Изменить стиль страницы

Do budynku weszła młoda kobieta i przystanęła w holu. Obrzuciła wzrokiem pomieszczenie i rozpięła płaszcz. Napotkała spojrzenie Spira, a ten skinął głową w oficjalnym geście powitania. Kobieta odpowiedziała tym samym.

– Zdaje się, że ona na ciebie leci – zauważyła babcia.

Spiro uśmiechnął się, odsłaniając wystające kły i siekacze tak krzywe, że niejednemu ortodoncie śniłyby się po nocach.

– Wiele kobiet się mną interesuje. Jestem dobrą partią. – Rozłożył ramiona. – W końcu kiedyś to wszystko będzie moje.

– Nigdy jakoś nie myślałam o tobie w tych kategoriach – stwierdziła babcia. – Nie wątpię, że byłbyś w stanie zapewnić kobiecie utrzymanie na odpowiednim poziomie.

– Zaczynam przemyśliwać nad rozwojem firmy – oznajmił Spiro. – Być może zacznę sprzedawać licencje.

– Słyszałaś? – zwróciła się babcia do mnie – Jak to miło poznać młodego człowieka z ambicjami.

Poczułam, że jeszcze chwila takiego kadzenia, a zwymiotuję prosto na garnitur Spira.

– Przyszliśmy tu do Danny’ego Gunzera – powiedziałam młodemu ambitnemu przedsiębiorcy. – Miło się z tobą gwarzy, ale musimy pędzić, bo za chwilę Rycerze Kolumba zajmą wszystkie dobre miejsca.

– Rozumiem. Pan Gunzer spoczywa w sali zielonej.

Zielona sala uchodziła za najbardziej prestiżowe pomieszczenie. Mogłaby rzeczywiście być najlepsza, gdyby Stiva nie pomalował jej na jadowicie zielony kolor i nie zamontował takiej mnogości lamp, że można by nimi oświetlić stadion piłkarski.

– Nie znoszę zielonej sali – powiedziała babcia Mazurowa drepcząc za mną. – W tym oświetleniu widać każdą, nawet najmniejszą zmarszczkę. Tak to już jest, jak instalacją elektryczną zajmuje się Walter Dumbowski. Ci Dumbowscy są zupełnie do niczego. Zapamiętaj sobie, że gdyby Stiva próbował mnie kiedyś położyć w zielonej sali, masz się na to nie zgodzić. Równie dobrze mogliby mnie położyć na chodniku razem ze śmieciami. Szanujący się ludzie powinni leżeć w którejś z tych nowych sal od tyłu, gdzie położono boazerię. Każdy głupi o tym wie.

Betty Szajack stała wraz z siostrą przy otwartej trumnie. Pani Goodman, Pani Gennaro, stara pani Clak i jej córka zajęły już miejsca. Babcia Mazurowa rzuciła się naprzód i położyła torebkę na składanym krześle w drugim rzędzie. Zająwszy sobie miejsce podreptała do Betty Szajack i złożyła jej wyrazy współczucia, natomiast ja wycofałam się na koniec sali. Dowiedziałam się przy okazji, że Gail Lazar jest w ciąży, że sanepid zrobił kontrolę w sklepie Barkolowskiego, a Biggy Zaremba został aresztowany za ekshibicjonizm. Nie dowiedziałam się za to niczego na temat Kenny’ego Mancuso.

Lawirowałam wśród zebranych pocąc się pod flanelową koszulą i golfem. Męczyły mnie też koszmarne wizje kłębów pary unoszących się z moich mokrych od potu włosów. Kiedy dotarłam do babci Mazurowej, dyszałam jak pies.

– Spójrz na ten krawat – powiedziała babcia stojąc u wezgłowia trumny z oczyma wlepionymi w Gunzera. – Cały jest w końskie główki. To ci dopiero szpan. Zastanawiam się, czy nie wolałabym być mężczyzną, mogliby mnie wtedy położyć w takim krawacie.

Przy wejściu do sali zaczął się ruch i ustały wszelkie rozmowy. Pojawili się Rycerze Kolumba. Maszerowali dwójkami, a babcia Mazurowa stanąwszy na palcach kręciła się na swych czarnych szpilkach, starając się zobaczyć możliwie jak najwięcej. Nagle zaczepiła obcasem o wykładzinę i – sztywna niczym deska – poleciała do tyłu.

