Изменить стиль страницы

Rozdział 27

Wtorek, godzina 7.30, 26 marca 1996 roku

Pierwsze, co zrobił po przebudzeniu, to zadzwonił do Beth Holderness. Ciągle nie odpowiadała. Starał się być optymistą, pocieszał się, że na pewno jest u przyjaciół, jednak wobec wszystkiego, co zaszło, niemożność skontaktowania się z nią stawała się coraz bardziej denerwująca.

Nie kupił jeszcze roweru, więc musiał znów skorzystać z metra. Ale nie był sam. Przez cały czas towarzyszył mu młody chłopak, członek lokalnego gangu. Na imię miał Slam, zapewne z szacunku dla niezwykłej umiejętności wsadzania piłki do kosza [4] . Co prawda był wzrostu Jacka, ale w wyskoku sięgał wyżej co najmniej o trzydzieści centymetrów.

Nie rozmawiali ze sobą podczas jazdy metrem. Siedzieli naprzeciwko siebie i choć Slam nie unikał kontaktu wzrokowego, wyraz jego twarzy nie zmieniał się – wyrażał kompletną obojętność. Jak większość amerykańskich Murzynów ubrany był w za duże ciuchy. Bluza przypominała namiot; Jack wolał sobie nie wyobrażać, co mogło być pod nim ukryte. Nie sądził, aby Warren wysłał swego młodego kolegę do ochrony bez odpowiedniego na podobną okazję uzbrojenia.

Gdy Jack przeszedł Pierwszą Avenue i wszedł na schody prowadzące do budynku medycyny sądowej, odwrócił się i spojrzał za siebie. Slam zatrzymał się na chodniku i najwyraźniej zastanawiał się, co ma zrobić. Jack również się zawahał. Przemknęła mu nawet przez głowę myśl, żeby zaprosić go do środka. Mógłby przesiedzieć spokojnie w barze na piętrze, ale pomysł był nie do zrealizowania. Jack wzruszył ramionami. Doceniał wysiłki Slama, ale to był przecież jego problem.

Odwrócił się z zamiarem wejścia do budynku, starając się jednocześnie przygotować na ewentualność spotkania z ciałem lub ciałami ludzi, do których śmierci w jakiś sposób sam się przyczynił.

Zebrał w sobie całą odwagę, pchnął drzwi i wszedł do środka.

Był to jego "papierkowy dzień", więc nie musiał wykonywać żadnych autopsji. Postanowił jednak sprawdzić, co wydarzyło się w nocy. Interesowali go nie tylko Reginald i parkowi włóczędzy, ale także ewentualne nowe ofiary meningokoków.

Skinął na strażnika, aby wpuścił go do strefy przeznaczonej wyłącznie dla personelu. Już na progu pokoju lekarzy wiedział, że to nie będzie normalny dzień. Vinnie nie czytał gazety, bo nie było go na jego miejscu.

– Gdzie jest Vinnie? – zapytał Jack George'a.

Zapytany, nie podnosząc wzroku, odpowiedział, że Vinnie z Binghamem są już na sali.

Serce Jacka zabiło mocniej. Winiąc się za wydarzenia poprzedniego wieczoru, nabrał jakiegoś irracjonalnego przeświadczenia, że Bingham mógłby zostać wezwany do przypadku Reginalda. Piastując stanowisko szefa, Bingham rzadko osobiście wykonywał autopsje, chyba że chodziło o sprawy ciekawe lub ważne.

– A co o tej porze robi tu Bingham? – zapytał, starając się nadać głosowi obojętny ton.

– Mieliśmy pracowitą noc – wyjaśnił George. – W Manhattan General doszło do kolejnej śmiertelnej infekcji. Tym razem postawili na nogi całe miasto. Jeszcze w nocy miejski epidemiolog zawiadomił pełnomocnika rządu do spraw zdrowia, a ona zadzwoniła do Binghama.

– Znowu meningokoki?

– Nie. Podejrzewają, że to wirusowe zapalenie płuc.

Jack skinął, czując jednocześnie, jak po krzyżu przechodzą mu ciarki. Jako pierwsze przyszły mu na myśl hantawirusy. Pamiętał, że w zeszłym roku wiosną odnotowano jeden przypadek na Long Island. Była to przerażająca wizja, chociaż to ciągle nie byłaby choroba przenoszona przez zwykły kontakt chorego ze zdrowym.

