Kiedy Eddie jako ostatni opuścił stanowisko odpraw celnych, podszedł do niego jeden z pasażerów.

– Pan jest inżynierem pokładowym? – zapytał.

Eddie obrzucił go czujnym spojrzeniem. Mężczyzna miał około trzydziestu pięciu lat, był niższy od niego, ale mocno zbudowany. Miał jasnoszary garnitur, krawat ze szpilką i szary filcowy kapelusz.

– Tak. Nazywam się Eddie Deakin.

– Jestem Tom Luther.

W ułamku sekundy oczy Eddiego zaszły czerwoną mgłą, a krew osiągnęła temperaturę wrzenia. Złapał Luthera za klapy, obrócił go i pchnął na ścianę budynku odpraw.

– Co zrobiliście Carol-Ann? – wysyczał. Luther był całkowicie zaskoczony; spodziewał się ujrzeć załamanego, zrozpaczonego człowieka. Eddie zatrząsł nim tak, że aż zadzwoniły zęby. – Gdzie jest moja żona, ty cholerny sukinsynu?

Jednak Luther szybko doszedł do siebie. Wyraz osłupienia zniknął z jego twarzy; błyskawicznym ruchem uwolnił się z uchwytu Eddiego i spróbował uderzyć go w twarz. Eddie uchylił się zręcznie, by zaraz potem ulokować dwa ciosy na żołądku przeciwnika. Luther wypuścił powietrze przez usta z takim odgłosem, jaki wydaje przedziurawiona poduszka pneumatyczna, i zgiął się wpół. Był silny, ale zupełnie bez kondycji. Eddie chwycił go za gardło, stopniowo wzmacniając ucisk.

Luther utkwił w nim przerażone spojrzenie.

Eddie dopiero po chwili uświadomił sobie, że jeszcze trochę, a go udusi. Cofnął ręce, a Luther osunął się bezwładnie, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami i trzymając się oburącz za szyję.

Z budynku wyjrzał irlandzki celnik. Chyba usłyszał łomot, z jakim ciało mężczyzny uderzyło w ścianę domu.

– Co się stało?

Luther wyprostował się z wysiłkiem.

– Potknąłem się, ale już wszystko w porządku – wykrztusił.

Celnik schylił się, podniósł z ziemi kapelusz Luthera i podał mu go, obrzucając obu mężczyzn zdziwionym spojrzeniem, po czym bez słowa wrócił do biura.

Eddie rozejrzał się szybko dokoła. Nikt inny nie zauważył krótkiego starcia. Pasażerowie i załoga zniknęli za małym budyneczkiem stacji kolejowej.

Luther włożył kapelusz i powiedział ochrypłym głosem:

– Jeżeli się nie opanujesz, zginiemy nie tylko my dwaj, ale i twoja żona, ty imbecylu!

Wzmianka o Carol-Ann ponownie rozwścieczyła Eddiego. Zamachnął się, by uderzyć Luthera, ale tamten zasłonił się rękami i syknął:

– Uspokój się, słyszysz? W ten sposób na pewno jej nie odzyskasz. Nie rozumiesz, że jestem ci potrzebny?

Eddie doskonale to rozumiał, tyle tylko, że na chwilę stracił zdolność logicznego myślenia. Cofnął się o krok i uważnie przyjrzał mężczyźnie. Luther był ubrany w drogi garnitur, miał krótko przycięte jasne wąsy i wyblakłe oczy błyszczące nienawiścią. Eddie ani trochę nie żałował, że go uderzył. Musiał jakoś wyładować wściekłość, a ten człowiek doskonale się do tego nadawał.

– Czego ode mnie chcesz, ty kupo gówna?

Luther sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Przez głowę Eddiego przemknęła jak błyskawica myśl, że za chwilę ujrzy wymierzony w siebie rewolwer, ale Luther wyjął zwykłą pocztówkę i wręczył ją Eddiemu. Pocztówka przedstawiała panoramę Bangor w stanie Maine.

– Co to ma znaczyć, do diabła? – zapytał Eddie.

– Odwróć ją.

W miejscu przeznaczonym na korespondencję ktoś napisał:

44.70 N, 67.00 W

– Co to za liczby? Współrzędne geograficzne?

