Изменить стиль страницы

– Skąd pani wie, że Spiro trzyma tam trumny?

– Widziałam, jak je rozładowywał. Było ich tyle, że przywieźli je ciężarówką i zdejmowali wózkiem widłowym.

– Pracuje tu pani na pełny etat? – zapytałam.

– Ja tu pracuję cały czas. To ja jestem Rz „Ri J”. Mam na imię Roberta – wyjaśniła.

– Czy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy przyjeżdżały tu jeszcze jakieś inne duże ciężarówki?

– Było kilka wielkich TIR-ów. A co, czy coś się stało?

Spiro kazał mi wprawdzie zachować dyskrecję, ale nie widziałam sposobu, by zdobyć potrzebne mi informacje bez wtajemniczenia Roberty w sprawę. Poza tym na pewno i tak miała uniwersalny klucz i na pewno po naszym wyjeździe przemogłaby strach i sprawdziła skrytkę Spira, odkrywając brak trumien.

– Otóż trumny Stivy zniknęły – powiedziałam. – Boks jest pusty.

– To niemożliwe! Nie można ot tak sobie zabrać takiej liczby trumien. Było ich naprawdę dużo. Cały boks był zastawiony! Ciągle podjeżdżają tu wprawdzie jakieś ciężarówki, ale przecież zauważyłabym, gdyby ładowali trumny!

– Boks szesnasty stoi trochę z tyłu – zasugerowałam. – Stąd go nie widać. No i być może nie zabierali wszystkiego za jednym razem.

– Ale jak się dostali do środka? – zastanawiała się Roberta. – Czy zamek jest wyłamany?

Ba, sama chciałabym wiedzieć, jak to się stało. Zamek nie był wyłamany, a Spiro podkreślał, że klucz nosił zawsze przy sobie. Oczywiście mógł kłamać.

– Czy mogłabym spojrzeć na listę innych waszych najemców? – poprosiłam. – I gdyby mogła pani sobie przypomnieć, czy w okolice boksu Spira podjeżdżały może jakieś ciężarówki. Oczywiście wystarczająco duże, żeby przewieźć te trumny.

– Stiva jest ubezpieczony – powiedziała Roberta. – Każdy najemca musi się ubezpieczyć.

– Nie może ubiegać się o zwrot pieniędzy, dopóki nie zgłosi kradzieży na policji, a na razie Spiro wolałby nie nadawać tej sprawie rozgłosu.

– Prawdę mówiąc ja też wolałabym, żeby się to nie rozniosło. Nie chciałabym, żeby ludzie myśleli, że w naszych magazynach buszują złodzieje. – Wstukała kilka komend do komputera i wydrukowała listę najemców. – To ci, którzy są aktualnie w rejestrze. Kiedy ktoś zwalnia magazyn, trzymamy go jeszcze w bazie danych przez trzy miesiące, po czym komputer go wykasowuje.

Zaczęliśmy z Morellim przeglądać listę, ale nie znaleźliśmy na niej żadnych znajomo brzmiących nazwisk.

– Czy przy wynajmie boksów wymagacie jakichś dokumentów tożsamości? – zapytał Morelli.

– Prawa jazdy – odparła Roberta. – Firma ubezpieczeniowa każe nam zawsze sprawdzać jakiś dokument z fotografią.

Złożyłam wydruk i wrzuciłam go do torebki. Wręczyłam Robercie wizytówkę i poleciłam zadzwonić, gdyby sobie cokolwiek przypomniała. Przyszło mi jeszcze do głowy, aby sprawdzić, czy czasem nie zginęło coś i z pozostałych skrytek. Poprosiłam Robertę, aby skorzystała ze swoich kluczy i zajrzała razem z nami do pozostałych boksów. Być może trumny wcale nie opuściły terenu składu.

Kiedy potem wróciliśmy do jeepa, jeszcze raz rzuciliśmy okiem na wydruk, ale niczego nie udało nam się zeń wydedukować.

Roberta wypadła z kantorka z kluczami w ręku i telefonem komórkowym w kieszeni.

– Poszukiwacze zaginionych trumien – westchnął Morelli patrząc, jak Roberta znika za rogiem pierwszego rzędu boksów. Osunął się na siedzeniu. – Coś mi tu nie pasuje. Po co ktoś miałby kraść trumny? Są wielkie i ciężkie, a nieoficjalny rynek trumien w ogóle nie istnieje. Podejrzewam, że w tych boksach są pewnie towary, które o wiele łatwiej w ten sposób upłynnić. Po co komu kraść akurat trumny?

– Może były komuś potrzebne. Na przykład jakiemuś pechowemu przedsiębiorcy pogrzebowemu? Choćby Moselowi. Od kiedy Stiva rozbudował swój zakład, dla Mosela nastały ciężkie czasy. Może Mosel wiedział, że Spiro trzyma w schowku trumny i którejś ciemnej nocy zakradł się i zwinął mu je sprzed nosa.

Morelli popatrzył na mnie, jakbym była Marsjanką.

– Wiesz przecież, że to możliwe – powiedziałam. – Nie takie rzeczy już się zdarzały. Wydaje mi się, że powinniśmy pokręcić się po domach pogrzebowych i zobaczyć, czy nie wystawili kogoś w trumnie Spira.

– O Boże.

Poprawiłam torebkę na ramieniu.

– Wiesz, wczoraj u Stivy był pewien facet nazwiskiem Sandeman. Znasz go?

– Dwa lata temu zapuszkowałem go za posiadanie prochów. Wpadł w obławie.

– „Leśnik” mówi, że Sandeman pracował z Moogeyem na stacji benzynowej. Ponoć był tam wtedy, gdy Moogey został postrzelony w kolano. Zastanawiałam się nawet, czy z nim rozmawiałeś.

