Изменить стиль страницы

– I ty ciągle myślisz o wchodzeniu do tego szpitala? -zapytał Chet, kiedy usłyszał całą historię.

– Będę ostrożny – obiecał Jack. – Poza tym jeszcze nie zdecydowałem, czy pójdę.

Chet znacząco spojrzał w sufit.

– Wydaje mi się, że wolałbym cię jako podmiejskiego okulistę.

– Dlaczego okulistę? – zapytała tym razem zdziwiona Laurie.

– No dobra, kochani – przerwał rozmowę Jack. Wstał od biurka. – Dość znaczy dość. Mamy sporo pracy do wykonania.

Żadne z nich nie opuściło sali autopsyjnej aż do trzynastej. Chociaż George kwestionował potrzebę przebadania wszystkich przypadków wywołanych meningokokami, cała trójka zgodnie uparła się, i w końcu ustąpił. Badając niektórych samodzielnie, innych wspólnymi siłami, wykonali sekcję pierwszego zmarłego, pielęgniarza z oddziału ortopedycznego, dwóch pielęgniarek, jednego sanitariusza, dwóch osób odwiedzających chorych, w tym dziewięcioletniej dziewczynki, i niezwykle ważnej według Jacka osoby – kobiety z działu zaopatrzenia.

Po tym maratonie przebrali się w cywilne ubrania i spotkali w stołówce na lunchu.

Zadowoleni, że udało im się uniknąć skaleczenia, a także przytłoczeni trochę wynikami badań, początkowo nic nie mówili. Zabrali tylko z automatu wybrane potrawy i usiedli przy jednym stoliku.

– W przeszłości nie miałam do czynienia z wieloma przypadkami meningokoków – przyznała Laurie. – Jednak dzisiejsze bez wątpienia zrobiły na mnie większe wrażenie niż tamte z przeszłości.

– Nie widziałem bardziej dramatycznie wyglądającego przypadku syndromu Waterhouse'a-Friderichsena – wtrącił Chet. – Żadne z nich nie miało najmniejszej szansy. Bakterie przeszły przez nich jak mongolskie hordy. Ilość wewnętrznych wylewów jest niewyobrażalnie wielka. Mówię wam, przestraszyło mnie to na śmierć.

– Po raz pierwszy nie narzekałem, że mam na sobie kombinezon – przytaknął Jack. – Nie byłem w stanie poradzić sobie z nieskończoną liczbą śladów gangreny. Było ich znacznie więcej niż przy dżumie.

– Zaskoczyło mnie niezbyt rozległe zapalenie opon mózgowych – powiedziała Laurie. – Nawet dziecko zostało słabo zaatakowane, a pomyślałabym, że ono właśnie powinno mieć rozległe zapalenie.

– Mnie natomiast zastanawia poważne zapalenie płuc -dodał Jack. – Oczywiście mowa była o infekcji z powietrza, lecz zazwyczaj choroba atakuje górne drogi oddechowe, nie same płuca.

– Skoro dostało się do krwi, natychmiast łatwo mogło się dostać i do płuc – stwierdził Chet. – Jasne, że u wszystkich zmarłych choroba rozprzestrzeniała się gwałtownie przez układ krwionośny.

– Słyszeliście może, czy pojawiły się jakieś nowe przypadki? – zapytał Jack.

Laurie i Chet spojrzeli na siebie, a potem pokręcili przecząco głowami.

Jack odsunął krzesło, wstał i podszedł do wiszącego na ścianie telefonu. Zadzwonił na dół i zadał to samo pytanie dyżurującemu portierowi. Odpowiedź była negatywna. Wrócił do stolika i zajął swoje miejsce.

– Tak, tak – odezwał się z zastanowieniem. – Czy to nie dziwne, że nie ma kolejnych przypadków?

– Powiedziałabym, że to dobre wieści – odpowiedziała Laurie.

– Ja również – dodał Chet.

– Czy któreś z was zna jakiegoś internistę w General? – zapytał Jack.

– Znam – przytaknęła Laurie. – Jedna z moich koleżanek ze studiów tam pracuje.

– To może zadzwonimy do niej i dowiemy się, ilu chorych mają w tej chwili pod opieką – zaproponował Jack.