– Tak. Tam właśnie masz sprowadzić samolot.

Eddie wybałuszył na niego oczy.

– Sprowadzić samolot? – powtórzył bezmyślnie.

– Tak.

– Więc tego ode mnie chcecie? O to wam chodzi?

– Masz zmusić kapitana, żeby wylądował w tym miejscu.

– Ale dlaczego?

– Dlatego, że chcesz dostać z powrotem swoją uroczą żonę.

– Gdzie to jest?

– U wybrzeży Maine.

Większość ludzi sądziła, że hydroplan może wylądować w dowolnym miejscu, ale w rzeczywistości potrzebny był do tego dość spokojny akwen. Ze względów bezpieczeństwa linie Pan American nie zezwalały na wodowanie, jeśli wysokość fal przekraczała jeden metr. Gdyby samolot spróbował wodować na bardziej wzburzonym morzu, po prostu rozpadłby się na kawałki.

– Clipper nie może lądować na otwartym… – zaczął Eddie.

– Wiemy o tym – przerwał mu Luther. – To bardzo zaciszne miejsce.

– Ale…

– Najlepiej sam to sprawdź. Na pewno będziesz mógł tam wylądować.

Był tak pewien siebie, iż Eddie doszedł do wniosku, że tak jest w istocie. Jednak pozostawało jeszcze sporo innych problemów.

– W jaki sposób mam sprowadzić tam samolot? Przecież nie jestem kapitanem.

– Przygotowaliśmy wszystko ze szczegółami. Teoretycznie kapitan mógłby wylądować, gdzie tylko przyszłaby mu ochota, ale jak miałby to wytłumaczyć załodze? Ty jesteś inżynierem, więc łatwo możesz coś wymyślić.

– Chcesz, żebym spowodował katastrofę?

– Lepiej nie. Ja też będę na pokładzie. Po prostu wymyśl coś, żeby kapitan musiał wykonać awaryjne lądowanie. – Stuknął w pocztówkę wypielęgnowanym palcem. – Dokładnie tutaj.

Rzeczywiście, nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że inżynier pokładowy mógł doprowadzić do sytuacji, z której jedyne wyjście stanowiło awaryjne lądowanie, ale właśnie takie sytuacje miały to do siebie, że niezwykle trudno było je kontrolować, Eddie zaś w żaden sposób nie potrafił wymyślić na poczekaniu powodu, dla którego kapitan miałby zdecydować się na wodowanie akurat w tym, precyzyjnie wybranym miejscu.

– To wcale nie jest takie łatwe…

– Wiem, że to nie jest łatwe, Eddie. Ale wiem też, że można to zrobić. Upewniłem się.

U kogo się upewnił?

– Kim wy właściwie jesteście, do diabła?

– Nie pytaj.

W pierwszej chwili to Eddie nastraszył Luthera, teraz jednak role odwróciły się. Czuł się bezsilny i upokorzony. Luther wchodził w skład bezwzględnej bandy, która wszystko dokładnie zaplanowała. Postanowili posłużyć się nim jako narzędziem. Porwali jego żonę. Mieli go w garści.

Wsadził pocztówkę do kieszeni munduru i odwrócił się.

– Zrobisz to? – zapytał nerwowo Luther.

Eddie obejrzał się, zmierzył go lodowatym spojrzeniem, po czym odszedł, nie odezwawszy się ani słowem.

Zachowywał się jak twardziel, choć w gruncie rzeczy nie bardzo wiedział, co się dzieje. Dlaczego oni to robią? Początkowo przypuszczał, że być może Niemcy postanowili porwać boeinga 314, by skopiować tę konstrukcję, ale teraz ta karkołomna teoria legła w gruzach, bo Niemcy uprowadziliby samolot do jakiegoś miejsca w Europie, nie zaś do stanu Maine. Przy rozwiązywaniu zagadki mógł się okazać pomocny fakt, że tak dokładnie określono miejsce awaryjnego wodowania Clippera. Zapewne będzie tam czekała łódź. Ale po co? Czyżby Luther chciał przeszmuglować coś lub kogoś do Stanów? Na przykład walizkę opium, bazookę, komunistycznego agitatora albo nazistowskiego szpiega? Ta rzecz albo osoba musiałaby być diabelnie ważna, jeśli zadawano by sobie dla niej tyle trudu.

