Изменить стиль страницы

Wstał, kiedy ostatni odprysk ze ściany z jękiem opadł na ziemię. Znowu ruszył do przodu, tym razem jednak wolniej. Dotarł do narożnika. Natrafił w tym miejscu na więcej różnych przedmiotów – butelki, puszki po piwie leżały tak porozrzucane, że nie sposób było je ominąć.

Za każdym razem, kiedy rozlegał się kolejny hałas odbijający się echem pod arkadami, Jack truchlał ze strachu. Nie mógł jednak się zatrzymać. Tuż, tuż połyskujące refleksy wskazywały rozpoczynające się kolejne schody. Dopadł ich wreszcie i ruszył co sił w górę. Teraz więcej światła oświetlało drogę, mógł więc bezpieczniej biec.

Prawie dotarł do szczytu, gdy ciszę przerwała ostra, nie znoszącym sprzeciwu tonem wypowiedziana komenda:

– Ty, facet, stój albo zginiesz!

Po głosie zorientował się, że wołający za nim mężczyzna znajduje się u podstawy schodów. Jack stał na linii strzału i nie miał wyjścia. Zatrzymał się.

– Odwróć się!

Zrobił, co mu kazano. Od razu zobaczył, że napastnik mierzy do niego z olbrzymiego pistoletu.

– Pamiętasz mnie? Nazywam się Reginald.

– Pamiętam.

– Złaź na dół! Nie zamierzam wdrapywać się dla ciebie na górę. Absolutnie.

Jack powoli zaczął schodzić. Na trzecim stopniu zatrzymał się. Dalekie światła miasta dawały nikłą poświatę, w której Jack ledwo mógł rozpoznać rysy mężczyzny. Jego oczy wydawały się studniami bez dna.

– Masz facet jaja. No, kondycję też. Trzeba ci to przyznać -stwierdził z uznaniem Reginald.

– Czego chcesz ode mnie?

– Co ty, niczego nie chcę. Zresztą mogę ci powiedzieć, że niewiele masz. Szczególnie w tych ciuchach, a w twojej chacie już byłem i widziałem. Pusto. Szczerze powiedziawszy, to mam cię załatwić. Nie wziąłeś sobie do serca rady Twina.

– Zapłacę ci. Bez względu na sumę, jaką ci zaoferowano, zapłacę więcej.

– Brzmi interesująco, ale nie wchodzę w układy. Poza tym odpowiadam przed Twinem, a ty nie masz tyle forsy, żebym zaryzykował i wlazł w takie gówno. Absolutnie.

– To powiedz mi chociaż, kto ci płaci. Tak tylko, żebym wiedział.

– No, prawdę mówiąc, to nie mam pojęcia. Wiem tylko, że forsa jest w porządku. Za przegonienie cię po parku przez piętnaście minut dostanę pięć stów. Nieźle.

– Dam tysiąc – zaoferował Jack. Z całych sił pragnął podtrzymać rozmowę.

– Przykro mi, ale nasza mała pogawędka dobiegła końca, bo właśnie wyłączyli twój numer. – Podczas rozmowy Reginald powoli opuszczał pistolet, teraz szybko go uniósł.

Jack nie mógł uwierzyć, że może zostać tak wprost zastrzelony przez kogoś, kogo nie zna i dla kogo on też jest zupełnie obcy. To było niedorzeczne. Wiedział, że musi rozmawiać, ale choć mógł uchodzić za niezwykle wygadanego, nic mu teraz nie przychodziło do głowy. Dar udzielania ciętych odpowiedzi opuścił go, gdy patrzył w lufę wycelowanej w siebie broni.

– Biorę to – powiedział Reginald.

Jack doskonale zrozumiał. Często gracze na boisku mówili tak, kiedy chcieli powiedzieć, że biorą na siebie całą odpowiedzialność za to, co zrobili czy zrobią.

Broń wypaliła i Jack odruchowo się skurczył. Nawet oczy zamknęły mu się same. Ale niczego nie poczuł. Zrozumiał, że Reginald bawi się z nim jak kot z zapędzoną do kąta myszą. Otworzył oczy. Choć czuł się kompletnie sparaliżowany strachem, postanowił nie dawać satysfakcji bandycie. Ale to, co ujrzał, zaszokowało go. Reginald zniknął.

