Kiedy już zaczęli podejrzewać, że pozostałym przydarzyło się coś okropnego, Kevin jak miraż wyłonił się spomiędzy trzcin, wiosłując cicho.
Warren zaraz za Jackiem wdrapał się do łódki.
– Z motorówką wszystko gra? – zapytał Jack.
– Przynajmniej była na swoim miejscu. Nie próbowałem włączać silnika.
Wypłynęli zza trzcin i skierowali się na Rio Diviso. Niestety, po drodze było tyle hipopotamów, a nawet kilka krokodyli, że musieli nadłożyć drogi, by dotrzeć bezpiecznie do celu.
Zanim znaleźli się w bezpiecznej kryjówce zieleni porastającej ujście rzeki, kątem oka dostrzegli zbliżających się żołnierzy.
– Sądzicie, że nas zauważyli? – spytał siedzący na dziobie Jack.
– Nie ma sposobu, by się dowiedzieć – odparł Kevin.
– O mały włos byłoby po nas – skomentował Jack z ulgą.
Oczekiwanie dla kobiet było nie mniej trudne niż wcześniej dla Jacka i Warrena. Kiedy spostrzegły łódkę, po twarzach spłynęły im łzy ulgi.
Teraz martwili się tylko, czy silnik łodzi zaskoczy. Jack, który jako młodzieniec miał do czynienia z motorówkami, zgodził się tym zająć. Gdy on sprawdzał urządzenie, reszta wiosłowała na otwarte wody.
Jack napompował paliwa, pomodlił się i pociągnął za linkę rozrusznika.
Silnik zadławił się, zakaszlał i w ciszy poranka zagrzmiał równą pracą. Jack popatrzył na Laurie. Uśmiechnęła się i uniosła w górę kciuk.
Wrzucił bieg, otworzył maksymalnie przepustnicę i pokierował dokładnie na południe, gdzie za zieloną linią horyzontu rozciągał się Gabon.