«Witam kolegów historyków – zacząłem i czując, iż zabrzmiało to zbyt pompatycznie, odłożyłem notatki. – Dziękuję za to, że mam honor podzielić się dziś z wami swoimi refleksjami na temat inwazji Osmanów na tereny Transylwanii i Wołoszczyzny, dwóch księstw, których terytoria należą obecnie do Rumunii. – Zebrani wlepili we mnie wzrok. Odniosłem wrażenie, iż moje słowa zelektryzowały słuchaczy. Transylwania stanowiła dla węgierskich historyków, jak i dla wszystkich Węgrów, temat drażliwy. – Jak dobrze wiemy, Imperium Osmańskie po zdobyciu Konstantynopola w tysiąc czterysta pięćdziesiątym trzecim roku przez ponad pięćset lat z metropolii tej zarządzało ogromnymi połaciami Europy Wschodniej. Podbiło dwanaście krajów. Niektóre jednak rejony nie poddały się. Były to krainy leżące w pokrytych górami ostępach Europy Wschodniej, gdzie zarówno miejscowa ludność, jak i położenie geograficzne nie pozwoliły na łatwy podbój. Jednym z takich krajów była właśnie Transylwania».

Mówiłem, częściowo korzystając z notatek, częściowo odwołując się do pamięci, ale nieustannie drążył mnie lęk. Nie znałem przecież wszystkich materiałów, choć miałem w pamięci lekcje, jakich udzieliła mi Helen. Po ogólnym wstępie opowiedziałem pokrótce o tureckich szlakach handlowych w tym regionie, a następnie zacząłem wymieniać władców i wielmożów, którzy stawiali Turkom zajadły opór. Wymieniłem między innymi Vlada Draculę, gdyż pominięcie jego postaci mogłoby wzbudzić podejrzenia historyków, którzy dobrze wiedzieli, jaką rolę odegrał w niszczeniu tureckiej armii. Kosztowało mnie wiele nerwów, gdy wybąkałem wreszcie przed tak szacownym gremium jego imię, a następnie zacząłem opisywać, w jaki sposób wbił na pal dwadzieścia tysięcy tureckich żołnierzy. Tak mi się przy tym trzęsły ręce, że wywróciłem stojącą na mównicy szklankę z wodą.

«Och, wybaczcie mi!» – zawołałem, spoglądając bezradnie na morze współczujących mi twarzy.

Tylko dwa oblicza pozostały niewzruszone. Helen była blada i wyraźnie spięta, a pochylony lekko do przodu József Geza, ze ściągniętą twarzą, spoglądał na mnie, jakby chciał wychwycić jakiś błąd w moich wywodach. Profesor Sandor i student w niebieskiej bluzie jednocześnie podsunęli mi chusteczki od nosa i po chwili podjąłem wykład. Wykazałem, że choć Turcy pokonali w końcu Vlada Draculę i wielu z jego towarzyszy – uznałem to słowo za bardzo stosowne – opór ten trwał i trwał, aż w końcu załamała się potęga imperium. Były to wprawdzie powstania lokalne, ale w sumie skutecznie podkopały ogromną machinę wojenną Osmanów.

Chciałem bardziej błyskotliwie zakończyć swój wykład, ale wystarczyło to, co powiedziałem. Rozległy się rzęsiste oklaski. I w taki to sposób, ku swemu zaskoczeniu, zakończyłem występ. Nie spotkała mnie żadna zła przygoda. Helen z ulgą skuliła się w fotelu, a profesor Sandor, energicznie potrząsając moją dłonią, wyrażał podziękowania za wygłoszony referat. Rozglądając się po sali, dostrzegłem Evę. Klaskała, przesyłając mi promienne uśmiechy. Ale coś było nie w porządku. Dopiero po dłuższej chwili zauważyłem brak barczystej sylwetki Gezy. Zapewne opuścił aulę pod koniec mego wykładu, który wydał mu się nudny.

Salę znów wypełnił zgiełk rozmów prowadzonych w wielu językach. Podeszło do mnie czterech węgierskich uczestników konferencji, by uścisnąć mi dłoń i pogratulować wykładu. Profesor Sandor promieniał.

