– Całkowicie się z tobą zgadzam. Jeśli akurat mam pecha i podczas całego lotu ani razu nie uda mi się zobaczyć żadnej gwiazdy, a w dodatku źle oszacuję siłę wiatru, może nas znieść z kursu nawet o sto pięćdziesiąt kilometrów.

– Co wtedy się stanie?

– Dowiemy się o tym natychmiast, jak tylko znajdziemy się w zasięgu pierwszej radiostacji, i po prostu skręcimy we właściwym kierunku.

Eddie obserwował, jak na przejętej twarzy chłopca pojawia się wyraz zrozumienia. Pewnego dnia będę wyjaśniał różne rzeczy własnemu dziecku – pomyślał. Serce skurczyło mu się boleśnie, gdyż natychmiast przypomniał sobie o porwaniu Carol-Ann. Poczułby się znacznie lepiej, gdyby tajemniczy Mr Luther wreszcie wyszedł z ukrycia. Wiedząc, czego od niego chcą, być może zrozumie, dlaczego przydarzyło mu się to straszne nieszczęście.

– Czy mogę zajrzeć do wnętrza skrzydła? – zapytał Percy.

– Jasne.

Otworzył właz po lewej stronie kabiny. Stłumiony do tej pory pomruk silników momentalnie przybrał na sile, w powietrzu zaś czuło się zapach rozgrzanego oleju. Wewnątrz skrzydła znajdował się niski tunel, którym można było dotrzeć do umiejscowionych za silnikami stanowisk, gdzie istniała szansa przybrania niemal wyprostowanej pozycji. Tego świata, składającego się z kabli, rur, przewodów i blach, nie tknęła ręka dekoratora wnętrz.

– Tak właśnie wygląda większość pokładów nawigacyjnych! – krzyknął Eddie.

– Mogę tam wejść?

Eddie potrząsnął głową i zamknął właz.

– Przykro mi, ale przepisy zabraniają wprowadzania pasażerów.

– Pokażę ci moją wieżyczkę obserwacyjną – zaproponował Jack. Wyszedł z Percym przez drzwi w tylnej ścianie kabiny, a Eddie natychmiast skorzystał z okazji i sprawdził wskazania zegarów, które zaniedbał przez ostatnich kilka minut. Wszystko było w porządku.

Ben Thompson, radiooperator, przekazał informację o warunkach atmosferycznych w Foynes:

– Zachodni wiatr o prędkości dwudziestu dwóch węzłów, morze lekko pofalowane.

W chwilę później na tablicy kontrolnej Eddiego zgasło światełko nad słowem: „Przelot”, zapaliło się natomiast nad słowem: „Lądowanie”. Natychmiast ponownie sprawdził wszystkie wskaźniki.

– Silniki w porządku – zameldował.

Stała kontrola była nieodzowna, gdyż osiągające ogromną moc silniki mogły ulec uszkodzeniu przy zbyt gwałtownych zmianach obrotów.

Eddie otworzył drzwi prowadzące ku tyłowi samolotu. Znajdował się tam wąski korytarzyk wciśnięty między dwa luki bagażowe, a nad nim wieżyczka, do której wchodziło się po drabince. Percy stał na ostatnim szczeblu spoglądając przez oktant. Jeszcze dalej, za lukami bagażowymi, pozostało sporo wolnego miejsca, które zgodnie z projektem było przeznaczone na łóżka dla załogi, ale nie wykorzystywano go, gdyż druga załoga zajmowała zawsze dziobową kabinę na pokładzie pasażerskim. W tylnej ścianie znajdował się właz prowadzący do ogonowej części maszyny, gdzie istniała możliwość skontrolowania stanu linek poruszających usterzeniem pionowym.

– Jack, lądujemy! – zawołał Eddie.

– Pora wracać na miejsce, młody człowieku – powiedział Jack.

Eddie odniósł wrażenie, iż Percy udaje lepszego, niż jest w istocie. Mimo że chłopiec był bardzo posłuszny, to w jego oczach bez trudu można było dostrzec błysk przekory. Jednak na razie zachowywał się bez zarzutu i grzecznie zszedł po kręconych schodkach na pokład pasażerski.

