Ogarnął wzrokiem miejsce zbrodni, rejestrował każdy szczegół, próbując ustalić, jak do niej doszło. Podszedł bliżej, ostrożnie, żeby nie wdepnąć w krew i niczego nie potrącić. Musiano ich zastrzelić z leżącego między nimi pistoletu. Każdego zabito jednym strzałem. To nie było zwykłe włamanie, lecz profesjonalnie przeprowadzona egzekucja. Alex ściskał w ręku telefon komórkowy, jakby na chwilę przed śmiercią z kimś rozmawiał. Czyżby zamordowano ich, gdy Bourne próbował się do niego dodzwonić? Całkiem możliwe. Sądząc po krwi, po poszarzałej skórze ich twarzy i braku stężenia pośmiertnego palców rąk, do zabójstwa doszło nie dalej niż przed godziną.

Z zamyślenia wyrwał go dochodzący z oddali słaby dźwięk. Syreny! Wybiegł z gabinetu i stanął przy frontowym oknie. Migając światłami, drogą pędziło kilka radiowozów policji stanowej. Nakryli go w domu z dwoma trupami, bez wiarygodnego alibi. Wrobiono go. Poczuł, że zaciskają się na nim kleszcze sprytnie zastawionej pułapki.

Rozdział 2

Części układanki wreszcie się dopasowały. Precyzyjnie oddane strzały w kampusie nie miały go zabić, tylko zwabić, zmusić do odwiedzenia Conklina. Ale Conklin i Mo już nie żyli. Ktoś tu był, ktoś go obserwował, gotów zadzwonić na policję, gdy tylko nadjedzie. Ten sam ktoś, kto strzelał do niego w kampusie?

Bez namysłu wyjął telefon z dłoni Aleksa, wpadł do kuchni, otworzył wąskie drzwi na strome schody do piwnicy i spojrzał w ciemną czeluść. Słyszał już potrzaskiwanie policyjnych radiostacji, chrzęst żwiru, łomotanie do frontowych drzwi. Zrzędliwe, podniesione głosy.

Otworzył jedną szufladę, drugą, poszperał w nich, znalazł latarkę, przekroczył próg, zamknął za sobą drzwi i pogrążył się w ciemności. Gdy silny, mocno skupiony promień latarki oświetlił schody, bezszelestnie zbiegł na dół. Doszedł go zapach betonu, starego drewna, lakieru i oleju opałowego. Teraz małe drzwiczki pod schodami. Wymacał je i pociągnął za uchwyt. Kiedyś, pewnego zimnego, śnieżnego popołudnia, Conklin pokazał mu zamaskowany tunel, którym generał, dawny właściciel posiadłości, przechodził do prywatnego lądowiska śmigłowców za stodołą. Zatrzeszczały deski nad głową. Policjanci byli w domu. Możliwe, że już odkryli zwłoki. Trzy samochody, dwa trupy – wiedział, że sprawdzenie tablic rejestracyjnych jego wozu potrwa zaledwie kilka minut.

Pochyliwszy się, wszedł do niskiego przejścia i zamknął za sobą drzwiczki. Za późno pomyślał o staromodnej szklance, którą podniósł ze stolika. Technicy zbadają ją i znajdą odciski palców. Chryste. Odciski palców, zaparkowany na podjeździe samochód…

Przestań o tym myśleć, nic ci to nie da! Uciekaj! Pochylony wszedł do niskiego, ciasnego tunelu. Już trzy metry dalej mógł się wyprostować, bo strop był tam wyższy. Powietrze przesycał nowy rodzaj wilgoci; gdzieś w pobliżu powoli kapała woda. Ustalił, że minął już fundamenty domu. Przyspieszył kroku i niecałe trzy minuty później dotarł do kolejnych schodów. Te były metalowe, podobne do wojskowych. Wszedł na nie i naparł na strop ramieniem. Otworzyła się klapa. Buchnęło świeże powietrze i łagodne światło kończącego się dnia, otoczyło go monotonne bzyczenie owadów. Był na skraju generalskiego lądowiska.

Po asfalcie walały się gałęzie i kawałki suchych konarów. Kilka metrów dalej rodzina szopów praczy szła niespiesznie w kierunku starej, krytej gontem szopy na brzegu lasu. Okolica była zaniedbana i opuszczona. Ale to nie lądowisko stanowiło cel jego wyprawy. Odwrócił się do niego tyłem i zanurzył w gęsty sosnowy las.

