Изменить стиль страницы

– Banda gałganów – stwierdził „Leśnik”. – Alou to rzemieślnik. Potrafi przerobić każdą pukawkę.

– Może powinniśmy z nim pogadać.

– Nie sądzę, żebyś chciała tego słuchać, mała. Sam się lepiej nim zajmę.

– Nie ma sprawy. Zresztą i tak muszę parę rzeczy załatwić.

– Żadnego z tych palantów nie ma w aktach – oznajmiła Lula. – Chyba zahaczyliśmy o wyższą klasę.

Wzięłam czek z biurka Connie i wycofałam się w stronę błękitnego olbrzyma. Z pobliskiej kafejki wyszedł jej właściciel, Sal Fiorello, i zaglądał przez boczną szybę do wnętrza buicka.

– Ależ pięknie utrzymany – rzucił w eter.

Przewróciłam oczami i włożyłam klucz do zamka.

– Dzień dobry, panie Fiorello.

– Niezły masz wóz – powiedział z uznaniem.

– Aha – zgodziłam się. – Nie każdy może takim jeździć.

– Mój wujek Manni też miał buicka z pięćdziesiątego trzeciego roku. Znaleziono go później martwego w samochodzie. Na wysypisku śmieci.

– O rany, tak mi przykro.

– Cała tapicerka była do wyrzucenia – dorzucił Sal. – Co za strata.

Pojechałam do domu pogrzebowego Stivy i zaparkowałam po drugiej stronie ulicy. Na podjazd wjechała furgonetka z kwiaciarni i zniknęła za rogiem budynku. Poza tym nic się nie działo. Budynek sprawiał wrażenie całkowicie wymarłego. Zaczęłam rozmyślać o Constantinie Stiva, który leżał w szpitalu św. Franciszka. Nie pamiętam, by kiedykolwiek robił sobie wakacje, a teraz musiał leżeć w łóżku i powierzyć całą firmę temu swojemu szczurowatemu pasierbowi. To musiało go strasznie gryźć. Ciekawa byłam, czy wie coś o trumnach. Zapewne nie. Spiro pokpił sprawę i próbował to ukryć przed Conem.

Musiałam poinformować Spira, że nie poczyniłam żadnych postępów i odrzucić jego zaproszenie na kolację, ale trudno mi było zmusić się do przejścia na drugą stroną ulicy. Można było znieść dom pogrzebowy o siódmej wieczorem, kiedy pełno w nim ludzi. Ale być na tyle szaloną, by pchać się tam o jedenastej rano? Tylko ja, Spiro i truposze?!

Siedziałam przez dłuższą chwilę w samochodzie i rozmyślałam o przyjaźni Spiro, Kenny’ego i Moogeya z czasów licealnych. Kenny cwaniaczek. Spiro – facet o niezbyt lotnym umyśle, zepsutych zębach i grabarskim rodowodzie. Wreszcie Moogey, który – o ile mi wiadomo – był raczej porządnym człowiekiem. To zdumiewające, jak różni ludzie łączą się z potrzeby przyjaźni.

Dziś Moogey już nie żyje. Kenny gdzieś zaginął. Natomiast Spiro szuka dwudziestu czterech tanich trumien. Życie doprawdy się czasem dziwnie układa. Chodzisz z człowiekiem do liceum, przyjaźnisz się z nim, grasz w kosza i podkradasz maluchom drobne na drugie śniadanie, aż tu nagle musisz zabalsamować jego zwłoki i wypełnić mu w głowie dziury po kulach.

Nagle zaświtała mi w głowie szalona myśl. A jeśli to się wszystko w jakiś sposób łączy? Jeśli Kenny ukradł tę broń i schował ją w trumnach Spira? Co wówczas? Nie miałam pojęcia.

Na niebo wypełzły postrzępione chmury. Wzmógł się też wiatr. Nad ulicą przeleciały niesione powiewem liście i zaszeleściły na przedniej szybie buicka. Doszłam do wniosku, że jeszcze trochę takich medytacji, a objawią mi się ufoludki.

Około południa zdałam sobie sprawę, że górę wzięło we mnie tchórzostwo. Żaden problem. Zastosuję wobec tego plan numer dwa. Pojadę do rodziców, zjem obiad i przyciągną ze sobą babcię Mazurową.