– Nie. Jeszcze nie. Tamtego dnia sprawę prowadził Scully. To on przepytywał Sandemana, ale niewiele się dowiedział. Do strzelaniny doszło w kantorku, a Sandeman pracował akurat w warsztacie przy jakimś samochodzie. A że miał włączoną sprężarkę, nie słyszał wystrzału.

– Pomyślałam, że warto by go zapytać, czy ma jakiś pomysł na odnalezienie Kenny’ego.

– Proszę cię, nie zbliżaj się za bardzo do Sandemana. To prawdziwy świr. Zły charakter, złe maniery. – Morelli wyjął z kieszeni kluczyki do samochodu. – Ale za to doskonały mechanik.

– Będę uważała.

Morelli spojrzał na mnie tak, jakby zupełnie nie wierzył w moje słowa.

– Na pewno nie chcesz, żebym z tobą pojechał? – zapytał. – Mam niezłą smykałkę do ściskania ludzi w imadle.

– Nie zamierzam nikogo ściskać w imadle, ale mimo wszystko dziękuję za propozycję.

Fairlane Morellego stał obok jeepa.

– Podoba mi się ta Hawajka na tylnej półce – powiedziałam. – Niezłe cacko.

– To pomysł Constanzy. W środku jest antena.

Przyjrzałam się lalce dokładniej i rzeczywiście – z czubka głowy wystawała jej końcówka anteny. Zmrużyłam oczy i spojrzałam na Morellego.

– Obiecaj, że nie będziesz mnie śledził, dobrze?

– Najpierw musisz mnie o to poprosić.

– Nigdy w życiu.

Morelli zrobił minę mówiącą, że i tak wie swoje.

Przejechałam przez miasto i skręciłam w aleję Hamiltona. Siedem przecznic dalej wjechałam na parking przy stacji benzynowej Delio. Wczesnym rankiem i wieczorem ruch przy dystrybutorach był wielki, ale o tej porze dnia stacja zamierała. Drzwi do kantorka stały otworem, a w samym pomieszczeniu nie było nikogo. Za kantorkiem znajdowały się drzwi do warsztatu. Dwa stanowiska były puste, ale na trzecim stał samochód.

Sandeman pracował w pobliżu. Wyważał koło. Miał na sobie czarną wyblakłą koszulkę na ramiączkach z nadrukiem Harley-Davidsona. Koszulka kończyła się mniej więcej pięć centymetrów nad poplamionymi smarem dżinsami. Ramiona i barki Sandemana były wytatuowane w węże z obnażonymi jadowitymi zębami i rozdwojonym językiem. Pomiędzy wężami tkwiło czerwone serce z napisem „Kocham Jean”. Szczęśliwa dziewczyna. Pomyślałam, że do pełnego obrazu Sandemana brakuje mi tylko psujących się zębów i kilku wstrętnych pryszczy na twarzy.

Kiedy mnie ujrzał, wyprostował się i otarł ręce o spodnie.

– Co jest?

– Ty jesteś Perry Sandeman?

– Zgadza się.

– Stephanie Plum – przedstawiłam się, darując sobie tym razem wstępny uścisk dłoni. – Pracuję dla firmy, która złożyła poręcznie za Kenny’ego Mancuso. Próbuję odnaleźć Kenny’ego.

– Ja go nie widziałem – uciął Sandeman.

– Wiem, że on i Moogey się przyjaźnili.

– Ja też tak słyszałem.

– Czy Kenny często zaglądał na stację?

– Nie.

– Czy Moogey kiedykolwiek wspominał o Kennym?

– Nie.

Chyba marnuję tutaj swój czas, doszłam do wniosku.

– Byłeś w pracy tego dnia, kiedy Moogeya postrzelono w kolano? – spróbowałam jeszcze raz. – Czy według ciebie była to przypadkowa strzelanina?

– Byłem w warsztacie. Nic nie wiem. Koniec pytań. Muszę wracać do roboty.

Dałam mu swoją wizytówkę i poprosiłam o telefon, gdyby coś sobie przypomniał.

Przedarł wizytówkę na pół i rzucił skrawki papieru na cementową posadzkę.

Każda inteligentna kobieta z godnością by się w tym momencie wycofała, ale mieszkamy w New Jersey, gdzie godność zawsze przegrywa z chęcią wygarnięcia komuś prosto w twarz.

Pochyliłam się do przodu i oparłam ręce na biodrach.

– Coś ci nie pasuje, koleś?

– Nie znoszę glin. Dotyczy to także glin w spódnicach.

– Nie jestem gliną. Jestem pracownikiem firmy poręczycielskiej.

– Jesteś pieprzonym łowcą nagród w spódnicy. Nie rozmawiam z takimi cipkami.

– Jeszcze raz nazwiesz mnie cipką i się wścieknę.

– I co, już mam się bać?

W torebce miałam aerozol z pieprzem i aż mnie korciło, żeby z niego skorzystać. Miałam też pistolet elektryczny. Sprzedawczyni w sklepie z bronią namówiła mnie na jego kupno, ale do tej pory nie miałam okazji go wypróbować. Zastanawiałam się, czy zacząłby się bać, gdybym mu wrzepiła 45 tys. woltów w logo Harleya.

– Pamiętaj tylko jedno, Sandeman, że nie powinieneś zatajać żadnych informacji. Twój kurator mógłby się nieźle wkurzyć.

Położył mi rękę na ramieniu z taką siłą, że aż cofnęłam się o krok.

– Nie drażnij mnie takimi gadkami, bo prędko możesz się przekonać, dlaczego mam ksywę „Sandman”. Przemyśl to sobie.

Na pewno nie tak prędko.