Изменить стиль страницы

Rozdział V

Minęły dwa tygodnie od dnia, w którym Thomas dowiedział się o rozmowie między żoną a matką. Ponieważ starcie między nimi było krótkie, napięcie wciąż było dla obojga nieznośne. Coraz częściej sięgał po pigułki percodanu.

Gdy tego dnia przemierzał korytarz, spiesząc na comiesięczną konferencję w sprawie przypadków śmiertelnych, czuł przyspieszone tętno w skroniach.

Konferencja już się zaczęła. Jeden z lekarzy omawiał przypadek pacjenta z urazem, który zmarł wkrótce po przyjęciu na oddział intensywnej terapii. Przyjmujący go lekarz i stażysta nie zwrócili uwagi, że worek osierdziowy został uszkodzony i wypełniał się krwią. W sprawę nie był zaangażowany żaden z etatowych lekarzy, uczestnicy konferencji bez skrupułów mówili więc o popełnionych błędach.

Gdyby przy pacjencie był któryś z lekarzy prywatnie praktykujących, dyskusja potoczyłaby się prawdopodobnie zupełnie inaczej. W tych samych warunkach stwierdzono by, że diagnoza krwiaka osierdzia była bardzo trudna i że lekarz uczynił to, co do niego należało.

Thomas już wcześniej uprzytomnił sobie, że celem tych konferencji jest raczej rozgrzeszanie niż karanie, chyba że podsądnym jest stażysta. Ludzie nie zorientowani mogliby sądzić, że konferencje były czymś w rodzaju bata, ale tak nie było. Następna sprawa tylko mogła potwierdzić tę opinię.

Na podium wszedł doktor Ballantine, żeby przedstawić przypadek Harwicka. Gdy skończył, stażysta z patologii szybko przedstawił wyniki sekcji zwłok posługując się przezroczami.

Następnie przedyskutowano sprawę zgonu Harwicka, nikt jednak nie wspomniał, że uraz mózgu był prawdopodobnie rezultatem źle przeprowadzonej operacji. Wśród lekarzy panowało ogólne przekonanie, że dobrze się stało, jak się stało, co było zresztą słuszne, ale tylko do pewnego stopnia. Thomasa najbardziej zaniepokoił fakt, że nikt nawet nie wspomniał o tym, iż pół roku temu Ballantine referował na tej samej sali identyczny przypadek. Zator powietrzny był groźną komplikacją, która mogła się zdarzyć każdemu chirurgowi, ale Ballantine'owi zdarzała się zbyt często i nie wolno było nad tym przechodzić do porządku dziennego.

Równie zdumiewający był fakt przemilczenia okoliczności zgonu Harwicka. Według Thomasa pacjent od dłuższego już czasu znajdował się w stabilnym stanie. Rozglądał się po audytorium i nie mógł zrozumieć, dlaczego nikt o tym nie mówi. Było to jeszcze jednym potwierdzeniem faktu, że biurokratyczne metody prowadzą donikąd.

– Jeśli nie ma chętnych do dalszej dyskusji – oświadczył Ballantine – proponuję przejść do następnej sprawy. Pechowo się składa, że i tym razem znajdę się na ławie oskarżonych. – Obdarzył audytorium wątłym uśmiechem. – Pacjent, o którym będziemy mówić, nazywał się Bruce Wilkinson. Biały, ukończył czterdzieści dwa lata, cierpiał na chorobę niedokrwienną serca i został zakwalifikowany do wykonania bypassu.

Thomas wyprostował się w krześle. Pamiętał dobrze Wilkinsona, a szczególnie noc, kiedy próbował dokonać jego reanimacji. Wciąż miał przed oczami tamtą surrealistyczną scenę przy łóżku zmarłego.

Ballantine mówił monotonnie, nie unikał szczegółów. Głowa sąsiada Thomasa opadła na pierś, a jego głębokie i głośne chrapanie dotarło chyba aż do podium. Na zakończenie Ballantine stwierdził, że stan Wilkinsona w ciągu pierwszych dni po operacji był bardzo dobry. Niestety, czwartego dnia nieoczekiwanie zmarł.

