– Wciąż nosisz w sobie niecierpliwość młodości, Hasanie. – Murat chwycił Arsienowa za ramię. – Ale cóż, chyba nie powinno mnie to dziwić, prawda?
Widząc wyraz współczucia w jego oczach, Arsienow zacisnął zęby i odwrócił głowę. Śnieg wirował na wietrze jak czeczeński derwisz w ekstatycznym transie. Murat wziął to za znak, za symbol doniosłości tego, co przed chwilą zrobił, i tego, co miał zaraz powiedzieć.
– Więcej wiary w Allaha, Hasanie – rzekł cichym, namaszczonym głosem. – W Allaha i tego odważnego chłopca.
Dziesięć minut później konwój zatrzymał się przed szpitalem. Arsienow spojrzał na zegarek.
– Już prawie pora – rzucił. Ze względu na wagę telefonu, na który czekali, wbrew zwykłym środkom ostrożności jechali we dwóch tym samym wozem.
Murat nachylił się i wcisnął guzik, wysuwając dźwiękoszczelne przepierzenie, odgradzając ich od siedzącego z przodu kierowcy i czterech żołnierzy obstawy, którzy dobrze wyszkoleni, patrzyli prosto przed siebie, w zabezpieczone kuloodporną szybą okno.
– Chwila prawdy już blisko, Chalidzie, powiedz zatem, jakie masz zastrzeżenia.
Murat uniósł krzaczaste brwi. Najwyraźniej nie zrozumiał pytania.
– Zastrzeżenia?
– Czy nie pragniesz tego, co słusznie się nam należy, co, według Allaha, powinniśmy mieć?
– Krew burzy ci się w żyłach, mój przyjacielu. Znam to uczucie aż za dobrze. Wiele razy walczyliśmy ramię w ramię. Wiele razy zabijaliśmy i ratowaliśmy sobie życie, prawda? A więc posłuchaj. Serce mi krwawi na myśl o losie mojego ludu. Ich ból napełnia mnie wściekłością, którą ledwo potrafię w sobie zdusić. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny.
Ale historia przestrzega nas, że powinniśmy zachować czujność w obliczu tego, czego najbardziej pragniemy. Konsekwencje tej propozycji…
– Konsekwencje naszych własnych planów!
– Tak, naszych własnych planów. Mimo to trzeba wziąć je pod uwagę.
– Ostrożność – prychnął z rozgoryczeniem Arsienow. – Zawsze ta ostrożność.
– Mój przyjacielu. – Murat z uśmiechem położył mu rękę na drugim ramieniu. – Nie chcę, żeby ktoś mnie zwiódł. Lekkomyślny przeciwnik to przeciwnik najłatwiejszy. Musisz nauczyć się cierpliwości. Cierpliwość jest cnotą.
– Cierpliwość! – warknął Arsienow. – Temu chłopcu nie kazałeś być cierpliwym. Dałeś mu pieniądze, powiedziałeś, gdzie kupić amunicję. Napuściłeś go na Rosjan. Dla niego i dla tysięcy takich jak on każdy dzień zwłoki zwiększa ryzyko śmierci. Nasz wybór ma zdecydować o przyszłości całej Czeczenii.
Murat potarł powieki obu kciukami kolistym ruchem.
– Są inne sposoby, Hasanie. Zawsze są inne sposoby. Może powinniśmy rozważyć…
– Nie ma czasu. Wydaliśmy oświadczenie, ustaliliśmy datę. Szejk ma rację.
– Tak, Szejk… – Chalid Murat pokręcił głową. – Zawsze ten Szejk. W tej samej chwili zadzwonił telefon. Murat spojrzał na swego wiernego towarzysza i spokojnie włączył głośnik.
– Tak, Szejku – rzucił obojętnie. – Jesteśmy tu razem. Czekamy na twoje instrukcje.
