Изменить стиль страницы

Ale już zjawiła się staruszka z towarem. Jeszcze przedtem sklepikarz zainteresował się: wolno spytać, czy kupujemy ekwipunek do służby pracy? Macocha powiedziała, że tak. Stary ze smutkiem pokiwał głową. Uniósł dwie starcze, poznaczone wątrobianymi plamami dłonie i litościwym ruchem opuścił je z powrotem na ladę. Wtedy macocha oświadczyła, że potrzebny nam plecak, i zapytała, czy są. Stary zawahał się, a potem powiedział: – Dla państwa się znajdzie. – A do żony rzekł: – Synku, przynieś panu z magazynu! – Plecak od razu okazał się dobry. Ale sklepikarz posłał żonę po jeszcze parę innych przedmiotów, bez których, jak sądził, ojciec „nie będzie mógł się obejść tam, dokąd się udaje”. Na ogół zwracał się do nas bardzo delikatnie i współczująco i jeśli to było możliwe, unikał wyrażenia „służba pracy”. Pokazywał same pożyteczne rzeczy, hermetyczną menażkę, scyzoryk z licznymi narzędziami w futerale, torbę na ramię i inne, których, jak wspomniał, zwykli u niego szukać ludzie „w podobnej sytuacji”. Macocha kupiła ojcu jeszcze scyzoryk. Też mi się podobał. Potem, kiedy już wszystko zdobyliśmy, sklepikarz zawołał do żony: „Kasa!”, na co staruszka z trudem wepchnęła miękkie ciało odziane w czarną suknię między kasę a wyściełany fotel. Sklepikarz odprowadził nas aż do drzwi. Tam powiedział, że „poleca się na przyszłość”, a potem, pochylając się poufale do ojca, dodał jeszcze cicho: – Taką, jak my ją widzimy: pan i ja.

Teraz już naprawdę zmierzaliśmy do domu. Mieszkamy w dużej kamienicy czynszowej w pobliżu placu, gdzie znajduje się przystanek tramwajowy. Byliśmy już na piętrze, kiedy macosze się przypomniało: nie wykupiła chleba na kartki. Byłem zmuszony zawrócić do piekarza. Po krótkim staniu w kolejce wszedłem do sklepu. Najpierw musiałem podejść do jasnowłosej, piersiastej piekarzowej: to ona kroiła chleb na odpowiednie kostki, a potem do jej męża, który je ważył. Nawet nie odpowiedział na moje powitanie, gdyż powszechnie wiadomo w okolicy, że nie lubi Żydów. Dlatego też pchnął ku mnie o parę deka mniejszy kawałek. Słyszałem, że w ten sposób zostaje mu spora nadwyżka tego kartkowego chleba. I jakoś z jego gniewnego spojrzenia i zręcznego ruchu pojąłem nagle jego rację, która powodowała, że nawet nie mógł lubić Żydów: gdyby lubił, musiałoby mu być nieprzyjemnie, że ich oszukuje. Tak natomiast postępuje zgodnie ze swoimi przekonaniami, jego działaniem kieruje pewna idea, a to już, rozumiałem, jest coś całkiem innego.

