Изменить стиль страницы

Rozdział 15

Czwartek, godzina 20.30, 21 marca 1996 roku

Teresa i Colleen wysiadły z taksówki na Drugiej Avenue, pomiędzy Osiemdziesiątą Ósmą a Osiemdziesiątą Dziewiątą, kilka domów od "Elaine", i poszły spacerkiem do restauracji. Nie mogły podjechać pod samo wejście, ponieważ podjazd zajęty był przez parkujące limuzyny, stojące równolegle jedna obok drugiej.

– Jak wyglądam? – zapytała Colleen, gdy znalazły się w cieniu markizy wiszącej nad wejściem. Rozchyliła płaszcz, aby Teresa mogła lepiej się przyjrzeć.

– Za dobrze – odpowiedziała przyjaciółka i tak rzeczywiście myślała. Colleen zamieniła tak charakterystyczny dla niej blezer i dżinsy na prostą, czarną sukienkę, która znakomicie podkreślała jej godny pozazdroszczenia biust. Teresa pomyślała o sobie i nieco się podłamała. Ciągle miała na sobie kostium, w którym była w biurze. Nie znalazła niestety dość czasu, by pojechać do domu i przebrać się.

– Doprawdy nie rozumiem, dlaczego jestem taka zdenerwowana – przyznała Colleen.

– Wyluzuj się – poradziła Teresa. – W tej sukni? Doktor McGovern nie ma szans.

Po wejściu Colleen podała nazwiska witającemu je szefowi sali, który natychmiast sprawdził rezerwację i poprosił, aby obie panie udały się za nim, a sam ruszył na drugi koniec sali.

To był prawdziwy marsz z przeszkodami. Slalom między gęsto ustawionymi stolikami i uwijającymi się kelnerami. Teresa poczuła się, jakby była rybką w akwarium. Każdy mężczyzna i każda kobieta, wszyscy bez wyjątku mierzyli je wzrokiem.

Panowie siedzieli przy małym stoliku wciśniętym w kąt sali. Gdy się zjawiły, obaj jednocześnie wstali. Chet odsunął krzesło dla Colleen. Jack zrobił to samo dla Teresy. Zanim usiadły, zdjęły płaszcze i przewiesiły je przez oparcia krzeseł.

– Musisz znać właściciela, skoro dostałeś takie dobre miejsca – zauważyła Teresa.

Chet, który opacznie wziął uwagę Teresy za komplement, pochwalił się, że rzeczywiście już w zeszłym roku poznał osobiście Elaine. Wyjaśnił, że to kobieta, która siedzi przy kasie na końcu kontuaru.

– Chcieli nas posadzić na przedzie, ale się nie zgodziliśmy – wtrącił Jack. – Pomyśleliśmy, że wam, drogie panie, może przeszkadzać przeciąg, jaki panuje w pobliżu drzwi.

– Jacy troskliwi – zauważyła Teresa. – Poza tym tu jest tak intymnie.

– Tak sądzisz? – Twarz Cheta wyraźnie pojaśniała. Prawdę powiedziawszy, byli ściśnięci jak sardynki w puszce.

– Jak możesz pytać? Ona jest zawsze szczera – oburzył się Jack.

– No dobra, wystarczy! – przerwał Chet łagodnie. – Może jestem tępy, ale w końcu zrozumiałem.

U kelnera, który pojawił się natychmiast po przybyciu pań, zamówili wino i aperitif. Colleen i Chet zaczęli jakąś żartobliwą rozmowę. Teresa i Jack natomiast prawili sobie złośliwości, aż wino stępiło wreszcie ostrze sarkazmu i ironii. Do tego czasu zjawiło się na stole główne danie i zaczęli rozmawiać w bardziej przyjacielskim tonie.

– Co nowego o epidemii? – zapytała Teresa.

– Dwie kolejne ofiary i kilka pielęgniarek poddanych kwarantannie – poinformował Jack.

– Tyle to podali w porannych wiadomościach – zauważyła Teresa. – Pytam, czy jest coś nowego?

