Изменить стиль страницы

KLUB OCALONYCH

Zapadł zmrok. Meg siedziała na podłodze w pokoju Molly i zaplatała warkoczyki lalce Barbie, starając się nie zwracać uwagi na gęstniejący za oknem mrok i dochodzące zza drzwi głosy kłócących się rodziców.

– Różowa suknia – orzekła pięcioletnia Molly, która od dziesięciu minut grzebała w pudełku z ubrankami Barbie, próbując wybrać lalce odpowiedni strój ślubny. Molly nie miała Kena, więc Barbie miała wyjść za Kubusia Puchatka, który wydawał się uszczęśliwiony takim obrotem sprawy. Specjalnie na tę okazję włożył różową pelerynę. Molly uwielbiała róż.

Dziewczynka podała starszej siostrze długą, wyszywaną cekinami suknię, która bardziej pasowałaby na uroczystość rozdania Oscarów niż na ślub. Meg jednak posłusznie ubrała w nią lalkę.

– Może powinniśmy o tym komuś powiedzieć – mówiła właśnie mama.

– Nie ma mowy! – odparł ojciec.

– Na przykład Jillian…

– Nie.

– Albo sierżantowi Griffinowi?

– Daj spokój, Laurie, to sprawa rodzinna. Radziliśmy sobie do tej pory i nie zamierzam teraz angażować w to jakichś obcych ludzi.

– Buty – powiedziała Molly. Spojrzała na Meg i zmarszczyła brwi. W tym domu trudno było o odpowiednie buty dla ludzi, a co dopiero mówić o plastikowych pantofelkach dla lalek.

– Może wziąć ślub na bosaka – zasugerowała Meg.

– Nie! – Molly była oburzona.

– Puchatek nie ma butów – zauważyła rozsądnie Meg.

Mała przewróciła oczami.

– Puchatek jest misiem, a misie nie noszą butów. Wszyscy o tym wiedzą.

– A noszą peleryny?

– Tak, różowe. Bo róż to ulubiony kolor Barbie, a Puchatek chce jej sprawić przyjemność.

Purpura, pomyślała Meg. Kolor władców. Jego ulubiony. Ale czyj? Skąd o tym wiedziała?

– Martwię się… – dobiegł z korytarza głos matki.

– Ależ, kochanie…

Nie nazywaj mnie „kochaniem”! Na litość boską Tom. Lekarze zapewniali, że pamięć szybko jej wróci. Amnezja pourazowa nie powinna trwać tak długo. I nie powinna obejmować całego życia. A ona niczego nie pamięta. Niczego! Może nawet jest z nią gorzej, niż nam się wydaje!

– Przestań, Laurie. Widziałaś ją. Jest szczęśliwa. To co, że niczego nie pamięta?! Kurczę, może to nawet lepiej dla nas wszystkich.

– A może ona nienawidziła swojego życia. Pomyślałeś o tym, Tom? Może to, co zrobiliśmy… O, mój Boże, może zraniliśmy ją na całe życie?!

– Buty! – wykrzyknęła Molly. Z triumfem odstawiła pudełko z ubrankami i wzięła parę jaskrawoczerwonych bucików na koturnach, które pewnie dołączono do kompletu Barbie hipiski albo do jej szałowych obcisłych dżinsów. Meg wzięła lalkę z rąk siostry i założyła jej buciki. Barbie była gotowa do wspaniałego różowego ślubu. Podobna kreacja jeszcze długo nie pojawi się w telewizyjnej reklamie Mattel, pomyślała Meg. Ale Molly wyglądała na bardzo zadowoloną.

– Czas na ślub – oznajmiła, uśmiechając się szeroko. – Tam, tam, ta, tam. Tam, tam, ta, tam…

– Ożenię się z tobą.

– Nie… nie…

– To przez nich, prawda? Pierdolić ich! Porwę cię. Będziesz ze mną szczęśliwa. No, Meg, moja słodka mała Meg…

– Boję się.

– Nie ma czego. Nie pozwolę cię nikomu skrzywdzić. Nigdy.

– Boję się – mówiła jej mama. – A jeżeli pewnego dnia wszystko nagle jej się przypomni? Tak po prostu. Bez ostrzeżenia. A ona nie będzie na to gotowa?

