Przez szósty i siódmy tydzień żyłam jeszcze nadzieją. W ósmym, sądząc po oznakach i tym, co słyszałam od zamężnych niewiast, wiedziałam, że będę mieć dziecko. Całe noce przepłakałam w łóżku, które dzieliłam z siostrą, przeklinając Boga i Najświętszą Maryję za to, że o mnie zapomnieli. Nie wiedziałam, co działo się z Bartolomeem, ale podejrzewałam wszystko co najgorsze, gdyż wierzyłam, że kocha mnie nad życie. Sekretnie zbierałam zioła i korzenie, mogące spowodować poronienie, ale żadne nie skutkowały. Dziecko rosło we mnie i wbrew samej sobie zaczynałam je coraz bardziej kochać. Kiedy przykładałam dłoń do brzucha, czułam całą potęgę miłości Bartolomea. Wierzyłam, że na pewno o mnie nie zapomni.

Minęły trzy miesiące od jego odjazdu. Wiedziałam, że muszę opuścić wioskę, zanim sprowadzę wstyd na całą moją rodzinę i narażę się na straszliwy gniew mego ojca. Myślałam nawet o odnalezieniu staruchy, która dała mi monetę. Pochodziła z jednej z wiosek położonych nad Argesem, w pobliżu zamku pricolici, ale nie wiedziałam, która to wioska ani czy czarownica jeszcze żyje. W górach mieszkały niedźwiedzie, wilki, gnieździły się złe duchy i bałam się samotnie wybierać w taką podróż.

W końcu postanowiłam napisać do mojej siostry, Ćvy, co czasami już robiłam. Od księdza, w którego kuchni czasami pracowałam, wzięłam kartkę papieru i kopertę. W liście opisałam siostrze moją sytuację. Po pięciu tygodniach przyszła odpowiedź. Na szczęście rolnik, który przywiózł z miasta list, wręczył go mnie, a nie ojcu. Przeczytałam list w naszym sekretnym miejscu w lesie. Z trudem usiadłam na znajomych kamieniach, gdyż zaczynał już rosnąć mi brzuch. Nawet fartuch z trudem już go maskował.

Do listu załączone były pieniądze, rumuńskie banknoty. Tylu pieniędzy nigdy jeszcze w życiu nie widziałam. List Ćvy był krótki i treściwy. Musiałam natychmiast na piechotę opuścić wioskę, udać się do odległej o pięć kilometrów miejscowości i stamtąd pojechać wozem lub autem do Tirgoviste. Następnie udać się do Bukaresztu i pojechać koleją do granicy z Węgrami. Dwudziestego września, na posterunku granicznym w T., miał czekać na mnie jej mąż. Pamiętam tę datę do dziś. Eva podkreślała, że muszę tam być dokładnie tego właśnie dnia. Do listu załączone było zaproszenie do Węgier, które umożliwiało mi przekroczenie granicy. Przesyłała ucałowania i życzyła bezpiecznej podróży. Na koniec serdecznie ucałowałam jej podpis.

Spakowałam swój nieliczny dobytek, w tym skórzane trzewiki, w których zamierzałam odbyć podróż pociągiem, listy Bartolomea oraz jego srebrny pierścionek. Opuszczając dom, przytuliłam i ucałowałam matkę, która bardzo się już postarzała i trapiły ją liczne choroby. Zamierzałam dopiero później napisać do niej, że było to nasze pożegnanie. Była trochę zaskoczona, ale nie zadawała żadnych pytań. Tego ranka nie poszłam już na pole, lecz ruszyłam lasami, unikając drogi. Pożegnałam się jeszcze z naszym sekretnym miejscem, gdzie leżałam z Bartolomeem na jego rozłożonej na ziemi kurtce. Nacięcia na korze drzewa, które robiłam przez cztery tygodnie, powoli znikały. W tym też miejscu nałożyłam na palec pierścionek i owinęłam głowę chustką jak kobieta zamężna. Nadeszła już jesień, pożółkły liście, powietrze było chłodne i cierpkie. Przez chwilę jeszcze stałam pod drzewem, po czym ruszyłam samotnie ścieżką w stronę najbliższej wioski.