Laurie wzruszyła ramionami i bez protestów poszła w stronę telefonu, przez który wcześniej rozmawiał Jack.

– Nie podoba mi się wyraz twoich oczu – stwierdził Chet.

– Nic na to nie poradzę. Podobnie jak przy poprzednich wybuchach, zaczynają się pojawiać trochę kłopotliwe fakty. Przed chwilą badaliśmy zwłoki najbardziej zainfekowane meningokokami, jakie widzieliśmy w życiu, i nagle bumm! Żadnych więcej przypadków, kurek został zakręcony. O tym właśnie wcześniej mówiłem.

– Czy nie taka jest charakterystyka choroby? – zauważył Chet, – Wznoszenie się i opadanie.

– Nie przy takim tempie rozwoju choroby – stwierdził stanowczo Jack. Zamilkł na chwilę. – Zaczekaj – odezwał się po chwili. – Właśnie o czymś pomyślałem. Wiemy, kto przy tej serii umarł jako pierwszy, ale nie wiemy, kto był ostatni.

– Nie wiem, ale mamy wszystkie teczki.

Wróciła Laurie.

– Obecnie nie mają żadnych chorych – oznajmiła. – Lecz w szpitalu nie uważają, że najgorsze mają za sobą. Zaczęli masową akcję szczepień i chemioprofilaktykę. Panuje u nich olbrzymie zamieszanie.

Obaj, Jack i Chet, lekko chrząknęli, słysząc wieści z Manhattan General. Zajęci byli przeglądaniem ośmiu teczek i sporządzaniem krótkich notatek na serwetkach.

– Chłopcy, co wy robicie? – zapytała Laurie, widząc kolegów pochłoniętych pracą.

– Staramy się dojść do tego, kto był ostatnią ofiarą – wyjaśnił Jack.

– Na Boga, po co?

– Nie jestem pewien – przyznał Jack.

– Mam – odezwał się Chet. – Imogene Philbertson.

– Naprawdę? Pokaż – poprosił Jack.

Chet odwrócił świadectwo zgonu na stronę, gdzie była wypisana godzina śmierci.

– Nie do wiary – skomentował informację Jack.

– Co znowu? – zapytała Laurie.

– Była jedyną z ofiar, która pracowała w zaopatrzeniu – wyjaśnił.

– I to ma dla ciebie takie znaczenie?

Jack zastanowił się dłuższą chwilę, w końcu pokręcił głową.

– Nie wiem. Muszę przyjrzeć się pozostałym seriom. Jak wiecie, w przypadku pojawienia się każdej z chorób umierał ktoś z zaopatrzenia. Muszę sprawdzić, czy to jest ślad, który przeoczyłem.

– Nie bardzo zdziwiliście się moją informacją na temat braku kolejnych zachorowań.

– Ja owszem – odparł Chet. – A Jack, cóż, widzi w tym tylko potwierdzenie swojej teorii.

– Obawiam się, że przyprawi to również o frustrację naszego hipotetycznego terrorystę – wtrącił Jack. – I zapewne nauczy go czegoś dla nas bardzo niefortunnego.

Laurie i Chet ze zniecierpliwieniem wywrócili oczami, wydając przy tym donośne westchnienia.

– No dajcie już spokój – skarcił ich Jack. – Wysłuchajcie mnie. Tak dla świętego spokoju rozważmy wszelkie za i przeciw. Załóżmy, że mam rację co do istnienia szaleńca, który chce wywołać epidemię. Najpierw sięga po najgroźniejsze, najbardziej egzotyczne choroby, jakie potrafi wymyślić, ale nie wie, że nie rozchodzą się one przez prosty kontakt chorego ze zdrowym. Rozprzestrzeniane są przez owady, które z kolei potrzebują jakiegoś jednego ośrodka zakażania. Po kilku próbach zorientował się, w czym rzecz, i sięgnął po chorobę, która roznosi się drogą kropelkową. Jednak wybrał meningokoki. A problem z nimi jest taki, że również nie rozchodzą się przez zwykły kontakt z zarażonym. Uodporniony na bakterie nosiciel roznosi zarazki tu i tam. Więc teraz nasz szaleniec jest już na pewno wściekły, ale i wie, czego mu potrzeba. Poszuka choroby, która jest roznoszona głównie przez zwykły kontakt człowieka z człowiekiem.