– Lekarze powiedzieli, że jeśli sobie przypomni, to znaczy, że jest gotowa.

– Och, daj spokój. Przecież ci sami lekarze nie wiedzą, dlaczego zapomniała całe życie. Zrozum, Tom, oni nie mają o tym zielonego pojęcia.

– Laurie, kochanie, czego ty chcesz?

– Chcę, żeby nasza córka była szczęśliwa! Bezpieczna. Och, Tom, a gdyby Meg przedawkowała leki nasenne? Jeżeli nawet dorosła kobieta nie jest w stanie poradzić sobie z takim okropnym przeżyciem, to jak może zareagować Meg?

– Meg? – zapytała Molly.

Meg zamrugała. Pomalowany na różowo pokój siostrzyczki znowu nabrał konturów. Znowu siedziała na podłodze. Molly patrzyła na nią z niepokojem.

– Dobrze się czujesz, Meg? – zapytała, ściskając lalkę.

– Eee, ja… – Meg dotknęła policzka. Miała spoconą twarz. Skóra zrobiła się zimna i mokra. – Trochę boli mnie głowa. – Uśmiechnęła się słabo, próbując się uspokoić.

– Wyjdź za mnie.

– Nie mogę…

– Wyjdź za mnie.

Ścisnęło ją w żołądku. Przez chwilę myślała, że zwymiotuje. I wtedy nagle, głęboko w głowie:

– Głupia smarkula. Biegnij do domu, do mamy i taty. Wracaj do ich ciasnego drobnomieszczańskiego świata. Nie chcesz mojej miłości? To nie będziesz jej miała. Nienawidzę cię, nienawidzę, nienawidzę…

– Meg?

– Chwileczkę.

Z korytarza dobiegło:

– Nie chcę, żeby skończyła jak Carol. Nie zniosłabym tego. Och, Tom, jaki błąd popełniliśmy?

– Meg?

– Nienawidzę cię, nienawidzę, nienawidzę…

– Lekarze wciąż nie są pewni, czy Carol z tego wyjdzie. Meg naprawdę się do niej przywiązała. A jeżeli Carol umrze, Tom? Co się wtedy stanie? Boże, Tom!

Meg zerwała się. Wybiegła z pokoju.

– Meg?

– Nienawidzę cię, nienawidzę…

Popędziła przez korytarz.

A jeśli Carol umrze, jeśli umrze…

Wpadła do ubikacji. Pochyliła się…

I nic. Nie zjadła obiadu. O kolacji też zapomniała. Jej żołądek ściskał się i rozkurczał, ale nie miała czym zwymiotować. Podeszła do umywalki i odkręciła zimną wodę. Włożyła głowę pod kran, próbując zmyć lodowatym strumieniem niepokojące obrazy i głosy.

Mijały minuty. Długie, chłodne minuty, gdy woda spływała po jej spoconej skórze, przynosząc kojącą słodycz zapomnienia.

Kiedy w końcu podniosła głowę, w drzwiach stali rodzice. Ojciec wydawał się spokojny jak zwykle. Matka trzymała lewą rękę na biodrze, a w prawej obracała złote serduszko wiszące na łańcuszku na szyi.

– Meg, kochanie? – powiedziała.

Meg wyprostowała się. Dziwne głosy i niepokojący szum zaczęły powracać. Odległe obrazy zbliżały się niebezpiecznie. Wzięła ręcznik i zaczęła metodycznie wycierać twarz.

– Nic ci nie jest, córeczko? – spytał ojciec.

– Nie. Jestem tylko trochę zmęczona. Pewnie przez ten szpital. – Uśmiechnęła się blado.

– Carol za pewno wyzdrowieje – powiedziała matka. Coraz mocniej ściskała złote serduszko.

– Na pewno. – Meg zakręciła kurek, odwiesiła ręcznik i przeczesała długie kasztanowe włosy.

– Jeżeli czegoś potrzebujesz… – spróbował ojciec.

– Nie, dziękuję, tato.

– Kochamy cię, córeczko – powiedziała czule matka.

– Ja też was kocham.