Na biurku przed George'em leżało więcej teczek niż zwykle.

– Coś interesującego zdarzyło się w nocy? – zapytał Jack. Przejrzał stos, szukając teczki Reginalda.

– Hej – zaprotestował George. – Miałem to poukładane. – Spojrzał na Jacka i zmienionym tonem zapytał: – Kurczę, a tobie co się stało?

Jack zapomniał, jak kiepsko wygląda jego twarz.

– Przewróciłem się wczoraj w czasie joggingu – odpowiedział. Nie lubił kłamać. Powiedział więc prawdę, choć dalece niewystarczającą.

– I w co wpadłeś? W zwój drutu kolczastego?

– Jakieś rany postrzałowe? – zapytał, chcąc zmienić niewygodny temat.

– Nie uwierzysz. Aż czworo. Szkoda, że masz papierkowy dzień. Dałbym ci jedną.

– Którzy to? – zapytał Jack. Spojrzał na rozłożone teczki.

George stuknął palcem w teczki leżące osobno.

Jack przesunął je w swoją stronę, wziął pierwszą z góry i otworzył. Gdy spojrzał do środka, serce w nim zamarło. Aby utrzymać równowagę, musiał oprzeć się o biurko. Ofiara nazywała się Beth Holderness.

– O Boże, nie – jęknął.

George znowu spojrzał na kolegę.

– Co się stało? Stary, jesteś biały jak ściana. Dobrze się czujesz?

Jack usiadł szybko na najbliższym krześle i pochylił głowę między kolana. Czuł, że za chwilę zemdleje.

– Znałeś ją? – zapytał George z troską.

Jack wyprostował się. Słabość minęła. Wziął głęboki wdech i skinął twierdząco.

– To moja znajoma. Jeszcze wczoraj z nią rozmawiałem. Nie mogę uwierzyć – kręcił głową.

George pochylił się i wziął z ręki Jacka teczkę. Otworzył ją.

– Och tak. Laborantka z General. Smutne! Miała dopiero dwadzieścia osiem lat. Zastrzelona strzałem w głowę od przodu, najprawdopodobniej z powodów rabunkowych, dla telewizora i jakiejś taniej biżuterii. Prawdziwa tragedia.

– A pozostali zastrzeleni? – zapytał Jack. Nie wstawał na razie z krzesła.

George spojrzał do wykazu.

– Mam Hectora Lopeza z Zachodniej Sto Szóstej, Mustafę Abouda ze Wschodniej Dziewiętnastej i Reginalda Winthorpe'a z Central Park.

– Pokaż mi tego Winthorpe'a – poprosił Jack.

George podał mu teczkę ofiary.

Jack zaczął przeglądać jej zawartość. Nie szukał niczego szczególnego, ale poczucie, że jest wplątany w tę sprawę, nakazywało mu sprawdzić ten przypadek. Najdziwniejsze wydało mu się to, że gdyby nie nieoczekiwana obecność Spita, to jego teczka spoczywałaby teraz na biurku George'a. Wzdrygnął się na tę myśl. Zwrócił teczkę Reginalda George'owi.

– Jest już Laurie? – zapytał.

– Przyszła tuż przed tobą. Była u mnie i prosiła o kilka teczek, ale powiedziałem, że jeszcze nie zrobiłem grafiku.

– Gdzie ją znajdę?

– Myślę, że jest u siebie. Naprawdę nie wiem.

– Przydziel jej Holderness i Winthrope'a – powiedział Jack. Wstał. Bał się, że znowu poczuje się źle, ale nic takiego się nie stało.

– Dlaczego? – zapytał George.

– George, po prostu zrób to – odpowiedział Jack.

– W porządku, nie wściekaj się.

– Przepraszam. Nie jestem wściekły. Raczej zatroskany.

Jack wyszedł z biura i poszedł korytarzem. Minął pokój Janice, jak zwykle zajętej pracą. Nie zamierzał jej niepokoić. Zbyt był zaabsorbowany własnymi myślami. Śmierć Beth Holderness wytrąciła go z równowagi. Przeczucie, że zawinił i przez niego straciła pracę, było dostatecznie przygnębiające. Myśl, że przez niego straciła również życie, stała się nie do zniesienia.