Odgłos pracy silników uległ zmianie, a samolot zaczął stopniowo tracić wysokość. Załoga sprawnie wykonywała rutynowe czynności poprzedzające lądowanie. Eddie bardzo żałował, że nie może z nikim podzielić się swoim problemem. Czuł się rozpaczliwie samotny. Ci ludzie byli jego kolegami i przyjaciółmi – latali razem, przemierzali wspólnie Atlantyk – więc pragnął opowiedzieć im o wszystkim i zasięgnąć ich rady. Niestety, wiązało się z tym zbyt duże ryzyko.

Podniósł się na chwilę z miejsca, by wyjrzeć przez okno. Przelatywali właśnie nad miasteczkiem Limerick. Nieco dalej, po drugiej stronie ujścia rzeki Shannon, budowano wielki, nowoczesny port lotniczy przeznaczony zarówno dla maszyn lądujących na twardym gruncie, jak i dla hydroplanów. Na razie jednak łodzie latające wodowały w południowej części ujścia rzeki, w pobliżu małej wioski o nazwie Foynes.

Lecieli na północny zachód, więc kapitan Baker musiał wykonać mniej więcej czterdziestopięciostopniowy skręt, by wylądować pod wiejący z zachodu wiatr. Tor wodny patrolowała wysłana z wioski łódź; jej załoga poszukiwała unoszących się na falach desek lub innych przedmiotów, które mogłyby uszkodzić samolot. W pobliżu czekała także inna łódź, wyładowana pięćdziesięciogalonowymi beczkami z paliwem, na brzegu zaś zgromadził się już z pewnością tłum gapiów pragnących ujrzeć na własne oczy latający statek.

Ben Thompson mówił coś do mikrofonu. Przy odległościach przekraczających kilka kilometrów musiał używać alfabetu Morse'a, lecz na krótkich dystansach mógł posługiwać się głosem. Eddie nie rozróżniał słów, ale sądząc po spokojnej, odprężonej twarzy radiooperatora wszystko było w porządku.

Lądowanie na doskonale gładkim morzu było prawie niewyczuwalne. W idealnych warunkach kadłub Clippera zanurzał się w wodzie jak łyżeczka w bitej śmietanie. Skupiony nad swymi wskaźnikami Eddie często dopiero po kilku sekundach orientował się, że jest już po wszystkim. Dzisiaj jednak morze było lekko pofalowane, czyli takie, jakie zazwyczaj bywało we wszystkich miejscach, jakie Clipper odwiedzał na swojej trasie.

Jako pierwsza zetknęła się z wodą najniższa część kadłuba, zwana stępką. Rozległy się ciche, szybkie uderzenia, kiedy muskała wierzchołki fal. Trwało to zaledwie dwie, może trzy sekundy, gdyż zaraz potem wielka maszyna zniżyła się o dalszych kilkanaście centymetrów. Eddie uważał, że nawet wodowanie w dość trudnych warunkach przebiega zawsze dużo łagodniej od tradycyjnego lądowania, gdzie zazwyczaj dawało się odczuć wyraźne szarpnięcie i podskok, a czasem nawet kilka. Do okien górnego pokładu dotarło zaledwie kilka rozbryzgów piany. Pilot zmniejszył obroty silników i samolot natychmiast zwolnił, zamieniając się ponownie w łódź.

Kiedy zbliżali się do miejsca cumowania, Eddie znowu wyjrzał przez okno. Po jednej stronie znajdowała się niewielka, naga wysepka, po drugiej zaś stały ląd z solidnym betonowym nabrzeżem, przy którym stał duży kuter rybacki, kilkoma cysternami z paliwem i skupiskiem szarych domów. To właśnie było Foynes.

W przeciwieństwie do Southampton, w Foynes nie było specjalnego mola dla łodzi latających, w związku z czym Clipper musiał pozostać w pewnej odległości od lądu, pasażerów zaś przewożono łodzią. Odpowiedzialność za prawidłowe cumowanie ponosił inżynier pokładowy.

Eddie przeszedł na przód kabiny, otworzył klapę w podłodze między fotelami pilotów, zszedł po drabince do pustego pomieszczenia w dziobie samolotu, po czym otworzył następną klapę i wystawił głowę na zewnątrz. Nabrał głęboko w płuca słonego, morskiego powietrza.