Wysoko nad ulicą, na płaskim dachu wypalonego biurowca przykucnął samotny mężczyzna oparty łokciami o niską balustradę. Tuż pod balustradą leżał sako TRG- 41, fiński karabin snajperski, jeden z wielu, które sam zmodyfikował. Dzięki aluminiowo- poliuretanowej kolbie broń była niezwykle lekka i śmiertelnie celna. Mężczyzna miał na sobie rosyjską panterkę – co nawet pasowało do jego azjatyckich rysów – na panterce zaś lekką kewlarową uprząż, z której zwisała metalowa pętla. W prawej ręce trzymał małe czarne pudełko, nie większe od paczki papierosów: bezprzewodowy nadajnik radiowy z dwoma przyciskami. Wokół niego trwał dziwny bezruch, coś w rodzaju przerażającej ludzi aury. Jakby potrafił zrozumieć ciszę, jakby umiał przygarnąć ją ku sobie i wykorzystać jako broń.
W jego ciemnych oczach mieścił się cały świat, a ulica i budynki, na które patrzył, były tylko zwykłą sceną. Liczył Czeczenów, gdy wysiadali z pierwszego i ostatniego transportera. Osiemnastu. W obu wozach pozostali kierowcy, a w środkowym dowódcy i co najmniej czterech żołnierzy obstawy.
Gdy rebelianci weszli do szpitala zabezpieczając teren, wcisnął górny przycisk nadajnika i odpalił ładunki C4, których wybuch zawalił wejście. Detonacja wstrząsnęła ulicą i zakołysała ciężkimi wozami na wielkich amortyzatorach. Czeczenowie znajdujący się na drodze fali uderzeniowej wybuchu zostali rozerwani na strzępy albo przygnieceni gruzami, jednak mężczyzna wiedział, że co najmniej kilku z nich mogło już wejść do holu i przeżyć, ale uwzględnił to w swoich planach.
Nim opadł pył i przebrzmiało echo potężnego wybuchu, spojrzawszy w dół, wcisnął dolny przycisk. Ulica przed i za opancerzonymi wozami dźwignęła się w górę i eksplodowała, pochłaniając zrytą odłamkami jezdnię.
Podczas gdy Czeczenowie próbowali pozbierać się po rzezi, jaką im zgotował, z metodyczną, niespieszną precyzją ujął snajperkę. W jej magazynku tkwiły specjalne naboje z nierozpryskującymi się pociskami najmniejszego kalibru, jaki tylko do niej pasował. Przez lunetkę celownika radioelektronicznego widział trzech rebeliantów, którzy wyszli z opresji jedynie z lekkimi obrażeniami. Biegli w stronę środkowego wozu i krzyczeli, żeby siedzący w nim ludzie wysiedli, zanim wybuchnie kolejny ładunek. Otworzyli prawe drzwi; z transportera wyskoczył Hasan Arsienow i jeden z ochroniarzy. Oznaczało to, że w środku został kierowca, trzech żołnierzy i Chalid Murat. Gdy Arsienow się odwrócił, zamachowiec lekko przesunął lufę karabinu, wycelował w głowę i przez lunetkę zobaczył stanowczy wyraz jego twarzy – Czeczen wydawał jakieś rozkazy. Płynnym, precyzyjnym ruchem mężczyzna ponownie przesunął lufę, tym razem mierząc w udo. Powoli nacisnął spust. Arsienow krzyknął, chwycił się za lewą nogę i upadł. Jeden z żołnierzy odciągnął go na bok, za gruzy. Pozostali dwaj szybko ustalili, skąd padł strzał, przebiegli przez ulicę i weszli do budynku, na którego dachu ukrywał się zamachowiec.
Gdy bocznymi drzwiami ze szpitala wypadło trzech kolejnych bojowników, mężczyzna odłożył snajperkę i spojrzał na wycofujący się wóz Chalida Murata. Z tyłu i z dołu słyszał tupot nóg biegnących schodami Czeczenów. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Niespiesznie przypiął do butów tytanowo- korundowe szpikulce. Potem wziął zrobioną z kompozytów kuszę, wycelował w słup latarni za środkowym transporterem, wystrzelił linę, napiął ją mocno i przywiązał. Dobiegł go krzyk żołnierzy. Rebelianci byli już na piętrze, tuż pod nim.
Środkowy wóz wciąż stał przodem do budynku, kierowca próbował ominąć wielkie kawały betonu, granitu i asfaltu, rozrzucone wokoło przez podmuch eksplozji. Zamachowiec widział z dachu dwie połyskujące w świetle tafle przedniej szyby. No właśnie. Z tym problemem Rosjanie jeszcze się nie uporali: kuloodporne szkło było tak grube i ciężkie, że pokrycie nim całego okna wymagało dwóch szyb, dlatego jednym z najwrażliwszych i najbardziej narażonych na uszkodzenia miejsc każdego transportera był rozdzielający je pas metalu.