– Tylko jedna z ofiar zmarła na dżumę – ujawnił Jack. – U drugiej stwierdzono jedynie kliniczne objawy choroby, ale ja osobiście wątpię, aby to była dżuma.

Widelec Teresy znieruchomiał w połowie drogi do ust.

– Nie? Jeżeli nie dżuma, to co to było? – zapytała zaskoczona.

Jack wzruszył ramionami.

– Sam chciałbym wiedzieć. Mam nadzieję, że wyniki badań laboratoryjnych pozwolą mi na to odpowiedzieć.

– W Manhattan General musi wrzeć – stwierdziła Teresa. – Dobrze, że tam teraz nie leżę. Pobyt w szpitalu jest wystarczająco przygnębiający, a jeżeli do tego dochodzi strach przed dżumą albo czymś podobnym, to prawdziwy horror.

– Administracja szpitala jest wprost wstrząśnięta – stwierdził Jack. – I mają powód. Jeżeli okaże się, że tam kryje się źródło epidemii, będzie to pierwszy we współczesnej historii przypadek szpitalnej dżumy.

– Pierwsze słyszę, że może chodzić o infekcję szpitalną -przyznała Teresa. – Prawdę powiedziawszy, do wczoraj niewiele myślałam o tych sprawach. Czy wszystkie szpitale mają podobne kłopoty?

– Zdecydowanie tak. Nie mówi się o tym głośno, ale od pięciu do dziesięciu procent hospitalizowanych pacjentów staje się ofiarami infekcji nabytych w czasie pobytu w szpitalu.

– Mój Boże! Nie miałam pojęcia, że to aż tak powszechne zjawisko.

– To się zdarza wszędzie – potwierdził Chet. – Każdy szpital ma podobne problemy, począwszy od placówek naukowych, na najmniejszym wiejskim szpitaliku kończąc. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że wirusy, które można złapać w szpitalu, są przeważnie uodpornione na antybiotyki.

– No, wspaniale – cynicznie zauważyła Teresa. Po chwili zastanowienia zapytała: – Czy szpitale jakoś zasadniczo różnią się od siebie w tych sprawach?

– Z pewnością – odparł Chet.

– Czy znane są liczby?

– Tak i nie. Komisja Zdrowia wymaga składania raportów dotyczących wewnątrzszpitalnych infekcji, ale dane nie są udostępniane.

– To przecież parodia! – oburzyła się Teresa, spoglądając ukradkiem w stronę Colleen.

– Jeżeli wskaźniki przekraczają dopuszczalną normę, szpital traci koncesję – wyjaśnił Chet. – Nie jest więc tak źle.

– Ale to nie fair wobec społeczeństwa – upierała się Teresa. – Nie mając dostępu do tych danych, ludzie nie mogą zdecydować, do którego ze szpitali się zapisać.

Chet rozłożył ręce w geście bezradności.

– Polityka – skwitował jednym słowem.

– Moim zdaniem to okropne – oświadczyła Teresa.

– Życie w ogóle jest nie fair – dorzucił Jack.

Po deserze i kawie Chet i Colleen rozpoczęli wspólną kampanię na rzecz przedłużenia wieczoru. Zaproponowali tańce w jakimś klubie, na przykład w China Club. Propozycja została przyjęta z niechęcią. Pomysłodawcy robili co mogli, aby zmienić zdanie Teresy i Jacka, lecz po kilku nieudanych próbach poddali się.

– Wy sobie idźcie – namawiała Teresa.

– Jesteś pewna?

– Nie chcemy was zatrzymywać – dołączył się Jack.

– No to chodźmy – zadecydował Chet.

Zatrzymał taksówkę i zadowolony wsiadł obok roześmianej Colleen. Teresa i Jack pokiwali im na pożegnanie.

– Myślę, że dobrze się bawią w swoim towarzystwie -zwróciła się do Jacka Teresa. – Trudno mi sobie wyobrazić coś gorszego niż siedzenie w zatłoczonym, zadymionym nocnym klubie, w którym wszystko aż drży od głośnej muzyki. Nie, to nie dla mnie.

– No proszę, w końcu znaleźliśmy coś, co nas łączy – zauważył Jack.

Zaśmiała się. Zaczynała powoli doceniać jego poczucie humoru.

