Изменить стиль страницы

KLUB OFIAR

Dziesiąta czterdzieści pięć wieczorem. Carol nie wyrzuciła Eddiego Como ze swojego życia. Nie przestała się nim przejmować. Zamiast tego siedziała w ubraniu w pustej wannie. Dotyk zimnej porcelany przyprawiał ją o dreszcze, więc jakąś godzinę wcześniej wymościła wannę ręcznikami. W łazience panowała ciemność. Nie było okien, które wpuściłyby do środka promienie księżyca. Carol nie wiedziała, która jest godzina, ale podejrzewała, że późna. Pewnie po dziesiątej. Po dziesiątej świat przestawał być bezpieczny.

Dan wciąż nie wrócił. W domu panowała cisza. Od czasu do czasu nuciła sobie pod nosem tylko po to, żeby usłyszeć jakiś dźwięk. Głównie jednak kuliła się w wannie, dorosła kobieta, która nie może powrócić do łona matki. Z głową opartą o zimną krawędź czekała na to, co nieuniknione.

Nie wyłączyłam telewizora. Nie wyłączyłam telewizora.

Minęła dziesiąta. Carol była sama. I wiedziała, po prostu, że w jednym z pokojów otworzyło się okno, czyjś but uderzył o podłogę, mężczyzna wkradł się do sypialni.

Licho nie śpi. Kobiety padają ofiarą gwałtów, ludzie giną od kul albo od bomb w samochodach. Mężowie opuszczają żony, żony wpadają w rozpacz. Przytrafiają się złe rzeczy. Zwłaszcza po dziesiątej wieczorem. Zwłaszcza jej.

Eddie Como przysłał jej list. Znalazła go w dzisiejszej poczcie, którą Dan zostawił na blacie w kuchni. Różowa koperta z adresem Jillian na odwrocie. Dan pewnie pomyślał, że to tylko miły, dodający otuchy liścik od przyjaciółki. Ona też tak pomyślała. Do momentu, gdy rozdarła kopertę.

„Dorwę cię – napisał Eddie czerwonym atramentem. – Nawet zza grobu…”

Carol uciekła z powrotem do łazienki, ale po drodze zatrzymała się przed domowym sejfem.

„Dorwę cię…”

Nie tym razem, pomyślała. Już nie, ty skurwysynu. Sięgnęła pod ręcznik i delikatnie musnęła dłonią pistolet.

Dziesiąta pięćdziesiąt siedem wieczorem.

Sylvia Blaire wracała piechotą z uniwersyteckiej biblioteki do domu, jutro rano czekał ją egzamin z psychologii. Sylvia lubiła psychologię, nie przykładała się jednak do czytania zadawanych lektur. Teraz w dwa dni musiała nadrobić dwunastotygodniowe zaległości. W ten sam sposób skończyła liceum, ale na wyższej uczelni przychodziło jej to ze znacznie większym trudem.

Osobiście uważała, że profesor Scalia powinien był odwołać test. Przecież nikt normalny nie mógł się uczyć w hałasie wyjących przez całe przedpołudnie syren i ze świadomością, że zaledwie sześć przecznic od biblioteki wybuchł samochód. W powietrzu wciąż unosił się nieprzyjemny zapach benzyny, spalonego lakieru i plastiku. Studenci nie rozmawiali o niczym innym. Prawdę powiedziawszy, w Providence nigdy nie wydarzyło się nic bardziej podniecającego, więc wykładowcy powinni byli odwołać całą sesję egzaminacyjną i pozwolić młodzieży cieszyć się z nieoczekiwanych atrakcji.

Nic z tego. Kadra uniwersytecka to okropne zgredy. Sylvia poszła więc do biblioteki, gdzie udało jej się przeczytać sześć rozdziałów podręcznika. Potem usnęła nad książką i przyśniły jej się kury wyskrobujące na piasku twierdzenie Pitagorasa w zamian za garść prosa. Pieprzyć taką naukę. Postanowiła wrócić do domu i porządnie się wyspać.

Skręciła w ulicę, przy której mieszkała. Zwykle kręciło się tu wieczorem sporo ludzi, ale w czasie sesji studenci dostawali ataku egzaminacyjnej paniki i zaszywali się w bibliotekach. Ulica była więc zupełnie pusta.