Ballantine uniósł głowę znad swoich notatek. Tym razem jego twarz głosiła wyzywająco: "Spróbujcie teraz wytknąć mi jakiś błąd".

Szczupły, starannie ubrany stażysta z patologii podniósł się z pierwszego rzędu i wszedł na podium. Poprawił nerwowo mały mikrofon i pochylił się nad nim, chcąc mówić wprost do aparatu. Kiedy rozległ się przenikliwy dźwięk, cofnął się speszony, przepraszając.

Thomas rozpoznał go natychmiast. To Robert Seibert, przyjaciel Cassi.

Gdy tylko zaczął mówić, jego zdenerwowanie całkowicie ustąpiło. Był niezłym mówcą, zwłaszcza w porównaniu z Ballantine'em. Był dobrze przygotowany, zaprezentował zebranym szereg przezroczy i wskazał, że pacjent w momencie zgonu był siny, choć jego drzewo oskrzelowe było drożne. Następnie pokazał zdjęcia mikroskopowe dowodząc, że w płucach zmarłego nie wykryto patologii dotyczącej pęcherzyków. Przy pomocy innej serii przezroczy dowiódł, że nie było także zatoru tętnicy płucnej ani też podwyższonego ciśnienia zarówno w lewym, jak i w prawym przedsionku serca. Ostatnia seria slajdów dowiodła, że szwy zostały prawidłowo założone przez chirurga i że nie było także żadnych cech wcześniej przebytego zawaha serca. Po skończonym pokazie na sali ponownie zapaliły się światła.

– Wszystko to dowodzi… – oświadczył Robert, robiąc krótką przerwę jakby dla zwiększenia efektu tego, co miał zamiar powiedzieć – że przyczyna zgonu w tym przypadku jest niewyjaśniona.

Audytorium było zaskoczone – takiego podsumowania nikt nie oczekiwał. Tu i ówdzie rozległy się śmiechy, ktoś zapytał czy to nie jeden z tych przypadków, kiedy zmarli budzili się w kostnicy. Wybuchła nowa seria śmiechów.

– To musiał być udar – odezwał się ktoś za Thomasem.

– Prawidłowa sugestia – oświadczył Robert. – Udar, który zahamował oddychanie, podczas gdy serce nadał pompowało pozbawioną tlenu krew. To spowodowałoby głęboką sinicę. Ale to oznaczałoby także uszkodzenie mózgu. Zbadaliśmy dokładnie mózg i nic nie wykryliśmy.

Na sali znów zapadła cisza.

Robert czekał na kolejne uwagi, ale nikt ich nie zgłaszał. Wobec tego pochylił się nad mikrofonem i oznajmił: – Jeśli państwo pozwolą, chcę pokazać jeszcze jedno przeźrocze.

Thomas domyślał się, co teraz nastąpi.

Robert wyłączył światła i włączył projektor. Na ścianie widniał wykaz wszystkich siedemnastu przypadków, zawierający dane dotyczące wieku, płci i innych szczegółów historii choroby.

– Od pewnego czasu interesuję się takimi przypadkami, jak Wilkinsona – oświadczył. – Jak widać, nie jest to przypadek odosobniony. Sam ustaliłem cztery takie w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy. Kiedy sięgnąłem do teczek, znalazłem trzynaście innych. Wszyscy przeszli operację serca. W każdym z tych przypadków nie udało się ustalić przyczyny zgonu. Wszystkie oznaczyłem literami SSD – nagła śmierć pooperacyjna.

Na sali zapaliły się ponownie światła.

– Co pan chce przez to powiedzieć? – zaczerwieniony z gniewu Ballantine fuknął na Roberta.

W innych warunkach Thomas mógłby tylko współczuć Robertowi. Nieoczekiwana końcówka jego wystąpienia nie mieściła się w profilu konferencji.

Rozglądając się po sali, Thomas dostrzegł wiele twarzy wyrażających oburzenie. Lekarze nie lubią, kiedy ktoś kwestionuje ich diagnozy i sami niechętnie je zmieniają.

