Błysnęła mi myśl, że cokolwiek się na mnie czaiło, nie było aż tak sprytne, jak się początkowo obawiałem. Cały czas nie przerywałem pracy. Najwidoczniej nieumarły dał nabrać się na mój podstęp. Doszedł do wniosku, że groźba związana ze śmiercią Rembrandta poskutkowała i wreszcie na dobre zająłem się normalną pracą. Oczywiście na dłuższą metę nie zdołam ukryć swoich planów, ale tej nocy moje zachowanie stanowiło jedyną skuteczną obronę. Przysunąłem bliżej lampę i przez następną godzinę sumiennie studiowałem siedemnasty wiek. Chciałem jeszcze bardziej pogłębić wrażenie, że wróciłem doi swych normalnych zajęć. Udając, że piszę, rozmawiałem w duchu z samym sobą. Ostatnim ostrzeżeniem, jakie Rossi otrzymał w tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym roku, było jego imię i nazwisko umieszczone na mapie w miejscu, gdzie znajdował się grobowiec Vlada Palownika. Zwłok Rossiego nie znaleziono obok biurka, co może i mnie się przytrafić w najbliższym czasie, jeśli nie zachowam rozwagi i ostrożności. Nie znaleziono go rannego na uniwersyteckim korytarzu, jak Hedgesa. Został porwany. Oczywiście jego zwłoki mogły gdzieś spoczywać, ale dopóki nie stwierdzę tego na własne oczy, muszę wierzyć, że żyje. Od następnego dnia zacznę robić wszystko, by osobiście odnaleźć grobowiec.
Siedząc na szczycie starej, francuskiej fortecy, mój ojciec spoglądał zamyślonym wzrokiem na rozciągające się w dole morze. Tak samo jak patrzył na kołujące w czystym, górskim powietrzu Saint-Matthieu orły.
– Wracajmy do hotelu – mruknął w końcu. – Czy zauważyłaś, że dni stają się coraz krótsze? Nie chcę, by złapał nas tutaj zmrok.
Zniecierpliwiona, odważyłam się zapytać wprost:
– Złapał?
Popatrzył na mnie poważnie, jakby zastanawiał się, co ma mi odpowiedzieć.
– Prowadząca w dół ścieżka jest bardzo stroma – wyjaśnił w końcu. Poza tym nie chciałbym schodzić po ciemku pośród tych drzew. A ty?
Popatrzyłam na rozciągające się w dole gaje oliwne, o tej przedwieczornej porze sinobiałe, a nie, jak w świetle dnia, srebrzyste z brzoskwiniowym odcieniem. Konary i pnie drzewek były powykręcane, skierowane w stronę ruin fortecy, która ongiś je chroniła – albo ich przodków przed przerobieniem przez Saracenów na pochodnie.
– Też nie – odparłam cicho.
16
Na początku grudnia znów byliśmy w drodze. Opuściło już nas zmęczenie po podróżach do krajów śródziemnomorskich. Ostry, adriatycki wiatr burzył mi włosy. Podobała mi się ta jego gwałtowna pieszczota. Wiatr, niczym łapy ogromnej bestii, przewalał się przez przystań, furkotały flagi ustawione przed nowoczesnym hotelem, szaleńczo kołysały się gałęzie drzew okalających promenadę.
– Słucham?!-krzyknęłam.
Ojciec znów coś powiedział, wskazując najwyższe piętro cesarskiego pałacu, ale i tym razem jego słowa porwał wiatr. Pod naporem wichury oboje odwróciliśmy głowy.