Jack mrugnął kilka razy, jakby podejrzewając, że oczy płatają mu figla. Gdy przyjrzał się uważniej, dostrzegł ciało napastnika rozciągnięte na kamieniach przed schodami. Z głowy sączyła mu się krew, tworząc atramentową plamę.

Przełknął głośno ślinę, ale nie ruszył się z miejsca. Całkowicie go zamurowało. Z cienia arkad wyszedł mężczyzna. Na głowie miał założoną daszkiem do tyłu baseballową czapkę. W dłoni trzymał pistolet podobny do tego, który miał Reginald. Najpierw podszedł do broni leżącej około trzech metrów od ciała i podniósł ją. Dokładnie obejrzał zdobycz, po czym zatknął za pasek spodni. Teraz zbliżył się do zabitego i czubkiem buta obrócił jego głowę, by przyjrzeć się ranie. Zadowolony, pochylił się i tak długo obszukiwał ciało, aż znalazł portfel. Wyjął go, wsunął do własnej kieszeni i wstał.

– Chodźmy, doktorku – powiedział.

Jack zszedł z ostatnich trzech stopni. Kiedy znalazł się na tarasie, natychmiast rozpoznał swego wybawiciela. To był Spit!

– Co ty tu robisz? – zapytał szeptem Jack. Gardło mu wyschło i mówił z wysiłkiem.

– Nie czas na pogawędki, człowieku – odparł Spit i splunął, jak przystało na gościa z takim przydomkiem. – Musimy stąd pryskać. Jeden z tych oberwańców zza wzgórza został tylko ranny i zaraz pewnie sprowadzi tu całą armię glin.

Od chwili, kiedy Spit, ukryty między arkadami, strzelił, Jackowi myśli wirowały w głowie. Nie miał pojęcia, co sprawiło, że Spit znalazł się tam w krytycznym momencie, ani dlaczego teraz wyganiał go z parku.

Spróbował zaprotestować. Wiedział przecież, że opuszczenie miejsca przestępstwa także jest przestępstwem, a w parku zamordowano niejednego, ale aż dwóch mężczyzn. Lecz Spitowi nie dało się niczego wyperswadować. Kiedy Jack zatrzymał się wreszcie i zaczął wyjaśniać, że nie wolno im uciekać, dostał po prostu w twarz. To nie było lekkie szturchnięcie, cios wymierzony został z odpowiednią siłą.

Jack przyłożył dłoń do policzka. Czuł, że skóra w miejscu uderzenia stała się cieplejsza.

– Co ty, do cholery, robisz? – zapytał Spita poirytowany.

– Próbuję ci wbić do łba trochę rozumu. Musimy zabrać stąd dupy i to szybko. Masz, poniesiesz gnata. – Mówiąc to, Spit wcisnął w dłoń Jacka pistolet, który zabrał Reginaldowi.

– I co ja mam z tym zrobić? – O ile się orientował, to nie powinien dotykać tej broni i oddać ją policji jako dowód rzeczowy.

– Wsadź go pod bluzę. No, dalej, idziemy.

– Spit, nie mogę w ten sposób stąd uciec. Jeśli musisz, to idź i zabieraj to ze sobą. – Jack wyciągnął rękę z pistoletem przed siebie.

Spit eksplodował. Wyrwał broń z ręki Jacka i natychmiast, nie zastanawiając się ani sekundy, przyłożył lufę do czoła Jacka.

– Wkurwiasz mnie facet. Coś ci dolega? Przecież tu gdzieś mogą być te kutasy z Black Kings. Powiem ci coś. Jeżeli nie weźmiesz się w garść, to cię zostawię. Rozumiesz? Nigdy bym nie ryzykował mojej czarnej dupy dla ciebie, gdyby nie kazał mi tego Warren.

– Warren? – powtórzył pytająco Jack. Sprawy zbyt się skomplikowały. Ale wierzył w ostrzeżenia Spita, więc nie pytał już o nic. Wiedział, że ma do czynienia z porywczym facetem. Nigdy nie chciałby z nim zadrzeć.

– To idziesz czy nie? – spytał Spit.

– Idę. Zdaję się na ciebie. Wiesz lepiej, co robić w takich sytuacjach.