Nadpłynęła łódź. Jeden ze stojących w niej mężczyzn pomachał do Eddiego, po czym rzucił cumę. Eddie najpierw zamontował w przeznaczonym do tego miejscu przenośny kabestan, a następnie wyciągnął bosakiem cumę z wody, przesunął przez kabestan, naciągnął i zablokował. Uniósł kciuk, sygnalizując przyglądającemu mu się przez przednią szybę kapitanowi, że samolot został unieruchomiony.

Od strony brzegu zbliżała się już następna łódź, by zabrać z pokładu załogę i pasażerów.

Eddie zamknął obie klapy i wrócił na pokład nawigacyjny. Kapitan i radiooperator siedzieli jeszcze na swych miejscach, ale drugi pilot stał już oparty o stół z mapami i gawędził z nawigatorem. Eddie wyłączył silniki, a następnie założył czarną mundurową marynarkę i białą czapkę. Cała załoga zeszła po schodach do kabiny numer dwa i przez salon wyszła na stabilizator, przy którym czekała już łódź z pasażerami. Na pokładzie został jedynie Mickey Finn, zastępca Eddiego, by dopilnować uzupełniania zapasów paliwa.

Co prawda świeciło słońce, ale wiał też zimny, wilgotny wiatr. Eddie przypatrywał się zebranym na łodzi podróżnym, zastanawiając się po raz kolejny, który z nich nazywa się Tom Luther. W pewnej chwili rozpoznał twarz jednej z kobiet i uświadomił sobie ze zdumieniem, że niedawno widział ją w filmie „Szpieg w Paryżu”, jak kochała się z francuskim hrabią. Była to znana gwiazda kina Lulu Bell. Rozmawiała przyjaźnie z mężczyzną w rozpinanym swetrze. Może to właśnie jest Tom Luther? Towarzyszyła im piękna, ale chyba czymś bardzo przygnębiona kobieta w kropkowanej sukience. Eddie dostrzegł jeszcze kilka znajomych twarzy, ale większość pasażerów stanowili anonimowi mężczyźni w garniturach i kapeluszach oraz równie anonimowe, bogate kobiety w futrach.

Postanowił, że jeśli Luther nie ujawni się w najbliższym czasie, sam go odszuka, nie dbając o dyskrecję. Miał już dość czekania.

Łódź odbiła od Clippera i ruszyła w stronę przystani. Eddie wpatrywał się w wodę, myśląc o żonie. Jego myśli uparcie wracały do chwili porwania. Kiedy bandyci wdarli się do domu, Carol-Ann mogła akurat jeść śniadanie, parzyć kawę albo szykować się do pracy. A jeśli właśnie brała kąpiel? Eddie uwielbiał przyglądać się jej, kiedy siedziała w wannie. Upinała wtedy wysoko włosy, odsłaniając wysmukłą szyję, i kładła się w wodzie, powoli myjąc gąbką długie, opalone nogi. Lubiła, kiedy siadał na brzegu wanny i rozmawiał z nią. Zanim ją spotkał, wydawało mu się, że takie sytuacje zdarzają się wyłącznie w erotycznych snach. Teraz jednak rozkoszne wspomnienia przesłonił obraz kilku brutalnych mężczyzn z zamaskowanymi twarzami, którzy wdarli się do jego domu i…

Myśl o wstrząsie i przerażeniu, jakiego doznała Carol-Ann, podziałała na Eddiego jak smagnięcie biczem. Ogarnęła go potworna wściekłość, a jednocześnie poczuł tak gwałtowny zawrót głowy, że z najwyższym trudem udało mu się utrzymać równowagę. Najgorsza była świadomość całkowitej bezsilności. Carol-Ann znajdowała się w rozpaczliwej sytuacji, a on nie mógł jej nic pomóc. Uświadomił sobie, że kurczowo zaciska pięści i z wysiłkiem zmusił się, by przestać.

Łódź dotarła wreszcie do brzegu. Przycumowano ją do dużego pomostu, z którego prowadził na nabrzeże wąski trap. Załoga pomogła pasażerom wyjść na ląd, a następnie wszyscy udali się do stanowiska odprawy celnej. Po krótkich formalnościach podróżni mogli wkroczyć do małej wioski. Po drugiej stronie drogi prowadzącej do przystani znajdował się były zajazd, obecnie niemal w całości przeznaczony na potrzeby linii lotniczych. Załoga skierowała się w tamtą stronę.