Zamachowiec podczepił do napiętej liny zwisającą z uprzęży pętlę. Słyszał, jak rebelianci wyważają znaj dujące się trzydzieści metrów dalej drzwi, jak wpadają na dach. Dostrzegli go, natychmiast otworzyli ogień i ruszyli w jego stronę, potrącając biegnący tuż nad dachem, prawie niewidoczny cienki drut. Momentalnie pochłonęła ich ognista kula wybuchu ostatniego ładunku C4, który zainstalował tam poprzedniej nocy.
Nawet nie odwróciwszy głowy, żeby sprawdzić, czy któryś z nich nie ocalał z masakry, jeszcze raz sprawdził linę i skoczył w dół. Zsuwając się, podniósł nogi i wycelował nimi w metalowe złącze pośrodku przedniej szyby transportera. Teraz wszystko zależało od kąta, pod jakim miał w nie uderzyć. Gdyby uderzył pod zbyt małym lub zbyt dużym, złącze mogłoby wytrzymać, a wówczas połamałby sobie nogi.
Stopami, łydkami, udami i całym kręgosłupem targnął silny wstrząs. Tytanowo- korundowe szpikulce wbiły się w złącze, wygięły je jak ściankę metalowej puszki i pozbawione wspornika kuloodporne szyby zapadły się do środka. Impet uderzenia wyrwał je z ram z taką siłą, że ostra krawędź jednej z nich niemal obcięła głowę kierowcy. Zamachowiec wygiął się w lewo. Siedzący na przednim fotelu żołnierz był cały we krwi kierowcy. Już wydobył broń, lecz nim zdążył wystrzelić, zamachowiec chwycił go za głowę potężnymi rękami i skręcił mu kark.
Pozostali dwaj – siedzieli tuż za nim – otworzyli chaotyczny ogień, lecz napastnik zasłonił się ciałem martwego kierowcy, dokładnie wymierzył z jego pistoletu i każdemu z nich wpakował kulę w środek czoła.
Został tylko Chalid Murat. Czeczeński przywódca z wściekle wykrzywioną twarzą otworzył kopniakiem drzwi i krzyknął do swoich ludzi. Zamachowiec rzucił się na olbrzyma i potrząsnął nim bez wysiłku, jakby ten był małym szczurem wodnym. Murat zaatakował napastnika zębami – niewiele brakowało i odgryzłby mu ucho – lecz ten, spokojnie, metodycznie, niemal radośnie, chwycił go za gardło i patrząc mu prosto w oczy, zmiażdżył kciukiem chrząstkę w dolnej części krtani. Gardło Czeczena wypełniła krew, dławiąc go i pozbawiając sił. Murat zaczął bezładnie młócić rękami. Trafił napastnika w twarz i w głowę, lecz nie odniosło to żadnego skutku. Słabł coraz bardziej. Topił się we własnej krwi. Zalała już płuca, więc oddychał teraz nierówno i chrapliwie. Zwymiotował czerwoną breją, przewrócił oczami i zwiotczał.
Zamachowiec upuścił bezwładne ciało, wrócił na przednie siedzenie, wypchnął z wozu ciało kierowcy, wrzucił bieg i zanim pozostali przy życiu rebelianci zdążyli zareagować, wcisnął pedał gazu. Opancerzony transporter skoczył do przodu jak wyścigowy koń startujący z bramki na torze, przetoczył się przez gruz i bryły asfaltu i zniknął w potężnej dziurze wyrwanej w jezdni przez wybuch.
Zabójca zmienił bieg i przyspieszył, pędząc kanałem burzowym, poszerzonym przez Rosjan, którzy zamierzali wykorzystać je do operacji szturmowych przeciwko czeczeńskim buntownikom. Stalowe burty i zderzaki ocierały się od czasu do czasu o betonowe ściany, wyrzucając w powietrze snop iskier. Ale zamachowiec był już bezpieczny. Jego starannie zaplanowana akcja zakończyła się tak, jak się rozpoczęła: z zegarmistrzowską precyzją.