Kiedy zajechałam na mały prywatny parking Stivy, dochodziła już prawie druga. Babcia siedziała obok mnie na wielkiej przedniej kanapie i wyciągała szyję, żeby cokolwiek zobaczyć.

– Zazwyczaj nie chodzę na popołudniowe wystawienia – zastrzegała się biorąc rękawiczki i torebkę. – Wpadam tam tylko czasami latem, kiedy spaceruję, ale mimo wszystko wolę te tłumy, które zbierają się wieczorami. Oczywiście to nie ma znaczenia, kiedy jest się łowcą nagród… jak my.

Pomogłam babci wysiąść z samochodu.

– Nie przychodzę tu dziś jako łowca nagród. Chcę pogadać ze Spirem. Pomagam mu rozwiązać drobny problem.

– No pewnie. A co zgubił? Założą się, że jakieś zwłoki.

– Mylisz się. Nie zgubił żadnych zwłok.

– Szkoda. Mogłybyśmy równie dobrze szukać trupa.

Weszłyśmy po schodach do wnętrza domu pogrzebowego. Zatrzymałyśmy się na chwilę przed wywieszonym programem wieczoru.

– Kogo będziemy dziś oglądać? – dopytywała się babcia. – Feinsteina czy Mackeya?

– A którego wolałabyś zobaczyć?

– Mogłabym popatrzeć na Mackeya. Nie widziałam go już wieki całe, od kiedy odszedł z pracy w A amp;P.

Zostawiłam babcię samą sobie i ruszyłam na poszukiwania Spira. Znalazłam go w gabinecie Cona. Siedział za wielkim orzechowym biurkiem z telefonem w ręku. Rozłączył się i gestem wskazał mi, żebym usiadła.

– To Con – wyjaśnił. – Wciąż do mnie wydzwania. Nie mogę się od niego odczepić. Zaczyna być po prostu upierdliwy.

Pomyślałam sobie, jak wspaniale by było, gdyby Spiro spróbował teraz rzucić się na mnie – mogłabym go uraczyć sporą dawką woltów lub też zażyć go może inaczej? Gdyby odwrócił się do mnie plecami, mogłabym mu przystawić pistolet elektryczny do karku, a potem udawać, że to nie ja, tylko jakiś szalony żałobnik wpadł do gabinetu, ogłuszył Spira i wybiegł.

– No więc, co słychać? – zapytał Spiro.

– Masz rację co do trumien. Rzeczywiście zniknęły. – Położyłam na biurku klucz od schowka. – Zastanówmy się raz jeszcze nad kwestią klucza. Czy tylko ty go masz?

– Owszem.

– Czy dorabiałeś kiedykolwiek drugi?

– Nie.

– A może go komuś pożyczałeś?

– Na pewno nie.

– A może zostawiłeś go na chwilę spiętego razem z innymi kluczami?

– Ależ skąd. Nikt nie miał do niego dostępu. Klucz leżał u mnie w domu w górnej szufladzie mojej bieliźniarki.

– A Con?

– Co Con?

– Czy miał dostęp do klucza?

– Con nic nie wie o trumnach. To był mój pomysł.

Nie zaskoczyło mnie to.

– A tak z czystej ciekawości: powiedz, co miałeś zamiar zrobić z tymi trumnami? Przecież nikt z Miasteczka by ci ich nie kupił.

– Właściwie występowałem jako pośrednik. Miałem na nie kupca.

Kupca. Aha! W myślach klepnęłam się w czoło.

– Czy ten kupiec już wie, że po trumnach nie ma ani śladu?

– Jeszcze nie.

– A ty wolałbyś pewnie nie rujnować swojej reputacji.

– Mniej więcej o to mi chodzi.

Nie chciałam już niczego dociekać. Nie byłam nawet pewna, czy chcę dalej szukać tych trumien.

– No dobrze – rzekłam. – Zmieńmy teraz temat. Kenny Mancuso.

Spiro zapadł jakby głębiej w fotel Cona.

– Dawniej przyjaźniliśmy się – oparł. – Ja, Kenny i Moogey.

– Dziwię się, że Kenny nie zwrócił się do ciebie o pomoc. Mógł na przykład prosić cię, żebyś go ukrył.