Nacisnął przycisk windy i czekał. Zamach na jego życie podjęty wczorajszego wieczoru poważnie wzmacniał podejrzenia. Ktoś próbował go zabić, po tym jak nie przejął się ostrzeżeniem. Tego samego wieczoru zamordowana została Beth Holderness. Stało się tak w wyniku przypadkowego napadu rabunkowego czy może z jego powodu, a jeśli tak, jakie wnioski można było wyciągnąć na temat Martina Cheveau? Nie wiedział. Ale wiedział, że nie wolno mu już nikogo więcej angażować w tę historię, jeśli nie chce sprowadzić kolejnego nieszczęścia. Od tej chwili postanowił wszystko zachowywać w tajemnicy.

Tak jak przypuszczał George, Laurie siedziała u siebie. Czekając na przydział zajęć, wykorzystała wolny czas na uzupełnienie dokumentacji wcześniejszych przypadków. Zerknęła na Jacka i aż się wzdrygnęła. Podał jej to samo usprawiedliwienie dla swego wyglądu co George'owi, ale nie wiedział, czy ją przekonał.

– Słyszałaś, że Bingham jest w sali? – zapytał, chcąc zmienić temat i nie wracać do wydarzeń poprzedniego wieczoru.

– Tak. Zdziwiłam się. Nie sądziłam, że coś mogłoby go sprowadzić do biura przed ósmą, a tym bardziej do stołu w sali autopsyjnej.

– Wiesz coś o tym przypadku?

– Tylko tyle, że to nietypowe zapalenie płuc. Rozmawiałam z Janice. Powiedziała, że początkowo podejrzewali grypę.

– Ho, ho! – zdziwił się Jack.

– Wiem, o czym myślisz – powiedziała Laurie, grożąc mu palcem. – Powiedziałeś, że grypa byłaby jedną z tych chorób, którymi posłużyłbyś się, żeby wywołać epidemię. Powinieneś jednak przyznać, zanim uznasz ofiary z nocy za dowód swojej teorii, że mamy właśnie środek sezonu na grypę.

– Pierwotne nietypowe zapalenie płuc po grypie nie jest zbyt powszechne – zauważył Jack, starając się zachować spokój. Słowo "grypa" znowu przyspieszyło bicie jego serca.

– Co roku mamy z tym do czynienia – uznała Laurie.

– Możliwe, jednak poproszę cię o coś. Może zadzwoniłabyś do tej twojej znajomej internistki i zapytała, czy mają więcej przypadków?

– Teraz? – spytała, spoglądając na zegarek.

– To taka sama dobra pora jak każda inna. Będzie pewnie robiła obchód, może więc skorzystać z komputera w punkcie informacyjnym na piętrze.

Laurie wzruszyła ramionami i chwyciła słuchawkę telefonu. Chwilę później rozmawiała z przyjaciółką. Zadała pytanie i czekając, spoglądała na Jacka. Martwiła się o niego. Na twarzy miał nie tylko zadrapania, pojawiły się także wypieki.

– Żadnych nowych przypadków – powtórzyła do słuchawki, gdy usłyszała odpowiedź od koleżanki. – Dziękuję, Sue. Bardzo mi pomogłaś. Do najbliższego spotkania. Cześć! – Odłożyła słuchawkę. – Zadowolony?

– Na razie. Posłuchaj. Poprosiłem George'a, aby przydzielił ci dwa szczególne przypadki z tego ranka: niejaka Holderness i mężczyzna nazwiskiem Winthrope.

– Jakiś specjalny powód? – Zauważyła, że Jack zawahał się.

– Zrób mi tę grzeczność.

– Jasne.

– Chciałbym, żebyś sprawdziła, czy na ciele Holderness nie znajdziesz jakichś włosów czy włókien. Następnie sprawdź to samo u Winthrope'a i jeśli coś znajdziesz, porównaj z DNA Winthorpe'a.

[4] Slam dunk (ang.) – wsady do kosza w koszykówce, czyli zdobycie punktów przez włożenie piłki do kosza od góry (a nie tradycyjne wrzucenie jej), co wymaga bardzo wysokiego wyskoku (przyp. tłum.).