Przynajmniej wiedział, dlaczego wybrano właśnie jego. Jeżeli chcesz sprowadzić samolot na ziemię, powinieneś rozmawiać właśnie z inżynierem pokładowym. Nie mogli tego dokonać ani nawigator, ani radiooperator, kapitan zaś musiałby najpierw zapewnić sobie współdziałanie drugiego pilota. Inżynier natomiast sam jeden był w stanie unieruchomić silniki.

Zapewne Luther zdobył listę wszystkich inżynierów pokładowych Pan American. Nie przedstawiało to żadnych trudności – wystarczyło włamać się nocą do biura albo przekupić którąś z sekretarek. Dlaczego wybrał akurat Eddiego? Dlatego, że to musiał być właśnie ten lot. Dopiero później pojawiło się pytanie, w jaki sposób można zmusić Deakina do posłuszeństwa, a zaraz potem odpowiedź: porwać jego żonę.

Świadomość, że musi pomagać gangsterom, była dla niego nie do zniesienia. Eddie nienawidził ich z całego serca. Zbyt chciwi, by żyć jak normalni ludzie, i zbyt leniwi, by uczciwie zapracować choćby na dolara, okradali i oszukiwali zwykłych obywateli. Podczas gdy inni w pocie czoła siali i zbierali, harowali po osiemnaście godzin dziennie rozkręcając interes albo pocili się przy hutniczych piecach, gangsterzy paradowali w eleganckich garniturach, rozbijali się wspaniałymi samochodami, napadali na ludzi, bili ich i terroryzowali. Nawet krzesło elektryczne stanowiło dla nich zbyt łagodną karę.

Jego ojciec miał na ten temat takie samo zdanie. Eddie pamiętał do dziś, co usłyszał od niego na temat szkolnych osiłków. „Zgadza się, to paskudni faceci, ale nie mają krzty rozumu w głowach.” Tom Luther był paskudny, nie ulegało to najmniejszej wątpliwości, ale czy był głupi? „Trudno z nimi walczyć, ale łatwo wystawić do wiatru.” Jednak Tom Luther nie wyglądał na kogoś, kogo było łatwo wystawić do wiatru. Obmyślił skomplikowany plan, który, przynajmniej jak na razie, działał bez zarzutu.

Pogrążony w ponurych rozmyślaniach opuścił teren przystani i przeszedł na drugą stronę głównej i zarazem jedynej ulicy Foynes.

W chwili kiedy mała wioska urosła do rangi niezwykle ważnego punktu międzylądowania dla łodzi latających, jej najbardziej okazały budynek, w którym do tej pory mieściła się gospoda, zajęły linie lotnicze Pan American. Zostało jednak jeszcze miejsce dla małego baru „U Pani Walsh”, do którego prowadziło osobne wejście z ulicy. Eddie skierował się od razu na piętro do pokoju operacyjnego, gdzie kapitan Marvin Baker i pierwszy oficer Johnny Dott rozmawiali z przedstawicielem Pan American. Właśnie tutaj, wśród filiżanek po kawie, popielniczek, stosów depesz i prognoz pogody, mieli podjąć ostateczną decyzję, czy wyruszyć w długą podróż nad Atlantykiem.

Decydującym czynnikiem była siła wiatru. Lot na zachód odbywał się zawsze pod wiatr. Piloci stale zmieniali wysokość w poszukiwaniu pułapu, na którym warunki będą najkorzystniejsze; nazywało się to „polowaniem na wiatr”. Zwykle najłatwiej leciało się na niewielkich wysokościach, ale poniżej pewnego pułapu istniało niebezpieczeństwo zderzenia ze statkami albo co było dużo bardziej prawdopodobne, z górami lodowymi. Walka z silnym wiatrem pociągała za sobą zwiększone zużycie paliwa; czasem zapowiedzi były tak niekorzystne, że z obliczeń wynikało, iż Clipper nie będzie w stanie zabrać takiego zapasu, który wystarczy na bezpieczne pokonanie trzech tysięcy kilometrów dzielących Irlandię od Nowej Fundlandii. W takiej sytuacji przekładano lot o dzień lub dwa, pasażerów zaś przewożono do hotelu, gdzie czekali na poprawę pogody.