Zamierzał obejść posesję szerokim łukiem i ominąwszy policyjny kordon wokół domu, dotrzeć aż do autostrady. Jego najbliższym celem był strumień płynący przez posiadłość. Wiedział, że lada chwila policja sprowadzi psy. Wiedział też, że na suchej ziemi zostawi swój wyraźny zapach, a. w wartkiej wodzie psy łatwo zgubią trop.

Przepełznął przez kolczaste krzewy, pokonał niski skalisty grzbiet, stanął między dwoma cedrami i wytężył słuch. Musiał sobie przyswoić i posegregować naturalne odgłosy lasu, żeby natychmiast rozpoznać te obce, wydawane przez intruza. Zdawał sobie sprawę, że według wszelkiego prawdopodobieństwa wróg jest blisko. Morderca jego przyjaciół, jedynych ludzi, którzy łączyli go z dawnym życiem. Pragnienie zemsty walczyło w nim z przymusem ucieczki przed policją – chociaż bardzo chciał zapolować na zabójcę, wiedział, że w tej chwili najważniejsze jest wydostanie się poza policyjny kordon, że musi to zrobić, zanim wrobią go ostatecznie.

Chan wszedł do gęstego lasu na terenie posiadłości Conklina i natychmiast poczuł się w nim jak w domu. Nad jego głową zamknął się ciemnozielony baldachim i zapadł przedwczesny zmierzch. Przez gałęzie na czubkach drzew sączyły się promienie słońca, ale tu, na dole, panował posępny mrok, w którym łatwiej było tropić zwierzynę. Śledził Webba od uniwersytetu aż do domu Conklina. Tak, znał to nazwisko, słyszał o Alexandrze Conklinie, legendarnym asie wywiadu. Zaskoczyło go tylko, że Webb tu przyjechał. Po co? Skąd w ogóle go znał? I dlaczego zaraz po jego przyjeździe w domu Conklina zaroiło się od policji?

Usłyszał dobiegające z oddali szczekanie i domyślił się, że gliniarze spuścili psy. Przed sobą miał Webba, który biegł przez las, jakby znał na pamięć każde rosnące tu drzewo. Kolejna zagadka bez jednoznacznej odpowiedzi. Przyspieszył kroku, zastanawiając się, dokąd Webb zmierza. Usłyszał szum strumienia i zrozumiał, co on chce zrobić.

Ruszył biegiem i pierwszy dotarł do strumienia. Założył, że pójdzie z jego biegiem, aby jak najdalej od tropiących go psów. Przystanął i jego uwagę przykuła olbrzymia wierzba. Uśmiechnął się szeroko. Duże, mocne drzewo z plątaniną rozłożystych gałęzi było dokładnie tym, czego teraz potrzebował.

Czerwonawe promienie słońca przeszywały drzewa niczym ogniste igły, na krawędziach liści lśniły szkarłatne plamy.

Po drugiej stronie grzbietu teren był bardziej stromy i skalisty. Cicho bulgotała woda w pobliskim strumieniu. Potok przybrał od topniejących śniegów i wczesnowiosennych deszczów. Bourne bez wahania wszedł do zimnej wody i ruszył z jego biegiem. Wiedział, że im dłużej pozostanie w wodzie, tym lepiej, ponieważ zdezorientowane psy stracą trop, a im dalej wyjdzie na brzeg, tym trudniej będzie im go podjąć.

Chwilowo bezpieczny, pomyślał o Marie. Musi się z nią skontaktować. Powrót do domu nie wchodził w rachubę; wracając, naraziłby swych bliskich na niebezpieczeństwo. Ale musiał ją uprzedzić, musiał ją ostrzec. Ludzie z CIA będą szukali go w domu, na pewno zatrzymają i przesłuchają Marie, zakładając, że zna miejsce pobytu męża. Istniała też przerażająca możliwość, że ten, kto próbował go wrobić, zagrozi również jego rodzime. Zlany potem i zdenerwowany wyjął telefon Conklina i wysłał do niej SMS- a. Tylko jedno słowo: Diament. Było to ich umówione hasło, którego mieli użyć jedynie w razie wielkiego niebezpieczeństwa. Oznaczało, że Marie ma natychmiast zabrać dzieci, wyjechać do ich kryjówki i czekać tam w odosobnieniu, aż Bourne wyśle jej sygnał, że już wszystko w porządku. Komórka zapiszczała i na ekranie pojawił się napis: "Proszę powtórzyć". Marie odpowiedziała niezgodnie z ustaloną sekwencją. I nagle zrozumiał, co ją tak zaskoczyło: zamiast swojego, użył telefonu Aleksa. Powtórzył wiadomość i tym razem napisał ją wielkimi literami: DIAMENT. Czekał, wstrzymując oddech. Z ulgą wypuścił powietrze, gdy Marie wreszcie odpisała: KLEPSYDRA. Zrozumiała go, wiedziała już, że nikt się pod niego nie podszywa. Za chwilę ubierze dzieci, wsadzi je do samochodu i wyjedzie, nie zabierając nawet bagażu.