Spieszyłem się od piekarza do domu, ponieważ byłem już bardzo głodny, i właśnie dlatego tylko na słówko byłem skłonny przystanąć z Annąmarią: kiedy wchodziłem na górę, ona właśnie zeskakiwała ze stopni. Mieszka na naszym piętrze u Steinerów, z którymi zwykliśmy się spotykać u starych Fleischmannów, ostatnio co wieczór. Dawniej nie bardzo zwracaliśmy uwagę na sąsiadów, teraz jednak okazało się, że jesteśmy z tego samego gatunku, a to wymaga cowieczornej wymiany poglądów na temat wspólnych perspektyw. My dwoje tymczasem rozmawialiśmy o czym innym i w ten sposób dowiedziałem się, że Steinerowie są właściwie tylko jej wujostwem: rodzice się rozwodzą, a ponieważ nie zdołali dotychczas dojść do porozumienia, z kim ona powinna zostać, postanowili, żeby raczej była tu, gdzie żadnego z nich nie ma. Przedtem mieszkała w internacie, z tych samych powodów, dla których i ja byłem w bursie. Ona też ma czternaście lat, mniej więcej. I długą szyję. Pod żółtą gwiazdą zaczyna się już zaokrąglać. Tak samo posłali ją do piekarza. Chciała się też dowiedzieć, czy nie miałbym po południu ochoty na małego remika w czwórkę, z nią i z dwiema siostrami. Mieszkają piętro wyżej od nas. Annamaria przyjaźni się z nimi, ale ja znam je tylko z widzenia, z galeryjki i piwnicy, w której mieści się schron przeciwlotniczy. Mniejsza wygląda najwyżej na jedenaście, dwanaście lat. Większa, jak wiem od Annymarii, jest w jej wieku. Czasami, kiedy jestem w pokoju od podwórza, widuję ją na galeryjce, wychodzącą lub wracającą do domu. Parę razy spotkałem się z nią w bramie. Pomyślałem, że teraz mógłbym poznać ją bliżej: miałem na to ochotę. Ale w tej samej chwili przypomniałem sobie o ojcu i powiedziałem dziewczynie: – Dziś nie, bo powołali mojego ojca. – Wtedy ona też sobie zaraz przypomniała, że słyszała już w domu od wujka o moim ojcu. I zgodziła się: – Jasne. – Trochę milczeliśmy. Potem zapytała: – A jutro? – Ale ja powiedziałem: – Raczej pojutrze. – I zaraz dodałem: – Może.

Kiedy przyszedłem do domu, ojca i macochę zastałem już przy stole. Biorąc mój talerz, macocha zapytała, czy jestem głodny. Powiedziałem: – Okropnie – nie myśląc o niczym innym, bo tak się rzecz miała naprawdę. Naładowała mi więc na talerz, ale na swój prawie nic nie wzięła. Nawet nie ja to zauważyłem, tylko ojciec i zapytał dlaczego. Odpowiedziała jakoś tak, że w tej chwili jej żołądek nie byłby zdolny przyjąć jakiejkolwiek strawy, i wtedy już zrozumiałem mój błąd. Prawda, ojciec zganił jej postępowanie. Argumentował, że nie może się poddawać właśnie teraz, kiedy najbardziej potrzeba jej siły i wytrwałości. Macocha nie odpowiedziała, ale coś usłyszałem i kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem: płakała. Znów było bardzo nieprzyjemnie, starałem się patrzeć tylko w talerz.

Jednak dostrzegłem gest ojca: sięgał po jej dłoń. Po minucie usłyszałem, że znów siedzą w wielkiej ciszy, i kiedy ostrożnie na nich zerknąłem, trzymali się za ręce i patrzyli na siebie jak kobieta i mężczyzna. Nigdy tego nie lubiłem, teraz też czułem się skrępowany. Choć w zasadzie to przecież normalna rzecz, jak mi się wydaje. A jednak tego nie lubię. Nie wiem dlaczego. Zaraz zrobiło się lżej, kiedy znów zaczęli rozmawiać. Znów była mowa o panu Sütö i oczywiście o szkatułce i naszym drugim składzie; słyszałem, jak ojciec ją uspokajał; zauważył, że przynajmniej to „jest w dobrych rękach”. Macocha dzieliła z nim te nadzieje, choć znowu przelotnie wspomniała o „gwarancji”, mówiąc, że opiera się ona wyłącznie na zaufaniu i że to jeszcze pytanie, czy coś takiego wystarczy. Ojciec wzruszył ramionami i odparł, że nie tylko w handlu, ale też „innych dziedzinach życia” niczego nie da się już zagwarantować. Macocha westchnęła rozdzierająco i natychmiast się z nim zgodziła: już było jej przykro, że wspomniała o sprawie, i poprosiła ojca, żeby tak nie mówił i nawet nie myślał. A on wtedy zaczął się zastanawiać, jak macocha zdoła w tak ciężkich czasach sama, bez niego, uporać się z tymi wszystkimi kłopotami, które na nią spadną, ale macocha odpowiedziała, że nie będzie sama, bo przecież ja przy niej zostaję. My dwoje, ciągnęła, będziemy o siebie dbali, póki ojciec do nas nie wróci. I spytała, zwracając ku mnie przechyloną głowę: – Czy tak będzie?