«Coś wspaniałego! – grzmiał. – To niebywałe, że w Ameryce ktoś tak doskonale rozumie problematykę Transylwanii».

Zastanawiałem się, co powiedziałby na wieść, że całą tę wiedzę zdobyłem przy stoliku w stambulskiej restauracji od jego koleżanki z wydziału.

Zbliżyła się z wyciągniętą ręką Eva. Nie wiedziałem, czy mam jej dłoń pocałować, czy uścisnąć. Zdecydowałem się na to drugie. Tego dnia, wśród tłumu mężczyzn w wyświechtanych garniturach, wydawała się wyższa i bardziej postawna. Miała na sobie ciemnozielony kostium i ciężkie, złote kolczyki w uszach. Spod niewielkiego, zielonego kapelusika wystawały pukle włosów, które w ciągu jednej nocy zmieniły kolor z purpurowego na czarny.

Wdała się w rozmowę z Helen. Wprost nie wierzyłem własnym oczom, widząc, z jakim dystansem odnoszą się do siebie w obliczu otaczającego ich tłumu ludzi. Czy to ta sama Helen, która poprzedniego wieczoru biegła do ciotki z wyciągniętymi ramionami? Zaczęła tłumaczyć komplementy, jakimi zarzuciła mnie Eva:

«Kawał dobrej roboty, młody człowieku. Widziałam po twarzach zgromadzonych gości, że nikogo nie uraziłeś swoim referatem. Na podium prezentowałeś się tak wspaniale i wyniośle. – Eva prawiła te komplementy z promiennym uśmiechem, odsłaniając przy tym swe zachwycająco białe zęby. – Teraz jednak muszę uciekać. W domu czeka mnie huk roboty. Spotkamy się jutro na kolacji. Zjemy ją w restauracji pańskiego hotelu. – Nie wiedziałem jeszcze o tym, ale byłem zadowolony z perspektywy ponownego spotkania. – Przykro mi, że nie mogę zaprosić pana do siebie na naprawdę dobre jedzenie, ale mój dom, jak cały zresztą Budapeszt, jest remontowany i w jadalni panuje straszliwy bałagan».

Z jej długiej przemowy wywnioskowałem dwie rzeczy: pierwsza, że w mieście, gdzie przeważały (zapewne) malutkie mieszkanka, w swoim miała nawet jadalnię. A druga, że bała się zapraszać do domu obcego Amerykanina.

«Dziś wieczorem chciałabym porozmawiać z moją siostrzenicą. Czy nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że zostawi pana samego?»

«Ależ skądże – odparłem, przesyłając jej promienny uśmiech. – Doskonale rozumiem, że po tak długim rozstaniu macie panie wiele spraw do omówienia. Ja już zorganizuję sobie jakoś czas».

Nieustannie wypatrywałem w tłumie brązowego, tweedowego garnituru Hugh Jamesa.

«Swietnie» – powiedziała, podając mi znów dłoń, którą tym razem pocałowałem jak rodowity Węgier.

Na podium pojawił się kolejny prelegent i przedstawił po francusku temat rewolt chłopskich we Francji na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Następny mówca kontynuował temat, z tym tylko, że przeniósł się myślą do Niemiec i na Węgry. Siedząc obok Helen, słuchałem wystąpień. Cieszyła mnie moja anonimowość. Kiedy podium opuścił rosyjski naukowiec, który zajął się państwami nadbałtyckimi, Helen oświadczyła, że dosyć już się tam wysiedzieliśmy i pora wyjść.

«Bibliotekę zamykają za godzinę – dodała. – Chodź».

«Ale za chwilę. Muszę jeszcze umówić się na kolację».

Odnalazłem Hugh Jamesa, który również najwyraźniej mnie poszukiwał. Umówiliśmy się na dziewiętnastą w hotelowym holu. Helen do ciotki miała pojechać miejskim autobusem. Ale najbardziej była ciekawa tego, co miał nam do powiedzenia Hugh James.

Ściany uniwersyteckiej biblioteki pokryte były nieskazitelną ochrą. Nieustannie zdumiewało mnie tempo, w jakim naród węgierski odbudowywał swój kraj po wojennej katastrofie. Nawet najbardziej narzucony rząd najwyraźniej dbał o obywateli, odbudowując tak szybko ich ojczyznę. Poza tym dużą rolę odgrywał w tym węgierski nacjonalizm – pomyślałem, przypominając sobie dwuznaczne, wymijające uwagi Evy o komunistycznym zapale.