W promieniach porannego słońca górowała nad nami wspaniała warownia Dioklecjana. Prawie przewróciłam się na plecy, zadzierając głowę, by dojrzeć jej najwyższe partie. «Większość przestrzeni między przepięknymi kolumnami została zamurowana… Najczęściej przez ludzi dzielących zamek na pomieszczenia mieszkalne" – wyjaśnił mi wcześniej ojciec. I teraz szachownica marmurów, różnorodnego kształtu i barwy, zrabowanych z innych rzymskich budowli, lśniła w słońcu, nadając fasadzie bardzo dziwaczny wygląd. Tu i tam widniały szczeliny spowodowane działaniem wody lub trzęsieniami ziemi. W pęknięciach tych zagnieździły się najróżniejsze zwieszające się pnącza, a nawet niewielkie drzewinki. Wiatr unosił szerokie kołnierze marynarzy włóczących się po dwóch lub trzech po nadbrzeżu. Ich spalone na brąz twarze kontrastowały z białymi mundurami, a regulaminowo obcięte na krótko włosy przypominały druciane szczoteczki. Idąc za ojcem, minęłam róg budowli, przeszliśmy pod czarnymi, bezlistnymi konarami orzechowców oraz sykomorów, by dotrzeć na otoczony pomnikami plac, na którym okropnie cuchnęło uryną. Tuż przed nami wznosiła się fantastyczna wieża, wystawiona na działanie wiatrów i pokryta dekoracjami niczym weselny tort. Tutaj nie docierały gwałtowne podmuchy wiatru i mogliśmy już rozmawiać normalnie.
– Zawsze chciałem to zobaczyć – powiedział ojciec. – Czy masz ochotę wejść na samą górę?
Z werwą ruszyłam pierwsza po żelaznych stopniach. Rynek nieopodal nadbrzeża – jego widok otwierał się od czasu do czasu przed moimi oczami między marmurowymi łukami konstrukcji – stawał się coraz mniejszy, drzewa nabierały złocistobrązowej barwy, a cyprysy nad brzegiem wody stawały się ciemniejsze niż zieleń morza, nad którym wznosiły się ich konary. W miarę jak zdobywaliśmy wysokość, rozciągająca się w dole płaszczyzna wodna nabierała granatowej barwy. Między kafejkami na otwartym powietrzu snuły się maleńkie, białe postacie marynarzy. Zataczający ostry łuk ląd, hen, daleko za naszym wielkim hotelem, wskazywał, niczym grot strzały, krainę, gdzie mówiono językiem słowiańskim. Niebawem, w związku z wielkim odprężeniem politycznym, jakie ogarnęło te rejony, miał udać się tam mój ojciec.
Pod dachem wieży przystanęliśmy na chwilę. Ciężko łapaliśmy oddech. Nad nami była już tylko rozległa, Ważna platforma nakrywająca wieżycę. Widziałam ciągnący się od samego dołu pajęczy warkocz żelaznych schodów, którymi tu przyszliśmy. Z wykutych w kamieniu wielkich otworów, o tak niskich balustradach, że każdy z nieuważnych turystów mógł wypaść w dziewięciopiętrową otchłań, kończącą się wyłożonym kamiennymi płytami dziedzińcem, roztaczała się zapierająca dech w piersiach panorama. Wybraliśmy ławkę pośrodku platformy, skąd mieliśmy wspaniały widok na rozciągające się w dole morze. Nie docierały tu do nas gwałtowne podmuchy wiatru szalejącego nad wzburzoną, morską tonią, zatrzymywane przez okapy dachu. Ich ostre, sterczące nad przepaścią dzioby lśniły przecudnie w promieniach przesuwającego się nad morzem słońca.
– Obudziłem się wcześnie – przerwał ciszę ojciec. – Papiery Rossiego odłożone były na półkę. Nigdy jeszcze nie radowało mnie tak poranne światło słońca jak tego ranka. Do biblioteki dotarłem w chwili, kiedy ją otwierali. Tego dnia musiałem dobrze przygotować się na kolejny, nocny, zajadły napór sił ciemności. Od wielu lat noc była dla mnie bardzo przyjazną porą. Czułem się w niej jak spowity kokonem spokoju, w którym mogłem oddawać się do woli lekturze i pisaniu. Teraz, wraz ze zmierzchem, nadchodziło zagrożenie wzrastające wraz z upływem godzin. Miałem zamiar przygotowywać się do kolejnego wyjazdu, by odrywać się od nieprzyjemnych myśli. Gdybym tylko wiedział, gdzie się udam? – myślałem posępnie.
