4
W pociągu najbardziej brakowało wody. Zapas żywności wydawał się wystarczający na dłuższy czas, tylko nie mieliśmy czym popijać i to było bardzo męczące. Współpasażerowie zaraz powiedzieli: pierwsze pragnienie szybko mija. Prawie o nim zapominamy, a wtedy pojawia się znowu, tyle że już nie daje o sobie zapomnieć, wyjaśniali. Sześć, siedem dni to jest ten czas, twierdzili eksperci, który człowiek, jeżeli tak trzeba, nawet w letnie upały wytrzyma bez wody, zakładając, że jest zdrowy, nie traci zbyt wiele potu i jeśli to możliwe, nie je mięsa ani przypraw. Na razie, zapewniali, mamy jeszcze czas; wszystko zależy od tego, jak długo potrwa droga, dodawali.
Rzeczywiście, sam byłem ciekaw: w cegielni nikt nam tego nie powiedział. Tylko tyle, że kto ma ochotę, może się zgłosić do pracy, i to do Niemiec. Pomysł, podobnie jak reszcie chłopaków i wielu innym w cegielni, wydał mi się godny uwagi. Zresztą członkowie Rady Żydowskiej, którzy mieli opaski na rękawach, stwierdzili, że tak czy inaczej, po dobroci lub pod przymusem, prędzej czy później wszystkich z cegielni i tak wywiozą do Niemiec, a pierwszym ochotnikom dostaną się lepsze miejsca i w dodatku pojadą po sześćdziesięciu w wagonach, podczas gdy później będą się musieli gnieść co najmniej w osiemdziesięciu z powodu niewystarczającej ilości składów, jak wszystkim tłumaczyli: naprawdę zatem nie bardzo jest się nad czym zastanawiać, musiałem przyznać sam.
Nie było też co kwestionować prawdziwości innych argumentów, tych o ciasnocie w cegielni, jej skutkach odczuwalnych na całym terenie, jak również o kłopotach z wyżywieniem: tak było, sam mogłem o tym zaświadczyć. Już kiedy przyszliśmy z żandarmerii (jak twierdzili niektórzy dorośli, były to koszary Andrássyego), każdy kąt cegielni był zapchany ludźmi. Byli wśród nich mężczyźni i kobiety, dzieci w różnym wieku i niezliczony tłum starców obojga płci. Gdziekolwiek stąpnąłem, potykałem się o koce, plecaki, rozmaite walizki, tobołki, tłumoczki. Wszystko to, a także liczne drobne utrapienia, przykrości i nieprzyjemności, które jak widać, wiążą się z takim wspólnym życiem, mnie też szybko wyczerpały, oczywiście. Do tego dołączała się jeszcze bezczynność, głupie uczucie bezruchu, no i nuda; dlatego z pięciu dni, które tu spędziłem, nie przypominam sobie właściwie żadnego z osobna, a w ogóle zaledwie jakieś szczegóły. Na przykład, że były tam ze mną chłopaki: Rozi, Jedwabny Chłopiec, Kaletnik, Palacz, Moskovics i wszyscy inni. Miałem wrażenie, że żadnego nie brakuje; oni wszyscy byli w porządku. W cegielni niewiele już miałem do czynienia z żandarmami: widywałem ich tylko na warcie za ogrodzeniem, tu i ówdzie razem z policjantami. O policjantach mówiło się w cegielni, że są lepsi od żandarmów i nawet zdarzają się ludzcy, że można się z nimi dogadać za pieniądze czy też jakiekolwiek inne walory. Przede wszystkim, jak słyszałem, zgadzali się przekazywać listy lub wiadomości, a nawet, o czym niektórzy byli przekonani, umożliwiali czasami – wprawdzie, dodawali, były to okazje rzadkie i ryzykowne – ucieczkę; trudno byłoby dowiedzieć się o tym czegoś całkiem konkretnego. Ale wówczas przypomniałem sobie człowieka podobnego do foki i prawie zrozumiałem, o czym tak bardzo chciał rozmawiać z policjantem w komorze celnej. Wtedy zrozumiałem też, że nasz policjant był uczciwy. Świadczył o tym fakt, że snując się po podwórzu cegielni lub wyczekując na swoją kolej w pobliżu kuchni, w tłumie obcych twarzy raz czy dwa rozpoznałem foczą twarz tamtego.