– To jest konferencja poświęcona śmiertelnym przypadkom, a nie Grand Rounds – oświadczył Ballantine. – Nie przyszliśmy tutaj na wykład.

– Dyskutując nad przypadkiem Wilkinsona, myślałem, że będzie interesujące…

– Pan myślał – sarkastycznie powtórzył Ballantine. – Proszę przyjąć do wiadomości, że został pan tutaj poproszony w celu konsultacji. Czy ma pan jeszcze coś do powiedzenia w związku z tą listą nagłych śmiertelnych przypadków?

– Nie – przyznał Robert.

Chociaż Thomas wolał zwykle milczeć na tego rodzaju spotkaniach, tym razem jednak nie wytrzymał: – Przepraszam cię, Robercie – zawołał – czy we wszystkich tych siedemnastu przypadkach wystąpiła sinica?

Robert wyraźnie ucieszył się z pytania. – Nie – odpowiedział do mikrofonu. – Tylko w pięciu.

– To znaczy, że nie we wszystkich śmierć nastąpiła z tej samej fizjologicznej drgawki.

– To prawda – odparł Robert. – W sześciu przypadkach śmierć poprzedziły konwulsje.

– To był prawdopodobnie zator powietrzny – wtrącił inny chirurg.

– Nie sądzę – zaprzeczył Robert. – Przede wszystkim drgawki nastąpiły dopiero po trzech lub więcej dniach po operacji. Byłoby niesłychanie trudno wyjaśnić to opóźnienie. Zresztą podczas sekcji nie wykryto powietrza w mózgu.

– Mogło zostać wchłonięte – zauważył ktoś inny.

– Jeśli w mózgu znalazło się tyle powietrza, żeby spowodować śmierć, powinno być go wystarczająco dużo, żeby można je było zobaczyć – zareplikował Robert.

– A co z chirurgami? – zapytał siedzący za Thomasem lekarz. – Kto operował tych nieszczęśników?

– Aż ośmiu spośród nich – odparł Robert – to pacjenci doktora Shermana.

Szmer podniesionych głosów przetoczył się przez salę. George wściekły zerwał się z miejsca, gdy tymczasem Ballantine usiłował pozbyć się Roberta z podium.

– Jeśli nie ma więcej uwag… – rozejrzał się po sali.

Zabrał głos George: – Sądzę, że uwaga doktora Kingsley'a była bardzo istotna. Sugerując, że we wszystkich tych przypadkach mechanizm śmierci nie był jednakowy, wykazał, że nie ma sensu zajmować się tą sprawą. – W tym miejscu spojrzał w kierunku Thomasa.

– Rzeczywiście – potwierdził Thomas. Wolałby, co prawda, żeby George pływał lub tonął na własną odpowiedzialność, ale wywołany po imieniu do tablicy musiał coś odpowiedzieć. – Sądzę, że Robert powiązał ze sobą te wszystkie przypadki ze względu na pewne podobieństwo, które w nich dostrzegał, ale chyba nie miał racji.

– Podstawą do takiego powiązania – oświadczył Robert – jest fakt, że we wszystkich tych przypadkach śmierć nastąpiła w momencie, gdy pacjenci wracali do zdrowia i kiedy nie było żadnego anatomicznego ani też fizjologicznego powodu ich zgonu.

– Zgłaszam poprawkę – powiedział George. – Żadnego powodu ustalonego przez oddział patologii.

– To wychodzi na jedno.

– Niezupełnie. Być może inny oddział patologii te powody by ustalił. Myślę, że pan i pańscy koledzy powinni się jeszcze nad tą sprawą zastanowić. Stwierdzenie, że jest coś niezwykłego w serii pooperacyjnych tragedii, jest nieodpowiedzialne.

– Słuchajcie, słuchajcie – zawołał chirurg ortopeda i zaczął klaskać. Robert szybko opuścił podium. W sali panowało napięcie.

– Następna konferencja poświęcona śmiertelnym przypadkom odbędzie się za miesiąc, siódmego stycznia – oznajmił Ballantine, wyłączając mikrofon i zbierając ze stołu papiery. Zszedł z podwyższenia i zbliżył się do Thomasa.