Изменить стиль страницы

Ignorując prośby o przemyślenie zamiaru, Jack wyszedł. Wsiadł na rower i pojechał do szpitala. Na miejscu był po piętnastu minutach. Rower przymocował do tego samego znaku co poprzednio.

Najpierw wsiadł do windy i jadąc na szóste piętro, dokładnie ją zbadał. Po dojechaniu na miejsce sprawdził, że oba oddziały, ginekologiczno-położniczy i internistyczny, były od siebie oddzielone i nie łączyły ich ani wspólna świetlica, ani toalety. Zauważył także, że system wentylacyjny został tak zaprojektowany, aby powietrze z jednego oddziału nie mogło przedostawać się do drugiego.

Pchnął drzwi i wszedł na oddział ginekologiczno-położniczy. Skierował się prosto do informacji.

– Przepraszam – zagadnął do pielęgniarza pełniącego dyżur. – Czy ktoś z personelu tego oddziału pracuje również na internie po przeciwnej stronie?

– O ile mi wiadomo, to nie – odpowiedział młody mężczyzna. Wyglądał na piętnastolatka, który nie musi się jeszcze golić. – Nie licząc oczywiście sprzątaczek. No ale one pracują w całym szpitalu.

– Znakomicie – ucieszył się Jack. Nie pomyślał dotąd o sprzątaczkach. Warto było się nad tym zastanowić. Następnie zapytał o numer pokoju zajmowanego przez Susanne Hard.

– Czy mogę zapytać o pańskie upoważnienie – poprosił młodzieniec. Zauważył dopiero teraz, że Jack nie nosi szpitalnej karty identyfikacyjnej. Wszystkie szpitale wymagają od swoich pracowników noszenia identyfikatorów, często się jednak zdarza, że część personelu nie stosuje się do zarządzenia.

Jack wyjął swoją legitymację służbową i błysnął odznaką. Osiągnął spodziewany efekt. Dowiedział się, że pani Hard zajmowała pokój numer 742.

Jack ruszył w stronę tego pokoju, ale pielęgniarz zawołał za nim, że pomieszczenie jest poddawane kwarantannie i chwilowo zapieczętowane.

Nie spodziewając się, aby obejrzenie pokoju naprawdę mogło coś dać, Jack cofnął się i zjechał windą na drugie piętro. Tutaj mieściły się sale operacyjne i pooperacyjne, oddział intensywnej opieki medycznej i centrala zaopatrzenia szpitala. Panował tu ożywiony ruch, kręciło się wielu pacjentów z całego szpitala.

Jack pchnął wahadłowe drzwi i wszedł do działu zaopatrzenia. Niemal tuż za progiem zatrzymał go odpychająco wyglądający kontuar. Tuż za nim rozciągał się niezmierzony labirynt regałów sięgających sufitu. Na półkach ułożone było rozmaite wyposażenie niezbędne do funkcjonowania każdego dużego szpitala. Między regałami krzątała się grupa osób ubranych w białe kitle i nakrycia głowy przypominające czepki pływackie. Gdzieś z zaplecza dochodziły dźwięki radia.

Po kilku minutach został dostrzeżony przez krzepką, pełną wigoru kobietę. Podeszła i zapytała, w czym może pomóc. Na plakietce przypiętej do jej fartucha przeczytał: "Gladys Zarelli, kierownik".

– Chciałbym zapytać o Katherine Mueller – wyjaśnił Jack.

– Niech ją Bóg ma w opiece – odpowiedziała Gladys, żegnając się. – Co za straszna historia.

Jack przedstawił się i pokazał odznakę, a następnie zapytał, czy ona i jej współpracownicy nie są zaniepokojeni faktem, że Katherine zmarła na zakaźną chorobę.

– Oczywiście, że jesteśmy zaniepokojeni – przyznała Gladys. – Któż by nie był. Pracujemy w bezpośrednim kontakcie ze sobą. Ale cóż można poradzić? W końcu cały szpital jest zaniepokojony. Dali nam wszystkim antybiotyki i, dzięki Bogu, nikt nie choruje.