Nie przypominam sobie dobrze tej wędrówki. Pamiętam jedynie ogromne zmęczenie i wielki głód. Jedną noc spędziłam w chacie starej kobiety, która nakarmiła mnie pyszną zupą i oświadczyła, że mój mąż nie powinien był puszczać mnie samotnie w tak daleką podróż. Inną noc spędziłam w opuszczonej stodole. Później spotkałam woźnicę, który podwiózł mnie furką do Tirgovicte, a z innym dotarłam do Bukaresztu. Raz kupiłam sobie chleb, ale nie wiedziałam, ile będę potrzebować pieniędzy na pociąg, więc bardzo ograniczałam się w wydatkach. Zachowywałam wielką czujność. Bukareszt był wielkim i pięknym miastem, ale przerażały mnie tłumy elegancko ubranych ludzi sunących po ulicach i spoglądający na mnie zaczepnie młodzieńcy. Noc spędziłam na stacji kolejowej. Widok pociągu również mnie przeraził – olbrzymi, czarny potwór. Kiedy już zajęłam w przedziale miejsce przy oknie, ogarnął mnie spokój. Za szybą rozciągały się przepiękne widoki – góry, rzeki, otwarte pola, tak inne od transylwańskich lasów.

Na przygranicznej stacji dowiedziałam się, że jest dopiero dziewiętnasty września. Postanowiłam przespać się na ławce. W środku nocy obudził mnie jeden z kolejarzy, zaprowadził do swego kantorka i poczęstował kawą. Zapytał, gdzie jest mój mąż. Odparłam, że jadę do niego na Węgry. Z rana pojawił się młody mężczyzna w ciemnym garniturze i kapeluszu na głowie. Miał niezwykle sympatyczną twarz. Na powitanie ucałował mnie w oba policzki, nazywając siostrą. Od pierwszej chwili pokochałam swego szwagra. Kochałam go aż do jego śmierci i kocham do dzisiaj. Był dla mnie bratem bardziej niż moi rodzeni bracia. Niebywale o mnie zadbał. W pociągu zamówił obiad, który jedliśmy przy stoliku nakrytym śnieżnobiałym obrusem. A za oknem pędzącego wagonu rozciągały się przepiękne krajobrazy.

Na dworcu w Budapeszcie czekała na nas Eva. Miała na sobie garsonkę, a na głowie śliczny kapelusz. Pomyślałam sobie, że wygląda jak królowa. Przytuliła mnie i obsypała pocałunkami. Dziecko urodziłam w najlepszym budapeszteńskim szpitalu. Początkowo chciałam córeczce nadać imię Eva, ale moja siostra oświadczyła, że dziecko powinno nosić własne imię i nazwała je Elena. Było śliczne, z wielkimi, ciemnymi oczyma i mając zaledwie pięć dni, zaczęło się uśmiechać. Nikt nigdy nie słyszał, by dziecko w takim wieku już się śmiało. Miałam nadzieję, że odziedziczy po ojcu niebieskie oczy, lecz przejęło wszelkie cechy mojej rodziny.

Z napisaniem listu do Bartolomea czekałam, aż dziecko się już urodzi. Kiedy Elena skończyła pierwszy miesiąc życia, poprosiłam szwagra, by pomógł mi znaleźć adres uniwersytetu w Oksfordzie, i osobiście napisałam na kopercie ową intrygującą nazwę. Szwagier przetłumaczył list na niemiecki, a ja podpisałam go własną ręką. Wyjaśniłam, że po trzech miesiącach oczekiwania musiałam opuścić wioskę, gdyż koniecznie chciałam mieć jego dziecko. Opisałam mu swoją podróż i dom mojej siostry w Budapeszcie. Opowiedziałam o Elenie, o tym, jak ślicznym i radosnym jest dzieckiem. Napisałam, że bardzo go kocham i trwoży mnie myśl, iż spotkała go jakaś zła przygoda, która nie pozwoliła mu do mnie wrócić. A następnie, że bardzo chcę go zobaczyć, pytając jednocześnie, kiedy przyjedzie do Budapesztu, by zabrać mnie i dziecko. Dodałam też, że bez względu na to, co się wydarzyło, będę go kochać do końca życia.