Nim zdążyłam ją złapać, uderzyła w trumnę machając rozpaczliwie rękoma. W ostatniej chwili znalazła oparcie w drucianym kwietniku, na którym stał wazon z mlecznego szkła pełen gladioli. Stojak wytrzymał, ale wazon się przewrócił i wyrżnął leżącego w otwartej trumnie Danny’ego Gunzera prosto w czoło. Woda wlała się nieboszczykowi do uszu i skapywała mu z podbródka, a gladiole ułożyły się na jego czarnej marynarce w zwariowaną kolorową mozaikę. Wszyscy patrzyliśmy w niemym przerażeniu na tę scenę, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa, jakby w obawie, że Gunzer zaraz się zerwie jak oparzony i zacznie krzyczeć. Ale Gunzer w dalszym ciągu leżał bez ruchu.

Babcia Mazurowa jako jedyna zachowała olimpijski spokój. Podniosła się i poprawiła sukienkę.

– Lepiej, że nie żyje – skonstatowała. – Dzięki temu nic mu się nie stało.

– Co?! Nic się nie stało? Nic się nie stało?!- krzyczała wniebogłosy rozwścieczona wdowa po Gunzerze. – Popatrz tylko na jego krawat! Zupełnie zniszczony! A ja specjalnie zań dopłaciłam.

Wydukałam jakieś przeprosiny do pani Gunzer i zaproponowałam odszkodowanie za krawat, ale wdowa wpadła w szał i nic do niej nie docierało.

Wygrażając pięścią babci Mazurowej, krzyczała na cały głos:

– Powinni cię zamknąć! Ciebie i tę twoją postrzeloną wnuczkę. Łowczyni nagród! Do czego to podobne?!

– Słucham? – odezwałam się świdrując ją zwężonymi oczyma, z dłońmi opartymi na biodrach.

Pani Gunzer cofnęła się o krok (pewnie bała się, że ją zastrzelę), a ja wykorzystałam tę lukę, aby się wycofać. Chwyciłam babcię Mazurową za łokieć, zebrałam jej rzeczy i popchnęłam ją w stronę drzwi, w pośpiechu omal nie przewracając Spira.

– To był wypadek – wyjaśniła mu babcia. – Zaczepiłam obcasem o wykładzinę. Każdemu się to mogło przytrafić.

– Oczywiście – odrzekł Spiro. – Jestem pewien, że pani Gunzer to zrozumie.

– Niczego nie zrozumiem! – darła się wdowa. – Ona jest zagrożeniem dla normalnych ludzi!

Spiro wyprowadził nas do holu.

– Mam nadzieję, że ten wypadek nie odstraszy pań od wizyt u nas – powiedział. – Zawsze chętnie witamy w naszych skromnych progach urocze kobiety. – Pochylił się do mnie i konspiracyjnie szepnął mi do ucha: – Chciałbym porozmawiać z tobą na osobności o pewnej sprawie, którą mam do załatwienia.

– A co to za sprawa?

– Trzeba coś odnaleźć, a ty podobno jesteś w tym dobra. Popytałem o ciebie tu i ówdzie po twojej wizycie u mnie w związku z Kennym.

– Kłopot w tym, że mam teraz huk roboty. No i nie jestem prywatnym detektywem. Nie mam koncesji.

– Tysiąc dolarów – odrzekł Spiro. – Tyle jestem skłonny zapłacić za odnalezienie tego, co mi zginęło.

Na krótką chwilę czas stanął w miejscu, a ja w myślach już wydawałam jak szalona te tysiąc dolców na swoje rozliczne potrzeby.

– Gdybyśmy oczywiście nie nadawali temu rozgłosu, to nie widzę nic złego w tym, żeby pomóc znajomemu – powiedziałam ściszonym głosem. – A czego szukamy?

– Trumien – szepnął Spiro. – Dwudziestu czterech trumien.

Kiedy wróciłam do domu, Morelli czekał na mnie pod drzwiami. Stał na skrzyżowanych nogach oparty o ścianę, z rękoma w kieszeniach. Z zainteresowaniem podniósł głowę, kiedy wysiadłam z windy i uśmiechnął się ujrzawszy papierową torbę po zakupach, którą niosłam pod pachą.