– Czy coś podobnego zdarzyło się kiedykolwiek wcześniej? Myślę o tym, że dzień przed Katherine umarł na dżumę pacjent, a to sugeruje, że jest wielce prawdopodobne, iż Katherine zaraziła się w szpitalu. Nie zamierzam pani straszyć, to są jednak fakty.

– Wszyscy zostaliśmy o tym powiadomieni. Nie, nic podobnego sobie nie przypominam. Wyobrażam sobie, że mogło to przytrafić się pielęgniarkom, ale tu, w dziale zaopatrzenia?

– Czy pani pracownicy mają jakiś kontakt z pacjentami?

– Raczej nie – stwierdziła Gladys. – Zdarza się czasami, że musimy udać się na oddział, jednak nigdy nie spotykamy się z pacjentami.

– Co Katherine robiła w tygodniu poprzedzającym jej śmierć?

– Muszę to sprawdzić. – Poprosiła Jacka, aby z nią poszedł. Wprowadziła go do małego pokoju bez okien i otworzyła wielki, oprawiony w płótno rejestr przydziału obowiązków pracowniczych. – Pracownicy nie mają stałych, ściśle przydzielonych zadań – wyjaśniła. Wiodła palcem po kolejnych nazwiskach. – Wszyscy możemy robić to, co w danym momencie jest niezbędne. Jednak niektórym ze starszych pracowników przydzielam zadania bardziej odpowiedzialne. – Palec zatrzymał się, po czym przejechał wzdłuż strony. – Tak, Katherine zajęta była przy zaopatrywaniu oddziałów.

– Co to oznacza?

– Dostarczała na poszczególne oddziały wszystko, co było potrzebne, z wyjątkiem leków i tym podobnych rzeczy. W to zaopatruje dział farmakologii – wyjaśniła Jackowi.

– A więc na przykład wyposażenie potrzebne w pokojach dla pacjentów, tak?

– Oczywiście, w salach chorych, w pokojach pielęgniarek, wszędzie. My właśnie tym się zajmujemy. Bez nas szpital stanąłby w ciągu dwudziestu czterech godzin.

– Proszę mi powiedzieć, co na przykład dostarczacie do pokoi pacjentów – poprosił Jack.

– Mogę wymienić wszystko – odpowiedziała z lekką nutką irytacji w głosie. – Podsuwacze, termometry, nawilżacze, poduszki, dzbanki, mydło. Wszystko.

– Czy Katherine w ostatnim tygodniu dostarczała coś na szóste piętro? Ma pani może taki wykaz?

– Nie – odparła Gladys. – Nie przechowujemy podobnych informacji. Mogę jednak wydrukować wykaz wyposażenia, którym dysponujemy. Takie rzeczy znajdują się w komputerze.

– Wezmę wszystko, co może mi pani zaofiarować.

– Będzie tego sporo – ostrzegła Gladys, uruchamiając swój terminal komputerowy. – Chce pan oddział położniczo-ginekologiczny, chorób wewnętrznych czy oba?

– Wewnętrzny.

Gladys skinęła, uderzyła w kilka klawiszy i po kilku sekundach drukarka z szumem zaczęła pracę. Po paru minutach wręczyła Jackowi spory plik papierów. Rzucił na nie okiem. Rzeczywiście, jak Gladys uprzedzała, było tu wszystko, od nawilżaczy aż po papier toaletowy. Długość wykazu nakazała Jackowi poczuć respekt wobec pracy działu zaopatrzenia szpitala. Po wyjściu z działu centralnego zaopatrzenia udał się do laboratorium. Nie odniósł na razie wrażenia, że posunął się w swoich badaniach, nie zamierzał się jednak poddawać. Przekonanie, że gdzieś niedaleko jest brakująca informacja, nie dawało mu spokoju. Nie wiedział jeszcze tylko, gdzie ją można znaleźć.

Tę samą recepcjonistkę, której pokazał legitymację przy pierwszej wizycie w szpitalu, teraz zapytał o drogę do laboratorium mikrobiologicznego. Od razu wyjaśniła mu, jak tam trafić.