«0 czym myślisz?» – zapytała Helen. Na dłoniach znów miała rękawiczki, a pod pachą ściskała torebkę.

«0 twojej ciotce».

«Skoro tak bardzo ci się spodobała, moja matka nie przypadnie ci do gustu – odparła z prowokującym śmiechem. – Ale o tym przekonamy się jutro. Teraz tutaj musimy czegoś poszukać».

«Ale czego? Przestań być taka tajemnicza».

Puściła mimo uszu moje pytanie i przez wielkie, rzeźbione w drewnie drzwi weszliśmy do budynku.

«Renesansowe?» – zapytałem szeptem, ale Helen potrząsnęła przecząco głową.

«Dziewiętnastowieczna podróbka. Zresztą oryginalny księgozbiór trafił do Pesztu dopiero w ubiegłym wieku. Wcześniej mieścił się w Budzie, podobnie jak cały uniwersytet. Jeden z bibliotekarzy powiedział mi, że najstarsze książki z tej kolekcji przekazane zostały bibliotece w szesnastym wieku przez rody, które uciekały przed tureckimi najeźdźcami. Sam więc widzisz, że i Turkom zawdzięczamy to i owo. Kto wie, jaki los spotkałby te księgi, gdyby nie oni?»

Z radością wszedłem do biblioteki. Pachniało tam jak w domu. Budynek urządzony został w stylu neoklasycznym o ścianach wyłożonych ciemną, ozdobną boazerią, pełen balkonów, galerii i fresków. Ale moją uwagę przykuwały głównie same książki: setki tysięcy książek umieszczonych wzdłuż ścian poszczególnych sal, od podłogi do sufitu, ich czerwone, brązowe i złocone oprawy. Ustawione były równymi rzędami, a marmurkowe wyklejki książek, tak delikatne w dotyku, onieśmielały. Zastanawiałem się, gdzie ukryto je na czas wojny i ile czasu zajęło ponowne ich ułożenie na zrekonstruowanych regałach.

Przy długich stołach siedziało kilkunastu studentów. Za wielkim biurkiem młody człowiek segregował woluminy. Helen podeszła do niego i zamieniła kilka słów. Młodzieniec skinął głową i zaprowadził nas do rozległej czytelni. Czekało tam już na nas opasłe tomisko położone na jednym ze stolików. Bibliotekarz odszedł, a Helen ściągnęła rękawiczki.

«No tak – powiedziała cicho. – To jest właśnie ta księga, którą pamiętam. Przejrzałam ją pobieżnie rok temu, tuż przed wyjazdem z Budapesztu, ale nie sądziłam, by mogła mi się na coś przydać».

Otworzyła wolumin na pierwszej stronie. Tytuł był w nieznanym mi języku. Słowa wydawały się dziwnie znajome, ale żadnego nie potrafiłem przetłumaczyć.

«Po jakiemu to?» – zapytałem, dotykając palcem pierwszego słowa tytułu napisanego brązowym atramentem na wytwornym, grubym papierze.

«Po rumuńsku».

«Umiesz to odczytać?»

«Pewnie. – Położyła dłoń na stronicy tak, że jej palce zetknęły się prawie z moimi. Mimochodem zauważyłem, iż mamy dłonie tej samej wielkości, choć jej palce były kształtniejsze, a paznokcie starannie przycięte. – O, tu… Czy znasz francuski?»

«Oczywiście – powiedziałem i w jednej chwili pojąłem, o co jej chodzi. Zacząłem tłumaczyć tytuł: Ballady o Karpatach, 1790».

«Dobrze – odrzekła. – Bardzo dobrze».

«Myślałem, że nie znasz rumuńskiego».

«Mówię słabo, ale potrafię dobrze czytać. W szkole przez dziesięć lat miałam łacinę, a ciotka uczyła mnie w domu pisać i czytać po rumuńsku. Oczywiście wbrew woli mojej mamy, która jest osobą bardzo upartą. Rzadko kiedy wspomina o Transylwanii».