Podjąwszy wreszcie jakąś decyzję, od razu poczuł się lepiej. Szybkim krokiem wrócił do hotelu.

Poszedł do skromnie urządzonego biura, podał właścicielce numer telefonu bazy morskiej w Stanach, po czym udał się do swego pokoju. Właścicielka miała zawiadomić go, kiedy uda się uzyskać połączenie.

Zdjął kombinezon. Bał się, że telefon może zastać go w wannie, więc tylko umył twarz i ręce, a następnie założył czystą białą koszulę i spodnie od munduru. Wykonując te zwyczajne czynności uspokoił się nieco, choć nadal zżerała go gorączkowa niecierpliwość. Nie wiedział, co poradzi mu Steve, ale i tak odczuje ogromną ulgę, mogąc podzielić się z kimś swoim zmartwieniem.

Zawiązywał właśnie krawat, kiedy właścicielka zapukała do drzwi. Zbiegł na dół i przycisnął słuchawkę do ucha. Połączono go z centralą telefoniczną bazy.

– Czy mógłbym rozmawiać ze Steve'em Applebym?

– Porucznik Appleby jest w tej chwili nieosiągalny telefonicznie – usłyszał w odpowiedzi. – Czy mam mu coś przekazać? – zapytała telefonistka.

Eddie doznał gorzkiego rozczarowania. Zdawał sobie sprawę z tego, iż Steve nie ma czarodziejskiej różdżki, którą wystarczyło machnąć, aby uwolnić Carol-Ann, ale przynajmniej mogliby porozmawiać, a kto wie, czy przy okazji nie wpadliby na jakiś pomysł.

– Proszę pani, to bardzo ważna sprawa! Gdzie on jest, do diabła?

– Czy mogę wiedzieć, kto mówi?

– Eddie Deakin.

Telefonistka natychmiast porzuciła oficjalny ton.

– Jak się masz, Eddie! Byłeś świadkiem na jego ślubie, prawda? Nazywam się Laura Gross, spotkaliśmy się wtedy. – Ściszyła konspiracyjnie głos. – W największym zaufaniu mogę ci powiedzieć, że Steve spędził tę noc poza bazą.

Eddie jęknął w duchu. Steve zrobił coś, czego nie powinien robić, a w dodatku wybrał na to najgorszy z możliwych momentów.

– Kiedy się go spodziewasz?

– Powinien wrócić przed świtem, ale jeszcze się nie zjawił.

Coraz gorzej. Wyglądało na to, że Steve także ma jakieś kłopoty.

– Mogę cię połączyć z Nelly – zaproponowała dziewczyna z centrali. – Pracuje u nas jako maszynistka.

– W porządku. Dziękuję.

Rzecz jasna nie powie jej ani słowa o porwaniu Carol-Ann, ale spróbuje dowiedzieć się czegoś więcej na temat aktualnego miejsca pobytu Steve'a. Czekając na połączenie stukał niecierpliwie stopą w podłogę. Bez trudu potrafił przywołać z pamięci obraz Nelly: była serdeczną dziewczyną o okrągłej twarzy i długich kręconych włosach.

Wreszcie usłyszał jej głos.

– Halo?

– Cześć, Nelly. Tu Eddie Deakin.

– Jak się masz, Eddie. Skąd dzwonisz?

– Z Anglii. Nelly, gdzie jest Steve?

– Z Anglii? Mój Boże! Steve jest… eee… to znaczy, chwilowo go nie ma. Czy coś się stało? – dodała z niepokojem.

– Tak. Jak myślisz, kiedy wróci?

– Na pewno jeszcze dziś rano, może nawet za godzinę. Eddie, jesteś jakiś nieswój. O co chodzi? Masz kłopoty?

– Może Steve zdąży mnie tu złapać, jeśli nie wróci za późno. – Podał jej numer hotelu Langdown Lawn. Powtórzyła go.

– Eddie, dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, co się stało?

– Nie mogę. Poproś go tylko, żeby do mnie zadzwonił. Będę tu jeszcze przez godzinę. Potem muszę iść do samolotu. Jeszcze dziś wracamy do Nowego Jorku.

– Jak sobie życzysz – odparła Nelly bez większego przekonania. – Jak się miewa Carol-Ann?

– Muszę już kończyć – powiedział. – Do widzenia.

Odłożył słuchawkę nie czekając na odpowiedź. Wiedział, że zachowuje się nieuprzejmie, ale był zbyt zdenerwowany, by się tym przejmować. Miał wrażenie, że ktoś zawiązał mu wnętrzności w ciasny supeł.

Nie wiedział, co powinien teraz zrobić, więc wrócił na górę do pokoju. Zostawił drzwi otwarte, by usłyszeć dzwonek telefonu, i usiadł na brzegu wąskiego łóżka. Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna miał ochotę się rozpłakać.

– Co robić? – szepnął, ukrywszy twarz w dłoniach.

Przypomniał sobie porwanie syna Lindbergha. Siedem lat temu, kiedy jeszcze był w Annapolis, pisały o tym wszystkie gazety. Chłopczyk został zamordowany.