– Niech zgadnę - odezwał się. – Resztki z domowego obiadku?

– No tak, teraz wiem, dlaczego zostałeś detektywem.

– Nie takie rzeczy potrafię. – Pociągnął nosem. – Kurczak.

– Jeszcze trochę, a przyjmą cię do FBI.

Wziął ode mnie torbę, a ja otworzyłam drzwi.

– Miałaś ciężki dzień?

– Ciężki to on mi się wydawał do piątej. Potem było jeszcze gorzej. Jeśli zaraz nie wyskoczę z tych ciuchów, to się żywcem ugotuję.

Morelli wszedł do kuchni i wyjął z torby kawałek kurczaka owiniętego w folię, pojemnik z nadzieniem, pojemnik z sosem i z ziemniakami. Sos i ziemniaki wstawił do mikrofalówki i nastawił ją na trzy minuty.

– Jak ci poszło sprawdzanie znajomych Kenny’ego? Dowiedziałaś się czegoś nowego?

Podałam mu talerz i sztućce, po czym wyjęłam piwo z lodówki.

– Jedno wielkie g… Nikt go nie widział.

– Masz może jakiś pomysł, od czego moglibyśmy zacząć?

– Nie. – Ależ tak! Poczta! Zapomniałam o listach w torebce. Wyjęłam je i rozłożyłam na kuchennym stole: rachunek za telefon, rozliczenie Master-Carda, jakieś reklamówki i pocztówka z przypomnieniem, że Kenny powinien się zgłosić do dentysty na przegląd.

Morelli zerknął tylko na to, zajęty polewaniem ziemniaków i zimnego kurczaka sosem.

– To twoja poczta?

– Nawet nie pytaj.

– O cholera! – zaklął Morelli. – Czy dla ciebie nie ma nic świętego?

– Owszem, szarlotka mamy. I jak radzisz, co teraz powinnam zrobić? Otworzyć koperty nad parą czy jak?

Morelli zrzucił listy na podłogę i zaczął je deptać butem. Kiedy skończył, podniosłam je i obejrzałam. Były podarte i brudne.

– Przyszły zniszczone – wyjaśnił Morelli. – Najpierw mi pokaż rachunek za telefon.

Zaczęłam przeglądać tę kartkę i ze zdziwieniem znalazłam na niej cztery rozmowy międzynarodowe.

– I cóż ty na to? – zapytałam Morellego. – Wiesz może co to za numery kierunkowe?

– Dwa pierwsze to Meksyk.

Odstawił talerz na blat kuchenny, wysunął antenę mojego telefonu komórkowego i wystukał numer.

– Cześć Murphy – powiedział do mikrofonu. – Sprawdzisz dla mnie kilka numerów?

Odczytał cyfry i czekając na odpowiedź jadł kurczaka. Po kilku minutach Murphy w końcu się odezwał, a Morelli wysłuchał jego informacji. Kiedy się rozłączył, miał absolutnie nieprzenikniony wyraz twarzy. Standardowa mina gliniarza.

– Pozostałe dwa numery są z Salwadoru. Murphy nie zdołał się dowiedzieć niczego bliższego.

Podkradłam mu kawałek kurczaka z talerza i wbiłam weń zęby.

– Po co Kenny miałby dzwonić do Meksyku i Salwadoru?

– Może wybiera się tam na wakacje?

Nie ufałam Morellemu, kiedy robił się taki nieprzenikniony. Zazwyczaj mogłam z jego twarzy wyczytać nastrój i targające nim emocje.

Otworzył kopertę z rozliczeniem MasterCarda.

– Kenny nieźle się musiał nauwijać. W zeszłym miesiącu zrobił zakupy za prawie dwa tysiące dolarów.

– Czy kupował jakieś bilety lotnicze?

– Nie, skądże – Morelli podał mi rozliczenie. – Zresztą sama zobacz.

– Cóż to, głównie ubrania? I wszystko w okolicznych sklepach. – Odłożyłam rachunek na stół. – Co do tych numerów…

Morelli wsadził głowę do papierowej torby.

– Czy mnie wzrok nie myli? To szarlotka?

– Spróbuj jej tylko tknąć, a zginiesz marnie.