Nie przeszkadzało jej to. Świecił księżyc, paliły się latarnie. Poza tym wiedziała, jak się zachować. Trzymać się prosto, głowa do góry, iść pewnym krokiem. Zboczeńcy atakują tylko słabe kobiety, które nie potrafią się bronić, a nie takie silne, wysportowane dziewczyny jak ona.

Poza tym w Providence nie było już zboczeńców. Gwałciciel z Miasteczka Uniwersyteckiego nie żył. Studentki odetchnęły z ulgą.

Sylvia doszła do starego budynku, w którym wynajmowała mieszkanie na pierwszym piętrze. Zatrzymała się na schodkach przed gankiem i potrząsnęła głową. Żarówka nad wejściem znowu się przepaliła. Ciągle to samo. Żarówka wysiada po trzech tygodniach, a właściciel zwleka następne trzy z wkręceniem nowej. Tę akurat Sylvia kupiła z własnych pieniędzy. Przecież trudno włożyć klucz do zamka w takim mroku.

Zdjęła z ramienia plecak i westchnąwszy ciężko, zaczęła w nim grzebać w poszukiwaniu kluczy. W końcu znalazła je na samym dnie. Były przypięte do nowego breloczka, który dostała dwa tygodnie temu od Centrum Krwiodawstwa na pamiątkę oddania ósmej pinty krwi. Tak trzymać, Sylvio.

Wyciągnęła klucze i po chwili wsunęła jeden z nich do zamka. Usłyszała jakiś dźwięk. Odwróciła głowę…

Jedenasta dwanaście w nocy.

Jillian śpi. Sen jest pełen ciepłych, radosnych kolorów. Sen zdejmuje ciężar z jej piersi i po raz pierwszy od bardzo dawna przenosi ją w miejsce, w którym chciałby być.

Jillian ma szesnaście lat. Siedzi w pokoju hotelowym. Większość młodości spędziła w hotelach. Jest druga nad ranem, a Libby nie ma. Skończyła występ parę godzin temu, ale czas zawsze niewiele dla niej znaczył. Noce są po to, żeby śpiewać, tańczyć, bawić się, pić. Pewnie poznała kolejnego mężczyznę i właśnie się w nim zakochuje. Jillian zdążyła się do tego przyzwyczaić. Gdy Libby się zakochuje, znika na noc częściej niż zwykle. Jej śpiew staje się bardziej zmysłowy. Stroi się w najlepsze sukienki i przynosi Jillian niezwykłe upominki. Potem miłość więdnie. Ona rzuca jego albo on ją, albo jego żona wraca do domu. Kto to może wiedzieć?

Libby się odkochuje. Przeprowadzają się do innego hotelu, a Libby obiecuje, że zacznie spędzać z córką więcej czasu. Do momentu, gdy na horyzoncie pojawi się następny przystojny mężczyzna.

Ostatnim razem było jednak inaczej. Ostatni romans miał swoje konsekwencje. Teraz Jillian ma małą przyrodnią siostrzyczkę, którą za pozwoleniem mamy nazwała Trishą. Trzymiesięczna Trisha ma pulchne różowe policzki i wielkie niebieskie oczy, jej główkę pokrywają miękkie brązowe włoski. Lubi chwytać Jillian za palec swoją małą rączką. Lubi wierzgać nóżkami. I często gulgocze, i nadmuchuje bąbelki ze śliny, i uwielbia mocne, mokre całusy w brzuszek. A do tego wybucha głośnym, radosnym śmiechem za każdym razem, kiedy Jillian bierze ją na ręce. W tej chwili Jillian trzyma Trishę w ramionach i kołysze do snu, patrząc, jak dziewczynka z zadowoleniem mruży oczy. Gładzi Trishę palcem po policzku. Wdycha słodki zapach dziecięcego talku. Czuje, jak rozpierają miłość, i wydaje jej się, że gdyby kochała siostrzyczkę jeszcze bardziej, pękłoby jej serce. Libby nie była idealną matką. Czasami Jillian miała tak dość jej lekkomyślnego zachowania, że zaczynała jej nienawidzić. Ale trzy miesiące temu przebaczyła jej wszystko w zamian za jeden drogocenny dar. Za Trishę Jane Hayes. Wreszcie Jillian ma kogoś, kogo może kochać całym sercem. Wreszcie ma kogoś, kto jej nigdy nie opuści.