Uśmiechała się, ale drżały jej przy tym wargi. Powiedziałem jej: – Tak. – Ojciec też na mnie patrzył, miał łagodny wzrok. Jakoś znów mnie napadło, żeby coś dla niego zrobić, i odsunąłem talerz. Zauważył i zapytał, dlaczego to zrobiłem. Odparłem: – Nie mam apetytu. – Spostrzegłem, że sprawiło mu to przyjemność: pogładził mnie po głowie. I od tego dotknięcia po raz pierwszy tego dnia coś mnie ścisnęło za gardło, ale nie płacz, tylko jakieś mdłości. Zapragnąłem, żeby ojca już tu nie było. To było bardzo złe uczucie, ale tak wyraźne, że nie mogłem myśleć o niczym innym i aż się speszyłem w tej chwili. Zaraz potem mógłbym się rozpłakać. Nie było na to czasu, bo przyszli goście.

Macocha wspomniała o nich już przedtem; przyjdzie tylko najbliższa rodzina, tak powiedziała. I na jakiś gest ojca dodała: – Ale przecież oni chcą się z tobą pożegnać. To chyba oczywiste! – I już odezwał się dzwonek: przyszła siostra macochy i jej mama. Wkrótce zjawili się też rodzice ojca, dziadek i babcia. Babcię pospiesznie posadzono na kanapie, bo z nią jest tak, że ledwie widzi nawet przez grube szkła i przynajmniej w tym samym stopniu jest głucha. Ale jednak chce być pożyteczna i uczestniczyć we wszystkim, co się wokół niej dzieje. Niekiedy jest z nią mnóstwo roboty, bo trzeba jej krzyczeć do ucha, o czym mowa, a jednocześnie nie dopuścić, żeby się wtrącała, bo mogłaby tylko narobić zamieszania.

Mama mojej macochy zjawiła się w wojowniczym kapeluszu w kształcie stożka z rondem, z przodu miał poprzecznie zatknięte piórko. Szybko go jednak zdjęła i wtedy ukazały się piękne, rzadkie, siwe włosy, upięte w wątły koczek z cienkiego warkoczyka. Ma wąską, żółtawą twarz, wielkie, ciemne oczy, z szyi zwisają jej dwa zwiędłe płaty skóry: przypomina bardzo mądrego, delikatnego psa myśliwskiego. Zawsze trochę się jej trzęsie głowa. Miała spakować plecak mojego ojca, bo ona to doskonale potrafi. Zaraz też zabrała się do rzeczy, według listy, którą wręczyła jej macocha.

