Изменить стиль страницы

Z kilkoma znajomymi przywitał się lekkim skinieniem głowy. Etykieta nie pozwalała na okazywanie uczuć. Przez odpowiednio długą chwilę postał przy bocznej linii, po czym zapytał, kto wygrywa. Dowiedział się, że drużyna Davida. Znał Davida. Ostrożnie, aby nie dać do zrozumienia, jak bardzo chce grać, Jack przysunął się do Davida.

– Wygrywasz? – zagadnął pozornie obojętnym tonem.

– Taa, wygrywam – potwierdził nonszalancko zapytany. Dodał do tego kilka gestów i słów, które stanowiły typową oprawę w podobnych sytuacjach.

Przykre doświadczenia nauczyły Jacka, że nie należy ich naśladować.

– Masz piątkę? – zapytał.

David miał już drużynę, więc Jack spróbował tego samego z następnym, który tego dnia wygrał mecz. Chodziło o Spita, zawdzięczającego swój przydomek jednej z mniej miłych dla otoczenia manier [2] . Szczęśliwie Spit miał tylko czwórkę graczy, a pamiętając o tym, że Jack świetnie rzuca, zdecydował się włączyć go do zespołu.

Jack, pewny, że wejdzie do gry, podszedł do jednego z bocznych koszy i zaczął się rozgrzewać, ćwicząc rzuty. Bolała go trochę głowa i szczęka, ale poza tym czuł się lepiej, niż sądził. Bardziej obawiał się o brzuch, lecz i te obawy okazały się niepotrzebne. Trenował rzuty osobiste, kiedy zjawił się Warren. Po przejściu identycznej procedury jak Jack, żeby wejść do gry, zjawił się przy koszu treningowym Jacka.

– Cześć, doktorze, jak leci? – zapytał Warren. Wyrwał piłkę z rąk Jacka i rzucił tak celnie, że tylko siatka bzyknęła. Ruchy Warrena były nieprawdopodobnie szybkie.

– Po staremu – odpowiedział zgodnie z obowiązującą normą.

Przez chwilę wykonywali rutynowe rzuty w milczeniu. Najpierw rzucał Warren, dopóki nie chybił, co nie zdarzało się często. Potem to samo robił Jack. Gdy jeden rzucał, drugi zbierał piłki pod koszem.

– Warren, pozwól, że cię o coś zapytam – zagaił Jack w czasie swojej serii. – Słyszałeś kiedykolwiek o gangu pod nazwą Black Kings?

– Taa, coś słyszałem – odparł zapytany. Podał Jackowi piłkę, najpierw celnie umieściwszy ją w koszu jednym z tych swoich popisowych rzutów z dystansu. – Zdaje się, że to recydywa z okolic Bowery. Po co pytasz?

– Ciekawość – odparł Jack. Znowu udało mu się trafić. Miał dobry dzień.

Warren złapał piłkę w powietrzu, lecz nie oddał jej Jackowi, ale podszedł do niego.

– Co to znaczy "ciekawość"? – zapytał. Mierzył w Jacka oczami jak lufą rewolweru. – Nigdy przedtem nie interesowałeś się gangami.

Warren był inteligentny. Gdyby los mu sprzyjał, mógł zostać lekarzem, prawnikiem albo kimś podobnym. Jack był o tym przekonany.

– Na przedramieniu pewnego faceta dostrzegłem przypadkowo taki tatuaż – wyjaśnił.

– Martwego faceta? – pytał dalej Warren. Wiedział, w jaki sposób Jack zarabia na życie.

– Jeszcze nie – odpowiedział Jack. Rzadko pozwalał sobie na ironiczne uwagi wobec znajomych z boiska, ale tym razem jakoś mu się wyrwało.

Warren przybrał groźną pozę i nadal nie wypuszczał piłki z rąk.

– Jaja sobie robisz czy co?

– Co ty, kurde, żadnych jaj. Mogę być biały, ale to nie znaczy, że jestem głupi.

Warren uśmiechnął się.

– Gdzieś się dorobił takiej szczęki?

Warren nie dał się zwieść.

– Nadziałem się na łokieć. No wiesz, stałem w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.