– Boże, spraw, żeby Carol-Ann nie stało się nic złego!

Ostatnio rzadko się modlił. Jego rodzice modlili się niemal bez przerwy, a nic im to nie pomogło. Wierzył tylko we własne siły. Potrząsnął głową. To nie była odpowiednia pora na nawracanie się. Musiał przede wszystkim spokojnie przemyśleć całą sprawę, a potem coś zrobić.

Jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości: ludzie, którzy porwali Carol-Ann, chcieli, żeby Eddie znalazł się na pokładzie Clippera. Był to właściwie wystarczający powód, żeby nie lecieć, ale gdyby podjął taką decyzję, nie spotkałby Toma Luthera i nie dowiedział się, czego od niego żądają. Co prawda pokrzyżowałby im plany, lecz jednocześnie straciłby szansę na przejęcie kontroli nad rozwojem wydarzeń.

Wstał i otworzył swoją walizeczkę. Mógł myśleć tylko o Carol-Ann, ale mimo to automatycznie spakował przybory do golenia, brudną bieliznę i piżamę. Następnie odruchowo uczesał się i schował także grzebień.

Kiedy siadał ponownie na łóżku, zadzwonił telefon.

Dwoma wielkimi susami wyskoczył z pokoju i popędził w dół po schodach, ale ktoś go ubiegł. Będąc w połowie holu na parterze usłyszał głos właścicielki:

– Czwarty października? Proszę chwilę zaczekać. Sprawdzę, czy mamy jakieś wolne miejsca.

Zdruzgotany zatrzymał się i odwrócił. I tak Steve nic by mi nie pomógł – pomyślał. Nikt nie mógł mu pomóc. Ktoś porwał Carol-Ann i Eddie musiał teraz zrobić wszystko, czego zażądają porywacze, jeżeli chciał ją odzyskać. Nikt nie był w stanie uwolnić go z potrzasku, w którym się znalazł.

Z ciężkim sercem przypomniał sobie, że ich ostatnia rozmowa zakończyła się sprzeczką. Nigdy sobie tego nie wybaczy. Żałował, że nie odgryzł sobie wtedy języka. O co właściwie się pokłócili, do stu diabłów? Przysiągł w duchu, że jak tylko ją odzyska, już nigdy nie rozpocznie sprzeczki.

Dlaczego ten cholerny telefon nie dzwoni?

Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł Mickey, w mundurze i z walizeczką w ręku.

– Gotów? – zapytał radośnie.

Eddiego ogarnęła fala paniki.

– To już czas?

– Oczywiście.

– Cholera!

– O co chodzi, aż tak ci się spodobało? Chcesz zostać i walczyć z Niemcami?

Eddie musiał dać Steve'owi jeszcze kilka minut.

– Idź już – powiedział do Mickeya. – Zaraz cię dogonię.

Jego zastępca sprawiał wrażenie dotkniętego faktem, że Eddie nie chce, by mu towarzyszył.

– W takim razie, do zobaczenia – powiedział, wzruszywszy ramionami, po czym wyszedł z pokoju.

Gdzie, do jasnej cholery, podziewał się Steve Appleby?

Usiadł i przez następne piętnaście minut wpatrywał się we wzór na tapecie.

Wreszcie wziął do ręki walizeczkę i zszedł powoli na dół. Mijając telefon wpatrywał się w niego tak, jakby zamiast bakelitowego aparatu widział gotowego do ataku grzechotnika. Zatrzymał się przy drzwiach hotelu w nadziei, że zaraz usłyszy dzwonek.

Pojawił się kapitan Baker i obrzucił Eddiego zdziwionym spojrzeniem.

– Spóźnisz się – powiedział. – Chyba będzie lepiej, jeśli pojedziesz ze mną taksówką.

Kapitan jako jedyny z załogi miał prawo jeździć do hangaru taksówką.

– Czekam na telefon – wyjaśnił Eddie.

Przez twarz kapitana przemknął cień.

– Wygląda na to, że dłużej nie możesz już czekać. Idziemy.

Eddie przez chwilę stał bez ruchu, ale zaraz uświadomił sobie, że zachowuje się jak idiota. Steve na pewno już nie zadzwoni, a on przecież powinien być w samolocie, jeśli chciał się czegokolwiek dowiedzieć. Zmusił się, żeby podnieść walizeczkę z podłogi i wyjść na zewnątrz.

Wsiedli do czekającej taksówki.

Eddie dopiero teraz zrozumiał, że niewiele brakowało, a okazałby nieposłuszeństwo przełożonemu. Nie miał zamiaru urazić kapitana Bakera, który był dobrym dowódcą i zawsze traktował go bez zarzutu.

– Przepraszam pana, kapitanie – powiedział. – Spodziewałem się telefonu ze Stanów.

Dowódca uśmiechnął się wyrozumiale.

– Do licha, przecież będziesz tam już jutro!

– Słusznie – przyznał ponuro Eddie.

Został zupełnie sam.