Siostry macochy natomiast do niczego nie dało się wykorzystać. Jest znacznie starsza od macochy, inaczej też wygląda, jakby nie były siostrami: mała, pulchna i ma twarz jak zdziwiona kukiełka. Cały czas gadała, a także płakała i obejmowała wszystkich. Ja też z trudem zdołałem się oderwać od jej miękkiej, pachnącej pudrem piersi. Kiedy usiadła, całe jej ciało zwaliło się na krótkie uda. No i jeszcze dziadek: stał przy kanapie babki i z cierpliwą, nieruchomą twarzą wysłuchiwał jej utyskiwań. Najpierw popłakiwała z powodu ojca, jednak po pewnym czasie zapomniała o nim i przeszła do własnych kłopotów. Narzekała na bóle głowy, skarżyła się, że z powodu ciśnienia szumi i huczy jej w uszach. Dziadek już do tego przywykł, nawet nie reagował. Ale nie ruszył się od niej do końca. Nie słyszałem, żeby się odzywał, ale wciąż tkwił w tym samym kącie, który zasnuwał się mrokiem, w miarę jak upływało popołudnie: już tylko na jego łysą skroń i krzywiznę nosa padało jakieś żółtawe, matowe światło, podczas gdy policzki i dolna część twarzy pogrążyły się w ciemności. I tylko po lśnieniu jego małych oczu widać było, że śledzi wszystko, co się dzieje w pokoju.

Przyszła jeszcze kuzynka macochy z mężem. Nazywam go wujkiem Vili, bo tak ma na imię. Ma jakąś niewielką ułomność, dlatego nosi jeden but na grubszej podeszwie i temu zawdzięcza przywilej, że nie musi jechać do obozu pracy. Ma głowę w kształcie gruszki, u góry szeroką, wypukłą i łysą, zwężającą się wzdłuż policzków aż do brody. W rodzinie liczą się z jego zdaniem, bo zanim otworzył kantor totalizatora wyścigów konnych, parał się dziennikarstwem. Także i teraz zapragnął podzielić się ciekawymi informacjami, które uzyskał z „zaufanego źródła” i nazywał „absolutnie wiarygodnymi”. Usiadł w fotelu, wyciągając sztywno kaleką nogę i zacierając dłonie z suchym szelestem, poinformował nas, że wkrótce „w naszej sytuacji nastąpi radykalna odmiana”, jako że w tej sprawie rozpoczęły się „tajne rokowania między Niemcami a sprzymierzonymi mocarstwami za pośrednictwem neutralnego państwa”. Niemcy mianowicie, jak wyjaśnił wujek Vili, „sami już widzą swoją beznadziejną sytuację na froncie”. Był zdania, że my, „budapeszteńscy Żydzi”, spadliśmy im jak z nieba, bo teraz będą mogli „wydębić za nas, ile się da, od aliantów”, a ci, rzecz jasna, zrobią dla nas wszystko, co możliwe; i tu wspomniał o jego zdaniem „ważnym czynniku”, który znał jeszcze z dziennikarskich czasów i który nazywał „światową opinią publiczną”; powiedział, że tą ostatnią wstrząsnęło to, co się z nami dzieje. Targują się zażarcie, ciągnął, i tym właśnie można tłumaczyć chwilowy ciężar zarządzeń skierowanych przeciwko nam, ale przecież są one tylko naturalnym skutkiem „wielkiej gry, w której jesteśmy właściwie tylko narzędziem w międzynarodowym, zakrojonym na zdumiewającą skalę manewrze szantażu”; powiedział jednak, że on, który doskonale wie, co jednocześnie „dzieje się za kulisami”, uważa to wszystko przede wszystkim za „efektowny blef dla wytargowania wyższej ceny i prosi nas jedynie o trochę cierpliwości, zanim dojdzie do „rozwoju wydarzeń”. Na co ojciec zapytał go, czy można się tego spodziewać już jutro i czy ma uznać swoje powołanie jedynie za „blef, a może w ogóle ma nie jechać do obozu. Wtedy się trochę zmieszał. Odparł: – No nie, jasne, że nie. – Natomiast jest całkiem spokojny o to, że ojciec wkrótce znów będzie w domu. – Jest za pięć dwunasta – rzekł, wciąż zacierając ręce. I jeszcze dodał: – Gdybym kiedykolwiek był tak pewny, typując konia, nie klepałbym teraz biedy! – Chciał kontynuować, ale macocha ze swoją mamą właśnie skończyły z plecakiem i ojciec wstał, żeby wypróbować jego ciężar.