– A ty co byś wybrał w tej hipotetycznej sytuacji? – zapytał lekceważącym tonem Chet.

– Pomyślmy. – Jack znowu zamilkł na dłuższą chwilę. – Użyłbym odpornych na leki szczepów bakterii błonicy lub krupu. Ponowne pojawienie się tych staromodnych chorób narobiłoby sporego zamieszania. Albo wiecie co jeszcze mogłoby się znakomicie sprawdzić? Grypa! Jakaś zmutowana odmiana wirusa grypy.

– Cóż za wyobraźnia – skomentował Chet.

Laurie wstała.

– Muszę wracać do pracy. Ta rozmowa jest dla mnie zbyt hipotetyczna.

Chet zrobił to samo.

– Hej, nikt nie zamierza się wypowiedzieć?!

– Przecież wiesz, co sądzimy – powiedział Chet. – To taka intelektualna masturbacja. Wygląda, że im więcej o tym myślisz i mówisz, tym bardziej w to wierzysz. No wiesz, gdyby chodziło o jedną chorobę, to jeszcze, ale o cztery? Skąd on wziąłby te wszystkie zarazki? To nie jest towar, który mogą ci dostarczyć na zamówienie z pobliskich delikatesów. Zobaczymy się na górze.

Jack patrzył, jak Chet i Laurie odnieśli swoje tacki i wyszli ze stołówki. Siedział sam przy stoliku i zastanawiał się nad tym, co powiedział Chet. A Chet wskazał na ważną sprawę, która dotychczas nie zwróciła jego uwagi. Skąd ktoś mógł wziąć zmutowane bakterie wywołujące ostre stany chorobowe? Zupełnie nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.

Wstał, wyrzucił tackę i opakowanie po kanapce i podążył za kolegami na czwarte piętro. Gdy wszedł do pokoju, Chet pochłonięty już był pracą i nawet nie podniósł głowy.

Jack usiadł przy biurku, zebrał wszystkie swoje teczki oraz notatki i sprawdził godziny zgonu kobiet z zaopatrzenia. Zaopatrzenie straciło do tej pory cztery pracownice. Pomyślał, że wobec tak gwałtownego ubytku pracowników, szef działu zaopatrzenia musi zatrudnić szybko następców.

Później sprawdził czas śmierci pozostałych zmarłych. Żeby ustalić wszystkie dane osób, których nie badał, zadzwonił do Barta Arnolda, szefa asystentów medycznych.

Kiedy już zgromadził wszystkie informacje, natychmiast stało się oczywiste, że przy każdej serii ostatnią ofiarą stawała się kolejna kobieta z działu zaopatrzenia. To z kolei sugerowało, choć nie udowadniało w sposób ostateczny, że za każdym razem pracownice zaopatrzenia zostały zainfekowane jako ostatnie. Sam siebie zapytał, co to oznacza, ale nie potrafił tego wyjaśnić. Niemniej fakt ten był niezwykle dziwny.

– Muszę jechać do General – oświadczył nagle i wstał.

Chet nawet nie podniósł wzroku.

– Rób, jak uważasz – powiedział tylko z rezygnacją w głosie. – Moje zdanie i tak się nie liczy.

Jack włożył kurtkę.

– Nie bierz tego do siebie – odpowiedział. – Doceniam twoją troskę, ale muszę tam iść. Muszę odkryć to dziwne powiązanie z zaopatrzeniem. Możliwe, że chodzi o zbieg okoliczności, uważam jednak, że to mało prawdopodobne.

– Co z Binghamem i tym gangiem, o którym wspomniała Laurie? – zapytał Chet. – Narażasz się na wielkie ryzyko.

– Takie jest życie – oświadczył sentencjonalnie Jack. Klepnął Cheta w ramię i już zamierzał wyjść, gdy zadzwonił telefon na jego biurku. Zawahał się, czy tracić czas na rozmowę. Zapewne dzwonił ktoś z laboratorium.