Cicha, spokojna noc. Trisha uśmiecha się i wierzga stopkami.

Jillian wie, że śni, i chciałaby zatrzymać tę chwilę na zawsze. Rozumie, nawet we śnie, że niedaleko czai się mrok. Wie, że jeśli obróci głowę, piękny hotelowy pokój pryśnie jak bańka mydlana, a ona znajdzie się w zupełnie innym miejscu. Wie, że jeśli przyjrzy się dziecięcej buzi Trishy, ta zmieni się w dorosłą, konającą w jej objęciach siostrę. Zdaje sobie sprawę, że jeśli zacznie się za bardzo zastanawiać, dojdzie do wniosku, że tej chwili nigdy nie było, że siostra jako dziecko całymi nocami płakała za mamą, a Jillian przytłaczały związane z nią obowiązki. We śnie wie, że śni, a tylko jej miłość do siostry jest prawdziwa.

Jakiś hałas. W wyśnionym hotelowym pokoju wyśniona Jillian odwraca głowę. Wsłuchuje się bardzo uważnie w przenikliwe wycie syren za oknem.

Po chwili jednak pokój znika. Trisha znika. A obie Jillian – ta wyśniona i ta rzeczywista – w tym samym momencie uświadamiają sobie, że jęk syren nie dochodzi z ulicy, lecz z wnętrza domu. Z sypialni Jillian.

Ktoś włączył alarm.

Dźwięki. Najpierw zgrzyt gdzieś na dole. Potem trzask.

Ktoś wtargnął do domu. Ktoś naprawdę jest w jej domu. Lęk, który nie opuszczał Carol przez cały wieczór, stał się nagle przerażająco rzeczywisty.

Bardzo powoli rozprostowała nogi, które zdrętwiały, gdy trzymała je podkulone. Potem odsunęła ręczniki i przylgnęła mocno do dna wanny. Odgłosy w korytarzu. Może w sypialni. W tej sypialni.

Carol bardzo ostrożnie podniosła pistolet i wycelowała w drzwi łazienki.

Kroki w korytarzu. Zbliżające się kroki. – Dan? – zawołała przez ściśnięte gardło. Pytająco. Z nadzieją.

Żadnej odpowiedzi.

I wtedy kroki zatrzymały się, dwa cienie w szparze pod drzwiami. Był tutaj. Carol przeszedł dreszcz. Spokojnie, Carol. Spokojnie… Zacisnęła w dłoni pistolet. Wstrzymała oddech… Mosiężna gałka zaczęła się z wolna obracać.

Jillian wyskoczyła z łóżka. Narzuciła szlafrok, podbiegła do drzwi, nagle odwróciła się, wróciła po gaz pod poduszką. Alarm wciąż rozbrzmiewał w całym domu.

Wybiegając na korytarz, zobaczyła ubraną w białą lnianą piżamę Toppi, mrugającą sennie oczyma.

– To ty…

– Nie.

– Libby! – wykrzyknęły razem.

Jillian pchnęła drzwi do pokoju matki i wparowała do środka ze sprayem w ręce, rozglądając się trwożnie dookoła. Libby leżała w łóżku blada jak prześcieradło, przyciskając do piersi pilota.

– Mamo, co się stało?

Libby podniosła roztrzęsioną rękę. Wskazała na okno. Jillian i Toppi obróciły głowy.

Jedenasta trzydzieści trzy.

Griffin wciąż siedział w sali konferencyjnej i przeglądał kolejne dokumenty, gdy w drzwiach pojawiła się głowa oficera dyżurnego.

– Sierżancie.

– Słucham, Girard?

– Właśnie odebraliśmy zgłoszenie z East Greenwich. Włączył się domowy system alarmowy i jakaś kobieta w szlafroku biega po trawniku przed posesją. Pomyślałem, że to pana zainteresuje. Dom należy do Jillian Hayes.

– Cholera jasna. – Alarm w domu Jillian właśnie tej nocy nie mógł oznaczać nic dobrego. A Griffina dzieliło od niej co najmniej dwadzieścia minut jazdy samochodem.