Warren podał mu piłkę.

– Pograjmy trochę jeden na jednego. Losujemy piłkę.

Warren wszedł na boisko wcześniej niż Jack, ale Jack w końcu także zaczął grać, i to dobrze. Drużyna Spita wydawała się tego dnia nie do pokonania, ku zmartwieniu Warrena, z którym przyszło im się zmierzyć kilka razy. Do osiemnastej Jack był wykończony i spływał cały potem.

Cieszył się, że może opuścić boisko wtedy, kiedy i inni zaczęli znikać na obiad albo cosobotnie wieczorne hulanki. Boisko będzie puste aż do następnego popołudnia.

Długi, pomeczowy prysznic stanowił wyjątkową przyjemność. Po kąpieli przebrał się w czyste ubranie, poszedł do kuchni i zajrzał do lodówki. Jej wnętrze przedstawiało smutny widok. Cały zapas piwa wypili nieproszeni goście. Z jedzenia pozostał mu kawałek cheddara i dwa jajka niewiadomego wieku. Zamknął lodówkę. Zresztą nie był głodny.

W pokoju dziennym usiadł na wytartej kanapie i wziął do ręki jedno z medycznych czasopism. Codzienną normą było czytanie czegoś do dwudziestej pierwszej trzydzieści lub dwudziestej drugiej. Później szedł spać. Tego wieczoru był ciągle pełen energii pomimo gry na boisku. Nie potrafił się skoncentrować.

Rzucił czasopismo i wpatrzył się w ścianę. Był samotny. I chociaż co wieczór był samotny, to dziś odczucie to przygnębiało go. Zaczął myśleć o Teresie i o tym, jak się nad nim ulitowała.

Pod wpływem impulsu zerwał się z kanapy, podszedł do biurka, wziął książkę telefoniczną i po chwili zadzwonił do Willow i Heath. Nie wiedział, czy po godzinach centrala telefoniczna będzie łączyć, ale ktoś odebrał. Po kilku wadliwych połączeniach wreszcie udało mu się skontaktować z Teresą.

Z sercem niespodziewanie dla niego mocno bijącym, ostrożnie napomknął, że myślał o zjedzeniu czegoś w mieście.

– Czy to jest zaproszenie? – zapytała Teresa.

– Cóż – odparł z wahaniem. – Może zechciałabyś pójść ze mną, jeżeli jeszcze nie jadłaś.

– To najbardziej wymijające zaproszenie, jakie otrzymałam, od czasu gdy Marty Berman poprosił mnie na bal maturalny – skwitowała ze śmiechem. – Wiesz, co zrobił? Użył trybu warunkowego: "Co byś powiedziała, gdybym cię zaprosił?"

– No to znaczy, że Marty i ja mamy ze sobą coś wspólnego.

– Niewiele. Był chudym krasnalem. Ale co do kolacji, musimy przełożyć ją na inny termin. Z ochotą zobaczyłabym się z tobą, wiesz jednak, że mamy gardłowy termin. Spodziewamy się, że dzisiaj jeszcze sfinalizujemy przedsięwzięcie. Rozumiesz, mam nadzieję.

– Rozumiem – przyznał Jack. – Żaden problem.

– Zadzwoń do mnie jutro. Może uda nam się wyrwać po południu na kawę albo coś podobnego.

Obiecał, że zadzwoni, i życzył jej wszystkiego najlepszego. Odłożył słuchawkę i poczuł się jeszcze bardziej samotny. Po tylu latach dobrowolnego skazania się na samotność zrobił wielki wysiłek, aby nawiązać towarzyskie stosunki i poniósł porażkę.

Zadziwiając coraz bardziej samego siebie, odnalazł numer do Laurie i zadzwonił. Próbując pokryć zdenerwowanie dowcipem, poinformował, że oczekiwana przez niego grupa zakonnic w ostatniej chwili zrezygnowała.

– Czy to znaczy, że chcesz iść na przyjęcie? – zapytała Laurie.

– Jeśli mnie zabierzesz.

– Z rozkoszą – odpowiedziała.

[2] Spit (ang.) – pluć (przyp. tłum.).