– Chciałbym mieć tyle szczęścia.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Bo on mnie prześladuje.

– Kto? Kenny?

– Tak. Był tutaj…

Spiro otworzył środkową szufladę i wyjął z niej kartkę papieru, po czym mi ją podał.

– Czytaj! Dziś rano znalazłem to na swoim biurku.

Wiadomość brzmiała tajemniczo: „Ty masz coś, co należy do mnie, ale teraz i ja mam coś twojego”. List złożono ze srebrnych liter wyciętych z czasopism, a podpisano go również srebrną literą „K”.

– Co to znaczy? – zapytałam.

Spiro wciąż siedział, jakby był przygwożdżony do fotela.

– Sam nie wiem, co to ma oznaczać. Chyba tylko to, że mu całkiem odbiło. Poszukasz dla mnie tych trumien, prawda? – upewniał się mój niefortunny klient. – Pamiętaj, umówiliśmy się.

Coś takiego. Najpierw przerażeniem napawa go liścik od Kenny’ego, a za chwilę pyta mnie o trumny. Bardzo podejrzana sprawa.

– Jeszcze się chyba rozejrzę – zapewniłam go. – Ale szczerze mówiąc, nie mam punktu zaczepienia.

Babcia wciąż przesiadywała w sali, gdzie wystawiono Mackeya. Trzymała wartę u wezgłowia trumny razem z Marjorie Boyer i wdową po Mackeyu. Pani Mackey była nieźle wstawiona „wzmocnioną” herbatką i zabawiała babcię i Marjorie nieco bełkotliwą wersją własnego życiorysu. Skupiała się głównie na jaśniejszych jego punktach, żywo przy tym gestykulując i ochlapując sobie od czasu do czasu buty płynem z filiżanki.

– Musisz to zobaczyć – ponaglała mnie babcia. – Ubrali George’a w garnitur z ciemnoniebieskiego atlasu, bo to kolory jego loży, niebieski i złoty. Czyż to nie wspaniałe?

– Wszyscy bracia z loży przyjdą wieczorem – powiedziała pani Mackey. – Będą tutaj mieli ceremonię. A wieniec to TAAAKI przysłali!

– Jaką dziwną obrączkę ma twój mąż na palcu – zauważyła babcia.

Pani Mackey wychyliła resztę herbaty.

– To sygnet loży. George, Panie świeć nad jego duszą, chciał być pochowany z tym sygnetem.

Babcia pochyliła się, aby dokładniej obejrzeć ów sygnet.

– O-o!

Bałyśmy się zapytać, co się stało.

Babcia wyprostowała się i spojrzała na nas.

– Patrzcie no tylko – powiedziała zaskoczona trzymając w ręku coś, co kształtem przypominało niewielką marchewkę. – Odpadł biedakowi palec.

Pani Mackey padła zemdlona na podłogę, a Marjorie z krzykiem wypadła z sali.

Podeszłam bliżej, żeby się lepiej przyjrzeć.

– Jesteś tego pewna? – zapytałam babcię. – Jak to się mogło stać?

– Podziwiałam sygnet, dotknęłam kamienia, no i nim się spostrzegłam, jego palec został mi w ręku – wyjaśniła.

Spiro wpadł do sali, a krok w krok za nim szła Marjorie.

– Cóż to znów za afera z palcem?

Babcia pokazała mu corpus delicti.

–  Chciałam się bliżej przyjrzeć temu sygnetowi no i palec odpadł.

Spiro chwycił palec Mackeya.

– To nie jest prawdziwy palec tylko woskowa atrapa.

– Ależ on odpadł mu od ręki – powiedziała babcia. – Proszę tylko zobaczyć.

Wszyscy zajrzeliśmy do trumny i patrzyliśmy na żałosny kikucik, który dopiero co był środkowym palcem George’a.

– Parę dni temu wieczorem jeden facet opowiadał w telewizji, że kosmici porywają ludzi i wyczyniają na nich swoje naukowe eksperymenty – odezwała się babcia Mazurowa. – Coś takiego mogło się tu zdarzyć! Może to właśnie kosmici odcięli palec George’owi? Aby tylko czegoś innego też mu nie odcięli! Chce pan, żebym sprawdziła, czy George ma wszystko na miejscu?