Co oni robią? Tyle słów, ale żadne nie miało znaczenia. Kłamstwa. Nigdy przedtem nie zdawała sobie z tego sprawy, ale miłość tworzy kłamstwa. Wielkie kłamstwa. Olbrzymie kłamstwa zapakowane w kolorowe papierki i ofiarowane w najlepszej intencji. Bezpieczeństwo za cenę fałszu.

Rodzice wciąż stali w drzwiach. Ona wciąż stała przy umywalce. Nikt nie wiedział, co zrobić.

– Och, mam ślub – powiedziała Meg.

– Ślub?

– Barbie wychodzi za Puchatka. Nie dostaliście zaproszeń?

– Molly znowu wyprawia wesele. – Matka w końcu się uspokoiła. Przestała obracać serduszko. – Barbie znowu wystąpi w różowej sukience?

– Oczywiście.

– I czerwonych koturnach?

– Dzieciak ma styl.

– O, tak. – Matka usunęła się na bok. – Nie możemy stać na drodze prawdziwej miłości.

– Nienawidzę cię, nienawidzę, nienawidzę!

– To idę. – Meg przykleiła uśmiech do twarzy i wróciła do dziecięcego pokoju.

Molly siedziała na podłodze i tuliła lalkę.

– Pora odprawić ślub! – oznajmiła Meg z wymuszoną radością.

Molly podniosła wzrok i uśmiechnęła się szeroko.

Kilka godzin później rodzina Pesaturo poszła spać. W pokojach małego domku gasły światła. Meg też wyłączyła lampę, ale nie położyła się do łóżka. Podeszła do okna.

– Nienawidzę cię, nienawidzę, nienawidzę!

Zaczęła się wpatrywać w nieprzenikniony mrok za oknem. Co się tam kryło?

Ciemno-czekoladowe oczy. Czuły pocałunek kochanka.

– David – wyszeptała. – David. O, nie. David Price.

O północy Jillian opuściła w końcu szpital. Carol nie odzyskała jeszcze przytomności. Leżała spokojnie w śnieżnobiałej szpitalnej pościeli, jej długie złote włosy okalały twarz niczym aureola, ekran monitora mrugał miarowo w rytm jej pulsu, a respirator pompował powietrze do płuc.

Śpiączka, oznajmili lekarze. W jej żyłach wciąż krążyło sto dwadzieścia pięć miligramów ambienu, dwunastokrotność zalecanej dawki. W reakcji z alkoholem lek spowodował niemal całkowite wyłączenie systemu nerwowego. Ciało Carol reagowało tylko na bolesne bodźce. Lekarze powiedzieli, że rano, gdy stężenie alkoholu i ambienu we krwi zmaleje, przeprowadzą ponowne badania. Innymi słowy, będą nakłuwać i opukiwać jej biedne, nieruchome ciało. Spróbują zadać taki ból, który zdoła przywrócić ją do życia.

Dan został w szpitalnej sali. Przysunął krzesło do łóżka żony i w końcu zasnął z głową na skraju materaca. Przez szybę w drzwiach Jillian zobaczyła, jak pielęgniarka okrywa jego ramiona kocem. Potem odwróciła się i odeszła.

Noc była chłodna. Zimny wiatr owiał jej policzki. Wciąż miała na sobie ten sam kostium co rano. Nie wzięła płaszcza. Przygarbiła się pod granatowym żakietem i trzęsąc się, ruszyła przez opustoszały parking. Reporterzy już dawno zdążyli zniknąć. W świecie mediów samobójcza próba Carol przestała się liczyć. Od szóstej po południu uwagę dziennikarzy zaprzątał tylko pozew Tawnyi Clemente przeciwko władzom miasta.

Jillian wsiadła do lexusa, zamknęła drzwiczki i zapaliła silnik. Zerknęła na tylne siedzenie. Było puste. To dlaczego ciarki przechodziły jej po plecach?

Wrzuciła wsteczny bieg, wykręciła i ledwo powstrzymała się od krzyku.

Nie. Eddie Como. Nie. To dzieje się tylko w jej głowie. Tylko w jej głowie. Tylne siedzenie było puste, parking był pusty. Odwróciła się, zatrzymała samochód. I przez chwilę siedziała za kierownicą, trzęsąc się ze strachu.