Przez kilka minut stali zamyśleni przy krawężniku; każde z nich patrzyło w inną stronę. Pomimo chłodu Druga Avenue roiła się od żądnych nocnych rozrywek nowojorczyków. Powietrze było mroźne i czyste, a niebo nad głowami bezchmurne.

– Czy oni tam zapomnieli, że dziś jest pierwszy dzień wiosny? – Teresa przerwała milczenie, spoglądając w niebo. Wsunęła ręce głęboko w kieszenie płaszcza i skuliła ramiona.

– Moglibyśmy przejść się do tego baru, w którym byliśmy wczoraj – zaproponował Jack.

– Moglibyśmy – zgodziła się. – Ale mam lepszy pomysł. Moja agencja jest tuż obok, przy Medison Avenue. To niedaleko, więc może wpadniemy tam?

– Zapraszasz mnie do biura, wiedząc, co myślę o reklamie?

– Myślałam, że sprzeciwiasz się jedynie reklamom w medycynie?

– Prawda jest taka, że w ogóle nie przepadam za reklamami – przyznał Jack. – Wczoraj Chet mi przerwał, zanim zdołałem wyjaśnić sprawę.

– No więc jak, wpadniemy do biura? Robimy nie tylko reklamy dla spółek medycznych. Może ci się spodoba.

Jack próbował rozszyfrować kobietę ukrytą za łagodnymi, niebieskimi oczami i zmysłowymi ustami. Słabość i wrażliwość, jakie sugerowały, w żaden sposób nie pasowała do logicznej, bezwzględnie zmierzającej do celu, przedsiębiorczej kobiety, którą w niej widział.

Teresa dostrzegła jego badawcze spojrzenie i uśmiechnęła się kokieteryjnie.

– Zaryzykuj! – rzuciła wyzwanie.

– Dlaczego mam przeczucie, że kieruje tobą jakiś ukryty motyw? – zapytał.

– Może dlatego, że to prawda – odparła. – Podsunąłeś mi pomysł na nową kampanię reklamową. Byłam nawet gotowa przyznać, iż możesz być doskonałym natchnieniem, ale dzisiaj przy kolacji zmieniłam zdanie.

– Mam się czuć wykorzystany czy dowartościowany? Jak to się stało, że dostarczyłem ci pomysł do nowej kampanii reklamowej?

– Chodzi o tę rozmowę o dżumie w Manhattan General – odpowiedziała. – To naprowadziło mnie na problem chorób szpitalnych.

Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał.

– No i dlaczego w końcu zmieniłaś zdanie i powiedziałaś mi o tym, a nawet szukasz rady? – zapytał w końcu.

– Bo przyszło mi do głowy, że może spodoba ci się ten pomysł – wyjaśniła. – Mówiłeś, że jesteś przeciwny reklamom medycznym, bo nie mają nic wspólnego z jakością usług. Cóż, kampania mówiąca o infekcjach szpitalnych z pewnością będzie miała.

– Przyjmijmy – powiedział Jack.

– Daj spokój, oczywiście, że będzie miała. Jeżeli szpital jest dumny ze swoich wyników, dlaczego nie miałby ich ujawnić opinii społecznej?

– W porządku, poddaję się. Chodźmy obejrzeć to twoje biuro.

Pojawił się problem z rowerem, który stał przymocowany do znaku "Zakaz parkowania". Po krótkiej dyskusji postanowili go zostawić i pojechać taksówką. W drodze powrotnej do domu Jack miał przyjść po niego.

Po kilku korkach i dzikiej, brawurowej jeździe taksówkarza – rosyjskiego emigranta zjawili się przed budynkiem firmy Willow i Heath. Jack chwiejnym krokiem wysiadł z samochodu.

– Boże! – powiedział. – Ludzie oskarżają mnie, że ryzykuję życie, jeżdżąc po mieście rowerem. To nic w porównaniu z jazdą z takim maniakiem za kółkiem.

Jakby dla podkreślenia słów Jacka, taksówkarz wcisnął gaz i z piskiem opon zniknął wśród samochodów jadących Madison Avenue.