Na odpowiedź czekałam bardzo, bardzo długo. Kiedy Elena stawiała już pierwsze kroczki, nadszedł list od Bartolomea. Wysłany został z Ameryki, nie z Anglii, i pisany był po niemiecku. Szwagier odczytał mi go bardzo łagodnym głosem, a ja wiedziałam, że jest zbyt uczciwym człowiekiem, by cokolwiek w tłumaczeniu zmieniać. Bartolomeo pisał, iż list odesłano mu z Anglii, gdzie poprzednio mieszkał. W uprzejmy sposób informował, że nigdy o mnie nie słyszał, że pierwszy raz zetknął się z moim imieniem i nazwiskiem, że nigdy nie był w Rumunii, a dziecko, o którym pisałam, z całą pewnością nie jest jego. Z wielką przykrością przeczytał o moim smutnym losie i życzył wszystkiego najlepszego na przyszłość. Był to zwięzły, bardzo uprzejmy list, w którym jednak nie było Bartolomea, jakiego znałam.

Długo płakałam. Byłam młoda i nie wiedziałam jeszcze, że ludzie się zmieniają, że zmieniają się ich uczucia. Po kilku latach pobytu na Węgrzech zrozumiałam, iż człowiek może być w domu jedną osobą, a zupełnie inną w cudzym kraju. Pojęłam, że takim właśnie mężczyzną był Bartolomeo. Ale nie mieściło mi się w głowie, iż tak się mnie wyparł. Przecież wtedy, w wiosce, zachowywał się honorowo i uczciwie. Nie chciałam dopuścić myśli, że okazał się aż tak złą osobą.

Dzięki wsparciu siostry i jej męża wychowałam córkę na śliczną, błyskotliwą kobietę. Wiedziałam, że w jej żyłach płynie krew Bartolomea. Powiedziałam jej całą prawdę o ojcu… zresztą nigdy w niczym jej nie okłamałam. Nie o wszystkim jej mówiłam, gdyż była zbyt młoda, by zrozumieć, że miłość czasami czyni człowieka głupim i ślepym. Rozpoczęła studia na uniwersytecie, z czego byłam bardzo dumna. Powiedziała mi, że jej ojciec jest w Ameryce znanym naukowcem. Miałam nadzieję, iż kiedyś go spotka. – Ale nie wiedziałam, że rozpoczęłaś studia na tym samym uniwersytecie, na którym pracuje on‹^ – dodała matka Helen, patrząc na córkę z ogromnym wyrzutem i nieoczekiwanie kończąc opowieść.

Helen mruknęła coś pod nosem, słowa przeprosin lub usprawiedliwienia, i potrząsnęła głową. Była równie jak ja poruszona opowieścią starszej kobiety. Cały czas siedziała bez ruchu i z zapartym tchem tłumaczyła mi słowa matki. Zająknęła się tylko w chwili, kiedy była mowa o wytatuowanym na ramieniu wizerunku smoka. Znacznie później Helen wyznała mi, że jej matka nigdy nie rozbierała sie w jej obecności ani nie zabierała do publicznej łaźni, tak jak robiła to Eva.

Przez długą chwilę siedzieliśmy przy stole pogrążeni w głębokim milczeniu. W końcu Helen odwróciła się w moją stronę i bezradnie wskazała na pakiet listów spoczywających na stole. Zrozumiałem jej gest, myślałem o tym samym.

«Zapytaj, dlaczego nie przesłała ich Rossiemu, udowadniając tym samym, że jednak był w Rumunii?»

Popatrzyła na matkę z dużym wahaniem, ale w końcu przetłumaczyła moje słowa. Odpowiedź starej kobiety sprawiła, że coś ścisnęło mnie w gardle. Poczułem się obrzydliwie za tak perfidne pytanie.

«Początkowo chciałam tak zrobić, lecz po przeczytaniu jego listu zrozumiałam, że całkowicie zmienił zdanie. Doszłam do wniosku, że to by i tak niczego nie zmieniło, a ja straciłabym drogocenną pamiątkę. Postanowiłam więc zostawić je dla siebie. – Wyciągnęła rękę, jakby chciała dotknąć tych listów, ale natychmiast ją cofnęła. – Żałuję tylko, że nie zwróciłam mu jego własności. Ale listy te tyle dla mnie znaczyły… chyba nie postąpiłam źle?»

Przeniosła wzrok z Helen na mnie. W jej oczach nie było już spokoju, a jednocześnie malował się w nich wyraz jakiejś rezygnacji i straszliwej tęsknoty za tym, co minęło. Odwróciłem głowę.