– Cholerna racja – powiedział Spit i oddając pistolet Jackowi, pchnął go do przodu.

Zatrzymali się przy najbliższej budce telefonicznej. Spit dzwonił do kogoś, a Jack nerwowo rozglądał się dookoła. Nagle wszechobecne na ulicach syreny samochodowe nabrały dla niego nowego znaczenia. Uświadomił sobie, że został przestępcą. Przez lata myślał o sobie jako o ofiarze, a teraz, ni stąd, ni zowąd stał się kryminalistą.

Spit odwiesił słuchawkę i uniósł kciuk. Jack nie miał pojęcia, co ten gest miał oznaczać, ale uśmiechnął się na wszelki wypadek, tym bardziej że jego towarzysz robił wrażenie zadowolonego.

Niecałe piętnaście minut później przy krawężniku zatrzymał się ciemnokasztanowy buick. Rytmiczny łoskot rapu dochodził z wnętrza wozu mimo pozamykanych okien. Spit otworzył tylne drzwi i wymownym gestem nakazał Jackowi wsiąść. Nie podobało mu się to. Zaczynał mieć wrażenie, że całkowicie stracił kontrolę nad zdarzeniami.

Spit raz jeszcze rozejrzał się po okolicy, zanim zajął miejsce obok kierowcy. Samochód oderwał się od krawężnika i pomknął przed siebie.

– Co jest? – zapytał kierowca. Nazywał się David. On także regularnie grywał w kosza.

– Mnóstwo gówna – odparł Spit. Otworzył okno i z hałasem splunął przez nie.

Za każdym razem, gdy z któregoś z głośników wydobywały się głośniejsze dźwięki, Jack wykrzywiał się i kulił. Wyjął spod bluzy pistolet. Trzymanie go blisko ciała wywoływało nieprzyjemne uczucie.

– Co mam z tym zrobić? – zapytał Spita. Musiał mówić bardzo głośno, żeby pokonać wszechobecną muzykę.

Spit obrócił się i wziął broń. David na jej widok aż gwizdnął z zachwytu.

– Nówka – skomentował.

Jechali w milczeniu na Sto Szóstą, a następnie skręcili w prawo. David zatrzymał się naprzeciwko boiska. Ciągle trwały rozgrywki.

– Poczekaj tu – polecił Spit. Wysiadł z samochodu i skierował się w stronę boiska.

Jack obserwował Spita, który podszedł do bocznej linii i przyglądał się przez chwilę graczom. Jacka kusiło, aby zapytać Davida, o co w tym wszystkim chodzi, ale intuicja podpowiadała mu, żeby siedzieć cicho. W końcu Spit zwrócił uwagę Warrena i ten zatrzymał grę.

Po krótkiej rozmowie, w czasie której Spit oddał Warrenowi portfel Reginalda, obaj podeszli do samochodu Davida. Kierowca otworzył okno. Warren schylił się, wsunął głowę do środka i spojrzał na Jacka.

– Co ty, do diabła, wyprawiasz? – zapytał zły.

– Nic. Jestem ofiarą – stwierdził Jack. – Nie rozumiem, dlaczego się na mnie wściekasz.

Warren nie odpowiedział. Oblizał jedynie spierzchnięte wargi, zastanawiając się, co zrobić dalej. Pot spływał mu strużkami po czole. Nagle wyprostował się i otworzył drzwi od strony Jacka.

– Wysiadaj. Musimy pogadać. Idziemy do ciebie.

Jack posłusznie wysiadł z auta. Spróbował spojrzeć w oczy Warrenowi, ale ten skutecznie uniknął jego wzroku. Przeszedł przez ulicę, a Jack podążył za nim. Spit szedł obok Jacka.

Po schodach weszli w milczeniu.

– Masz coś do picia? – zapytał Warren zaraz po wejściu do mieszkania.

– Gatorade albo piwo – odparł gospodarz, otwierając równocześnie lodówkę.

– Gatorade – powiedział Warren. Podszedł do tapczanu i ciężko usiadł.

Spit wybrał piwo.

Jack podał napoje i usiadł na krześle naprzeciwko kanapy. Spit przysiadł na biurku.

– Chcę wiedzieć, co tu jest grane – odezwał się Warren.