Główny hol był opustoszały. Ciszę mącił jedynie dźwięk kroków bibliotekarzy, którzy uwijali się wokół swoich spraw. O tak wczesnej godzinie studentów było niewielu i przez najbliższe pół godziny mogłem mieć w czytelni spokój. Wszedłem w labirynt katalogów, otworzyłem notatnik i zacząłem wyszukiwać potrzebne mi pozycje. W katalogu rzeczowym wynalazłem kilkanaście haseł odnoszących się do Karpat oraz jedno dotyczące folkloru Transylwanii. Znalazłem tam pozycję odnoszącą się do wampirów… wedle legend staroegipskich. Dłuższą chwilę zastanawiałem się nad zagadnieniem powszechności wampirów w różnych kulturach świata. Czy egipskie wampiry przypominały te pochodzące z Europy Wschodniej? Był to problem bardziej dla archeologa niż dla mnie. Niemniej wypełniłem rewers z sygnaturą książki dotyczącej tradycji chińskich.
Następnie zająłem się hasłem «Dracula". W katalogu hasła i tytuły były beznadziejnie wymieszane: od «Alego Wielkiego Któregoś Tam" po «Smoki Azjatyckie". Ale powinna znajdować się między nimi fiszka z hasłem Dracula Brama Stokera. Książkę tę poprzedniego dnia widziałem w ręku ciemnowłosej, młodej kobiety. Być może biblioteka miała nawet dwa egzemplarze tej klasycznej powieści. Zamówiłbym ją natychmiast. Rossi twierdził, że jest ona konglomeratem badań Stokera nad wampiryzmem, więc doszedłem do wniosku, iż mogę znaleźć w niej wskazówki, które pomogą mi zapewnić sobie jakie takie bezpieczeństwo. Jak szalony wertowałem kartki katalogu. Hasła «Dracula" nie było nigdzie. Nie spodziewałem się, by hasło to stanowiło główny temat dzieł naukowych, ale Stoker musiał gdzieś być.
I nagle, między «Alim Którymś Tam" a «Smokami" dostrzegłem strzęp karty katalogowej wyrwanej brutalnie z szufladki. Natychmiast wyciągnąłem szufladkę na «ST". Karty ze Stokerem nie było. Najwyraźniej niedawno ktoś ją usunął. Usiadłem ciężko przy najbliższym stoliku. Wszystko to nie mieściło mi się w głowie. Dlaczego ktoś powyrywał te konkretne fiszki?
Dobrze wiedziałem, że ostatnio z książki tej korzystała ciemnowłosa dziewczyna. Czyżby chciała zatrzeć ślad po swoich poszukiwaniach? Jeśli tak, to dlaczego studiowała książkę jawnie, pośrodku czytelni. Ktoś inny musiał powyrywać karty katalogowe, zapewne ktoś – i dlaczego? kto nie chciał, by inni czytali tę książkę. Ktokolwiek to zrobił, wykonał to pospiesznie, nie próbując nawet zatrzeć śladów. Ponownie się nad tym zastanowiłem. Katalog stanowił sacrum. Każdy student, który zostawiał szufladkę na stoliku, nie odstawiając jej na miejsce, dostawał ostrą reprymendę od dyżurnego bibliotekarza. Ktoś, kto powyrywał kartki, musiał to zrobić w chwili, kiedy nikt go nie obserwował. Jeśli nie zrobiła tego tamta młoda kobieta, komu innemu zależało na tym, żeby nikt nie dotarł do tej książki? A zatem Dracula wciąż znajdował się w jej rękach. Prawie biegiem ruszyłem do bibliotecznej lady.
Biblioteka, wybudowana w neogotyckim stylu, w czasach, kiedy Rossi kończył swe studia na Oksfordzie (gdy jeszcze zajmował się zwykłymi sprawami), zawsze wydawała mi się zarówno poważna, jak i trochę komiczna. Droga do głównej lady kojarzyła mi się z nawą katedry. Lada była niczym ołtarz, nad którym stała kamienna figura Matki Boskiej Matki Wiedzy – w błękitnej szacie, trzymającej w ramionach stertę książek. Każda wydawana książka była opłatkiem koniunii. Wypożyczając książkę, przyjmowało się przenajświętszy sakrament. Dzisiaj traktuję to wszystko jako najbardziej cyniczny żart i lekceważę sobie łaskę Matki Bożej w postaci bibliotekarza.