Spotkałem też Pechowca, który był w komorze celnej: często przesiadywał wśród nas, wśród „młodzieży”, aby „trochę się rozweselić”, jak mówił. Musiał sobie widocznie znaleźć legowisko gdzieś blisko nas, w którejś z licznych jednakowych budowli na podwórzu; miały kryte gontem dachy, ale brakowało im ścian i jak słyszałem, służyły pierwotnie do suszenia cegły. Wyglądał na nieco zmęczonego, z pstrymi plamami opuchlizny i obtarć na twarzy, i dowiedzieliśmy się od niego, że to ślady przesłuchania na żandarmerii. Znaleźli mianowicie w jego plecaku lekarstwa i żywność. Daremnie próbował wyjaśniać: to wszystko z dawnych zapasów i tylko dla chorej matki, oskarżono go, że na pewno handluje tym na czarnym rynku. Na nic mu się nie zdała przepustka, nie pomogło i to, że zawsze szanował prawo i nigdy nie naruszył żadnej jego litery, jak opowiadał. – Słyszeliście coś? Co z nami będzie? – pytał. Mówił też znowu o swojej rodzinie, no i o pechu. Ile on się nachodził za tą przepustką i jak się nią cieszył, wspominał, kręcąc z goryczą głową; nigdy by nie uwierzył, że „tak się to wszystko skończy”. Przez głupie pięć minut. Gdyby nie miał pecha… Gdyby wtedy autobus…, powtarzał. Natomiast z kary wydawał się całkiem zadowolony. – Zostałem im na sam koniec i to chyba było moje szczęście – opowiadał. – Wtedy już się spieszyli. – W rezultacie „mogło się dla niego gorzej skończyć”, podsumował, dodając, że na żandarmerii „widział też gorsze rzeczy”, i to była prawda, sam pamiętam. Niech nikt nie sądzi, ostrzegli nas przed południem w dniu śledztwa żandarmi, że mu się uda ukryć przed nami winę, pieniądze, złoto czy inne wartościowe przedmioty. Ja też, kiedy przyszła moja kolej, musiałem położyć na stole pieniądze, zegarek, scyzoryk i wszystko inne. Rosły żandarm fachowo, szybkimi ruchami obmacał mnie od pach po nogawki krótkich kalesonków. Za stołem zobaczyłem porucznika, o którym wiedzieliśmy już z rozmów żandarmów, że naprawdę nazywa się Szakal. Po jego lewej ręce siedział olbrzymi żandarm o sumiastych wąsach i muskulaturze rzeźnika, trzymający w ręce jakiś walcowaty przedmiot, który wydał mi się trochę śmieszny, jako że przypominał wałek do ciasta. Porucznik był całkiem przyjacielski; zapytał, czy mam dokumenty, choć potem nic po nim nie zauważyłem, nawet żadnego błysku zrozumienia dla mojej legitymacji. Zdziwiłem się, ale – przede wszystkim ze względu na przynaglający do odejścia i wyrażający niedwuznaczną groźbę w przypadku nieposłuszeństwa gest żandarma z sumiastym wąsem – uznałem, że mądrzej będzie niczego nie kwestionować, co było samo przez się zrozumiałe.
Potem żandarmi wyprowadzili nas wszystkich z koszar i najpierw wepchnęli do osobnego tramwaju, nad Dunajem zapakowali na statek, potem poprowadzili kawałek piechotą – i tak oto znalazłem się w cegielni, a dokładniej, jak się dowiedziałem już na miejscu, w Cegielni Budakalasz.
Słyszałem później, po południu, jeszcze dużo różności o tej drodze. Wszędzie byli ludzie w opaskach i chętnie odpowiadali na wszystkie pytania. Szukali przede wszystkim młodych, chętnych do pracy i samotnych. Zapewniali, jak słyszałem, pytających, że znajdzie się także miejsce dla kobiet, dzieci i starców, no i można zabrać ze sobą wszystkie rzeczy. Ale najważniejsze pytanie według nich brzmiało: czy załatwimy tę sprawę między sobą i możliwie po ludzku, czy też zaczekamy, aż zadecydują za nas żandarmi. Wyjaśnili bowiem, że transport w każdym razie musi odjechać i jeśli liczba chętnych na ich listach będzie niewystarczająca, wówczas wyznaczą nas żandarmi; rzeczywiście większość, podobnie jak ja, uważała, że niewątpliwie lepiej wyjdziemy na pierwszym rozwiązaniu.
Zaraz też dotarły do moich uszu rozmaite opinie o Niemcach. Wiele osób, zwłaszcza starszych, doświadczonych, twierdziło, że Niemcy, jakiekolwiek byłoby ich zdanie o Żydach, są w istocie – co zresztą każdy wie – ludźmi czystymi, uczciwymi, pracowitymi, lubiącymi ład i dokładność, i potrafią uszanować te cechy także u innych; odpowiadało to z grubsza moim wiadomościom i pomyślałem, że na pewno mi się przyda, iż w gimnazjum liznąłem co nieco ich języka. Przede wszystkim jednak po pracy mogłem się spodziewać uporządkowanego życia, skończenia z nudą, nowych wrażeń, jakichś żartów: egzystencji sensowniejszej i przyjemniejszej niż ta w cegielni, tak jak nam obiecywano i jak to sobie wyobrażaliśmy z chłopakami, a poza tym przyszło mi też do głowy, że mógłbym w ten sposób zobaczyć kawałek świata. I prawdę mówiąc, kiedy myślałem o niektórych wydarzeniach ostatnich dni: o żandarmerii, a zwłaszcza o mojej legitymacji i w ogóle o sprawiedliwości, to dochodziłem do wniosku, że nie trzymała mnie tu nawet specjalnie miłość do ojczyzny, jeśli nawet uwzględniałem to uczucie.