Nie zatrzymywany przez nikogo przeszedł przez laboratorium. Spore wrażenie zrobił na nim widok mnóstwa skomplikowanych urządzeń pracujących bez dozoru. Przypomniało mu się narzekanie kierownika laboratorium na redukcje dotyczące aż dwudziestu procent pracowników.

Nancy Wiggens zastał przy badaniu jakichś bakterii.

– Cześć – przywitał się. – Pamiętasz mnie?

Nancy spojrzała na gościa i wróciła do przerwanej pracy.

– Oczywiście.

– Zrobiliście świetną robotę przy zdiagnozowaniu dżumy w drugim przypadku – pochwalił.

– To nietrudne, jeśli się wie, czego szukać – przyznała. – Ale przy trzecim przypadku już nie poszło nam tak dobrze.

– Właśnie o tym przyszedłem porozmawiać. Jak wyglądało zabarwienie?

– Nie robiłam tego. Zajmowała się tym Beth Holderness. Chcesz z nią porozmawiać?

– Chciałbym.

Nancy odłożyła narzędzia i zniknęła. Jack skorzystał z okazji i rozejrzał się po laboratorium mikrobiologicznym. Był pod wrażeniem. W większości laboratoriów, szczególnie mikrobiologicznych, panował niezmienny bałagan. To jednak bez wątpienia było doskonale kierowane. Każda rzecz, krystalicznie czysta, znajdowała się na swoim miejscu. Robiło wrażenie, iż pracują w nim kompetentni ludzie.

– Cześć, jestem Beth.

Jack odwrócił się i ujrzał przed sobą uśmiechniętą, dwudziestokilkuletnią kobietę. Bił od niej zapał typowy dla cheerleader, wręcz zaraźliwy. Włosy z trwałą ondulacją sterczały jak naelektryzowane.

Jack przedstawił się i natychmiast został oczarowany naturalną swobodą, z którą Beth prowadziła rozmowę. Była jedną z najbardziej przyjacielsko usposobionych kobiet, jakie spotkał w życiu.

– Z pewnością nie przyszedłeś tu pogadać – powiedziała Beth. – Słyszałam, że interesujesz się badaniami dotyczącymi Susanne Hard. Chodź. Czekają na ciebie.

Beth dosłownie złapała Jacka za rękaw i pociągnęła za sobą do swojego stanowiska. Pod mikroskopem znajdowała się próbka tkanki Susanne. Wszystko było przygotowane do pracy.

– Usiądź tutaj – powiedziała, sadzając Jacka na swoim krzesełku. – Jak? Dobra wysokość?

– Doskonale – zapewnił ją Jack. Pochylił się nieco do przodu i spojrzał w okular. Przez chwilę przyzwyczajał wzrok. Kiedy już się zaadaptował, ujrzał pole wypełnione zabarwionymi na czerwono bakteriami.

– Proszę zauważyć, jak są polimorficzne – usłyszał męski głos.

Jack uniósł wzrok. Richard, szef działu technicznego, zjawił się znienacka i stał tak blisko Jacka, że niemal go dotykał.

– Nie zamierzałem kłopotać wszystkich moją osobą – rzekł do Richarda.

– Nie sprawia pan kłopotu. Tak naprawdę sam interesuję się tym przypadkiem. Ciągle nie mamy diagnozy. Nic się nie pokazuje, a jak się domyślam, wie pan już, że testy na dżumę są negatywne.

– Słyszałem. – Znowu schylił się nad mikroskopem i jeszcze raz przyjrzał się bakteriom. – Nie myślę, aby chciał pan usłyszeć moją opinię. Nie jestem w tym takim ekspertem jak pan.

– Ale widzi pan polimorfizm? – zapytał Richard.

– Tak sądzę. To całkiem małe bakterie. Niektóre wyglądają na kuliste albo może są ustawione pionowo?

– Myślę, że widzi je pan takie, jakie są – odparł Richard. – Więcej tu polimorfizmu niż w wypadku dżumy. Dlatego właśnie Beth i ja wątpiliśmy, czy to dżuma. Oczywiście do momentu zrobienia testu fluorescencyjnego nie mieliśmy pewności.

Jack oderwał się od mikroskopu.