– Proszę odesłać je na statek.

– Tak jest.

– I proszę jak najszybciej przygotować mi rachunek.

– Oczywiście.

Nancy wzięła ze stosu bagaży małą walizeczkę; znajdowały się w niej przybory toaletowe, kosmetyki i jedna zmiana bielizny. Przełożyła do niej z wielkiego kufra świeżą bluzkę z granatowego jedwabiu, koszulę nocną i szlafrok. Przez ramię miała przewieszony szary płaszcz z kaszmirskiej wełny, który zabrała z myślą o zimnym wietrze wiejącym na pokładzie statku. Postanowiła wziąć go ze sobą, aby ogrzać się w czasie lotu.

– Oto pani rachunek, pani Lenehan.

Wypisała szybko czek i dała go recepcjoniście, nie zapominając o napiwku.

– Bardzo pani dziękuję. Taksówka już czeka.

Wybiegła z hotelu i wcisnęła się do małego angielskiego wozu. Boy postawił jej walizkę na siedzeniu obok, po czym podał kierowcy cel podróży.

– Proszę jechać najszybciej, jak tylko pan może! – dodała Nancy. Taksówka przeciskała się w ślimaczym tempie przez centrum miasta. Nancy stukała niecierpliwie czubkiem pantofla w podłogę samochodu. Korki były spowodowane przez ludzi malujących białe linie na środku jezdni, wzdłuż krawężników i wokół drzew. Zastanawiała się z irytacją, czemu ma to służyć, kiedy nagle zrozumiała, że linie będą pomagać w orientacji kierowcom poruszającym się w niemal całkowitej ciemności.

W miarę jak oddalali się od centrum, taksówka nabierała szybkości. Za miastem trudno było dostrzec jakiekolwiek przygotowania do wojny. Niemcy na pewno nie będą bombardować pól, chyba że przez pomyłkę. Nancy spoglądała co chwilę na zegarek. Było już wpół do pierwszej. Jeżeli uda jej się znaleźć samolot i pilota, który zgodzi się ją zabrać, a także szybko uzgodnić cenę, być może zdąży wystartować około pierwszej. Recepcjonista powiedział, że Foynes leży dwie godziny lotu stąd, co oznaczało, że wylądowałaby tam o trzeciej. Potem, rzecz jasna, będzie jeszcze musiała dotrzeć do miejsca wodowania Clippera, ale to nie powinno być zbyt daleko. Miała szansę zdążyć na czas. Czy znajdzie jakiś samochód, żeby dojechać możliwie szybko do ujścia Shannon? Starała się uspokoić skołatane nerwy. Nie istniał żaden powód, dla którego powinna martwić się na zapas.

Nagle przyszło jej do głowy, że na pokładzie Clippera może nie być wolnych miejsc, podobnie jak na wszystkich statkach odpływających z Wielkiej Brytanii.

Odepchnęła od siebie tę myśl.

Miała właśnie zapytać kierowcę, jak daleko jeszcze będą jechać, kiedy nagle, ku jej ogromnej uldze, taksówka skręciła z szosy w otwartą bramę w ogrodzeniu otaczającym rozległe, porośnięte trawą pole i skierowała się w stronę niewielkiego hangaru. Otaczała go gromada kolorowych samolocików, przypominających z odległości kolekcję motyli przypiętych do zielonego sukna. Nancy stwierdziła z satysfakcją, że maszyn jest pod dostatkiem, ale był jej potrzebny jeszcze pilot, a nikogo takiego nie mogła nigdzie dostrzec.

Kierowca podwiózł ją pod szerokie drzwi hangaru.

– Proszę na mnie zaczekać – powiedziała, wysiadając z samochodu.

Weszła do hangaru. Stały w nim trzy samoloty, lecz nie było ani jednego człowieka. Wyszła ponownie na dwór. Przecież chyba musi tego ktoś pilnować – pomyślała z niepokojem. Gdyby miało być inaczej, drzwi z pewnością byłyby zamknięte. Obeszła hangar i po drugiej stronie budynku wreszcie dostrzegła trzech mężczyzn stojących przy jednym z samolotów.

Maszyna sprawiała co najmniej niezwykłe wrażenie. Była pomalowana na kanarkowożółty kolor i miała również żółte, małe kółeczka, które natychmiast skojarzyły się Nancy z samochodzikami zabawkami. Był to dwupłatowiec; górne i dolne skrzydło łączyły liczne druty i podpórki, silnik zaś znajdował się z przodu samolotu. Kiedy tak stał z zadartym w górę nosem i ogonem spoczywającym na ziemi, przypominał małego szczeniaka czekającego, aż ktoś wyprowadzi go na spacer.

Właśnie uzupełniano paliwo. Mężczyzna w wyplamionym niebieskim kombinezonie stał na składanej drabince i nalewał benzynę z kanistra do zbiornika umieszczonego w skrzydle nad przednim siedzeniem. Dwaj stojący na ziemi mężczyźni – jeden postawny, mniej więcej w wieku Nancy, w skórzanej kurtce i pilotce na głowie, drugi w tweedowej marynarce – byli pogrążeni w rozmowie.

Nancy chrząknęła dyskretnie i powiedziała:

– Przepraszam panów…

Dwaj mężczyźni spojrzeli na nią, ale wyższy nie przestał mówić, i niemal natychmiast stracili dla niej zainteresowanie.

Nie był to zbyt dobry początek.

– Przepraszam, że panom przeszkadzam, ale chciałabym wynająć samolot.