Byli też bardziej podejrzliwi, którzy mieli inne informacje i przypisywali Niemcom inne cechy, i tacy, którzy prosili o jakąś radę, a także ci, którzy opowiadali się raczej za głosem rozsądku niż kłótniami, za przykładnością, za godną postawą wobec władzy – i o tych wszystkich argumentach i kontrargumentach, i jeszcze innych licznych informacjach dyskutowano bez końca wokół mnie na podwórzu, w mniejszych czy większych, rozpadających się, potem znów zbijających grupkach. Między innymi wspominano też o Bogu, o „Jego niezbadanej woli”, jak to ktoś sformułował. Tak jak niegdyś wujek Lajos, ten ktoś też mówił o żydowskim losie i tak samo jak wujek Lajos twierdził, że „odeszliśmy od Boga”, i tym należy tłumaczyć spadające na nas plagi. Mnie jednak trochę zainteresował, gdyż był to człowiek o silnej osobowości i takiejż posturze, z jakąś niezwykłą twarzą: cienki, ale wielkim łukiem zakrzywiony nos, bardzo błyszczące oczy o zamglonym spojrzeniu, piękne, szpakowate wąsy i schodząca się z nimi, przystrzyżona na okrągło broda. Widziałem, jak ludzie go otaczają, ciekawi tego, co mówił. Potem zorientowałem się, że to kapłan, bo słyszałem, że nazywano go rabinem. Zapamiętałem kilka jego ciekawszych słów czy zdań, na przykład ten fragment, gdzie dopuścił możliwość, „byśmy tu na ziemi mogli dyskutować o surowości wyroku”, bo do tego ustępstwa zmusza go „oko, które widzi, i serce, które czuje”; tu jego zazwyczaj czysty, donośny głos się załamał i rabin zamilkł na chwilę, jego oczy zamgliły się bardziej niż zwykle; nie wiem, dlaczego doznałem dziwnego uczucia, że miał chyba zamiar powiedzieć co innego i jego samego zaskoczyły te słowa. Ale jednak kontynuował i jak wyznał, „nie chciał się łudzić”. Dobrze wie – wystarczy się rozejrzeć „po tym bolesnym miejscu i po tych umęczonych twarzach”, tak powiedział, i nawet zdziwiła mnie jego litość, w końcu on sam też tu był, by to pojąć – jak trudne stoi przed nim zadanie. Ale nie cel, bo nie musi „pozyskiwać dusz dla Wiekuistego”, przecież wszystkie nasze dusze pochodzą od Niego, powiedział. Poza tym nakazał nam wszystkim: – Nie oskarżajcie Boga! – i to nawet nie z tego powodu, że byłby to grzech, tylko że ta droga prowadziłaby do „negacji wzniosłości sensu życia”, a „z tą negacją w sercu” nie można według niego żyć. Może i takie serce jest lekkie, ale tylko dlatego, że jest ono także puste jak pustynia, powiedział; trudną zaś, ale jedyną drogą pociechy jest widzieć nawet pod ciosami nieskończoną mądrość Wiekuistego, bo, ciągnął dosłownie: „nadejdzie minuta Jego zwycięstwa i będą w skrusze wołali do Niego z pyłu, którzy zapomnieli o Jego potędze”. On więc już teraz nam mówi, byśmy wierzyli w nadejście Jego ostatecznej łaski („i ta wiara niech nam się stanie podporą i wiecznym źródłem naszej siły w godzinie próby”), bo jest to jedyny sposób, byśmy w ogóle mogli żyć. I nazwał ten sposób „negacją negacji”, bez nadziei bowiem „będziemy zgubieni”, nadzieję zaś możemy czerpać jedynie z wiary i z tej niezachwianej pewności, że Pan zlituje się nad nami i zyskamy Jego łaskę. Ta argumentacja, musiałem przyznać, wydawała się zrozumiała, zauważyłem jednak, że nie powiedział na końcu, co dokładnie powinniśmy w tym celu czynić, i nie udzielił też konkretnej rady tym, którzy chcieli znać jego zdanie: zgłosić się już teraz na wyjazd czy też raczej jeszcze zostać? Widziałem też Pechowca, nawet nie raz; pojawiał się to przy jednej grupce, to znów przy drugiej. Zwróciłem uwagę, że jednocześnie niespokojne spojrzenie jego małych, jeszcze trochę podsinionych oczek wciąż niestrudzenie biegało po innych grupkach i innych ludziach. I kilka razy usłyszałem też jego głos, kiedy zatrzymując ludzi, wyłamując i pocierając palce, z badawczą miną wypytywał ich w napięciu: „Przepraszam, wyjeżdżacie?”, „Dlaczego?”, „Myślicie, jeśli wolno spytać, że tam będzie lepiej?”