Mimo to wciąż był zdenerwowany. Czułby się o wiele lepiej, gdyby usłyszał jej głos, gdyby mógł jej wyjaśnić, co się stało, powiedzieć, że nic mu nie jest. Człowieka, którego znała – Davida Webba – ponownie zdominował Jason Bourne. Marie nienawidziła i bała się Bourne'a. Wcale się jej nie dziwił. Całkiem możliwe, że pewnego dnia tylko on zostanie z osobowości uwięzionej w ciele Davida Webba. I komu miał za to podziękować? Alexandrowi Conklinowi.

To, że kochał tego człowieka i nienawidził zarazem, było rzeczą zdumiewającą i zgoła nieprawdopodobną. Jakże tajemniczy jest ludzki umysł, skoro umiał radzić sobie z dwoma tak skrajnie różnymi, sprzecznymi uczuciami, skoro potrafił zaakceptować czyjeś złe cechy tylko dlatego, by móc darzyć kogoś uczuciem. Bourne wiedział, że potrzeba kochania i bycia kochanym jest tym, bez czego żaden człowiek nie może się obejść.

Myślał o tym, brnąc w migotliwej, niezwykle czystej wodzie. Spod nóg pierzchały przerażone ryby. Raz czy dwa dostrzegł srebrzystego pstrąga, jego kościsty, lekko otwarty pyszczek, którym jakby czegoś szukał. Doszedł do zakrętu, do wielkiej wierzby z nagimi, chciwie poszukującymi wody korzeniami i rozłożystymi, nisko zwisającymi gałęziami. Wytężył słuch i wzrok, wypatrując najmniejszych oznak nadciągającego pościgu, lecz jego umysł nie zarejestrował niczego oprócz szumu strumienia.

Zaatakowano go z góry. Bezszelestnie, gdyż dostrzegł jedynie zmianę w grze światła i cienia, i poczuł, jak jakiś ciężar przygniata go i wpycha pod wodę. Coś zmiażdżyło mu brzuch i żebra, coś wycisnęło z płuc powietrze. Napastnik uderzył jego głową w oślizgłe kamienie na dnie strumienia, grzmotnął pięścią w nerki i całkowicie pozbawił go tchu.

Zamiast napiąć mięśnie i zacząć się bronić, Bourne zwiotczał. Jednocześnie przyciągnął do siebie łokcie i w chwili, gdy wszystkie mięśnie były maksymalnie rozluźnione, odbił się łokciami od dna, wygiął ciało w łuk i zadał cios kantem dłoni. Przygniatający pierś ciężar zniknął i wreszcie mógł nabrać powietrza. Woda zalewała mu oczy i całą twarz, tak że widział jedynie niewyraźną sylwetkę napastnika. Uderzył po raz drugi, lecz ręka przecięła tylko powietrze.

Wróg zniknął równie szybko, jak się pojawił.

Chan nie mógł złapać tchu i zbierało mu się na wymioty. Biegnąc chwiejnie strumieniem, próbował wciągnąć powietrze między spazmatycznie zaciśnięte mięśnie gardła i nadwerężone chrząstki grdyki. Oszołomiony i rozwścieczony, wszedł w nadbrzeżne zarośla, a potem w gęsty las. Cały czas zmuszał płuca do pracy, cały czas delikatnie masował miejsce, w które uderzył go Webb. To nie był przypadkowy cios, lecz starannie obmyślony i wprawnie przeprowadzony kontratak. Chana przeszedł dreszcz strachu. Webb był niebezpieczny – tak niebezpieczny nie miał prawa być żaden pracujący na uczelni naukowiec. Musiano do niego strzelać już przedtem; potrafił ustalić trajektorię kuli, dobrze czuł się w lesie, umiał walczyć wręcz. I przy pierwszych oznakach kłopotów przyjechał do Alexandra Conklina. Kim on właściwie jest? Jedno było pewne: już nigdy go nie zlekceważy. Wytropi go ponownie i odzyska nad nim przewagę. Chciał, żeby przed nieuchronną śmiercią Webb zaczął się go bać.