmy – powtarzam – nie prosiliśmy o jakąkolwiek inną działalność.

– Chwileczkę – powiedział urzędnik. – Widziałem to zlecenie. Mam na myśli to, że przeczytałem je przed podpisaniem; zdumiewacie mnie chłopcy. Zlecenie przyszło prosto z Langley na formularzu pierwszeństwa.

– Od kogo z Langley?

– Sekundę. Mam kopię w kartotece na moim biurku. – W słuchawce słychać było szelest papierów. Po chwili ucichł i do telefonu wrócił Petrocelli. – Oto ono, Conklin. Możesz się poskarżyć własnym ludziom z Kontroli Administracji.

– Nie mieli pojęcia, co robią. Anuluj to zlecenie. Zadzwoń do firmy przewozowej i powiedz im, żeby się stamtąd wynosili! Już!

– Nic z tego nie będzie, szpiegu.

– Co?

– Jeżeli na moim biurku przed trzecią po południu pojawi się zapotrzebowanie z prawem pierwszeństwa, to może – ale tylko może – załatwię to jutro. Wtedy wniesiemy wszystko z powrotem.

– Wniesiecie wszystko z powrotem?

– Zgadza się. Każecie nam wynieść, to wynosimy. Każecie wnieść, to wnosimy. Tak jak i wy, mamy metody i przepisy, których musimy się trzymać.

– Całe to wyposażenie – wszystko – zostało wypożyczone! To nie była, nie jest operacja agencji.

– W takim razie po co dzwonisz? Co masz z tym wspólnego?

– Nie mam czasu na wyjaśnienia. Po prostu zabierz stamtąd tych ludzi. Zadzwoń do Nowego Jorku i niech się stamtąd zabierają! To są rozkazy z instrukcji Cztery-Zero.

– Zrób z tego sto cztery i wciąż nic z tego nie będzie… Posłuchaj, Conklin, obaj wiemy, że dostaniesz, czego chcesz, kiedy ja dostanę to, czego mi potrzeba. Zrób to we właściwy sposób. Oficjalnie.

– Nie mogę w to wciągać agencji!

– Mnie też.

– Ci ludzie muszą się stamtąd wynieść! Mówię ci… – Conklin przerwał, spojrzawszy na wykładany piaskowcem budynek po drugiej stronie ulicy. Jego umysł ogarnął nagły paraliż. Po betonowych schodach wchodził wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu; odwrócił się i nieruchomo stanął w otwartych drzwiach. To był Crawford. Co on robił? Co on tu robił? Stracił rozum; zwariował! Stanowi nieruchomy cel – zepsuje zasadzkę!

– Conklin? Conklin…? – Głos odpłynął; funkcjonariusz CIA odłożył słuchawkę.

Conklin odwrócił się do krępego mężczyzny stojącego dwa metry dalej, tuż przy oknie. W wielkiej dłoni trzymał karabin z przymocowanym do lufy celownikiem optycznym. Generał nie wiedział, jak się nazywa i nie chciał wiedzieć: zapłacił wystarczająco dużo, żeby się nad tym nie zastanawiać.