Ten w skórzanej kurtce przerwał rozmowę tylko po to, żeby powiedzieć:

– Nie mogę pani pomóc.

– To bardzo ważne – nie dawała za wygraną.

– Nie jestem jakimś cholernym taksówkarzem – odparł wysoki mężczyzna i odwrócił się od niej.

– Czy musi być pan taki nieuprzejmy? – zapytała, czując, jak ogarnia ją coraz większe zdenerwowanie.

Zwróciła tym na siebie jego uwagę. Obrzucił ją taksującym spojrzeniem; zauważyła, że ma łukowato wygięte, czarne brwi.

– Nie chciałem być nieuprzejmy – odparł spokojnie. – Tyle tylko, że ani mój samolot, ani ja nie jesteśmy do wynajęcia.

– Proszę nie wziąć mi tego za złe, ale jeśli chodzi o pieniądze, to jestem gotowa zapłacić każdą cenę, żeby…

Jednak wziął jej to za złe, gdyż jego twarz znieruchomiała w nieprzyjaznym grymasie i ponownie odwrócił się od niej.

Pod skórzaną kurtką miał elegancki ciemnoszary garnitur, czarne buty zaś na pewno nie były tanią imitacją, taką, jakie produkowała fabryka Nancy. Wszystko wskazywało na to, że wysoki mężczyzna był zamożnym biznesmenem pilotującym dla przyjemności własny samolot.

– Czy jest tu ktoś, do kogo mogłabym się zwrócić w tej sprawie?

Nalewający paliwo mechanik obejrzał się i pokręcił głową.

– Dzisiaj nikogo nie ma – powiedział.

– Nie po to zajmuję się interesami, żeby tracić pieniądze – zwrócił się wysoki mężczyzna do swojego rozmówcy w tweedowej marynarce. – Powiedz Sewardowi, że dostaje tyle, ile jest warta jego praca.

– Problem polega na tym, że on też ma trochę racji – zauważył niższy mężczyzna.

– Wiem o tym. Powiedz mu, że zwiększę stawkę przy następnym zleceniu.

– To może mu nie wystarczyć.

– W takim razie niech pakuje manatki i idzie do diabła.

Nancy miała ochotę krzyczeć z rozpaczy. Oto znalazła samolot i pilota, ale mimo to nie mogła polecieć tam, gdzie chciała.

– Ja muszę dostać się do Foynes! – powiedziała bliska łez.

Właściciel samolotu odwrócił się i spojrzał na nią.

– Powiedziała pani Foynes?

– Tak.

– Dlaczego właśnie tam?

Przynajmniej udało się jej wciągnąć go w rozmowę.

– Chcę dogonić Clippera.

– To zabawne, bo ja też – odparł.

Znowu poczuła przypływ nadziei.

– Mój Boże, więc pan leci do Foynes?

Skinął ponuro głową.

– Tak. Ścigam żonę.

Mimo napięcia, w jakim się znajdowała, zdziwiło ją to wyznanie. Człowiek, który nie wstydził się powiedzieć takiej rzeczy, musiał być albo bardzo słaby, albo ogromnie pewny siebie. Przeniosła wzrok na jego maszynę.

– Zdaje się, że w pańskim samolocie są dwa miejsca? – zapytała z drżeniem w głosie.

Zmierzył ją przeciągłym spojrzeniem.

– Owszem – potwierdził. – Dwa miejsca.

– Błagam, niech pan mnie ze sobą zabierze!

Zawahał się, po czym wzruszył ramionami.

– Czemu nie?

O mało nie zemdlała z radości.

– Dzięki Bogu! Jestem panu ogromnie wdzięczna.

– Nie ma o czym mówić. – Wyciągnął do niej dużą rękę. – Nazywam się Mervyn Lovesey.

Wymienili uścisk dłoni.

– Nancy Lenehan – przedstawiła się. – Miło mi pana poznać.

* * *

Eddie wreszcie zrozumiał, że koniecznie musi z kimś porozmawiać.

Musiał to być ktoś, kogo darzył całkowitym zaufaniem; ktoś, kto zachowa całą rzecz w tajemnicy. Jedyną taką osobą, jaką znał, była Carol-Ann. Tylko jej powierzał wszystkie swoje sekrety, nawet takie, o których nie odważyłby się rozmawiać z ojcem. Nigdy nie lubił okazywać przed nim słabości. Czy był jeszcze ktoś, komu mógł zaufać?

Może kapitan Baker? Marvin Baker należał do pilotów, których bardzo lubili wszyscy pasażerowie: przystojny, o kwadratowej szczęce, godny zaufania i stanowczy. Eddie również lubił go i szanował, ale w myśl przepisów kapitan powinien przede wszystkim mieć na względzie dobro pasażerów i samolotu, dla Bakera zaś nie istniało nic ważniejszego niż przepisy. Natychmiast poinformowałby policję. Nie, z niego Eddie nie będzie miał żadnego pożytku.

Ktoś jeszcze?

Tak. Steve Appleby.

Steve, syn drwala z Oregonu, był wysokim chłopakiem o mięśniach ze stali, katolikiem, pochodzącym z bardzo ubogiej rodziny. W Annapolis obaj byli kadetami. Zaprzyjaźnili się od razu pierwszego dnia, w ogromnej, pomalowanej na biało sali jadalnej. Podczas gdy wszędzie dokoła rozlegały się narzekania na jedzenie, Eddie błyskawicznie wchłonął swoją porcję, po czym rozejrzał się i zobaczył jeszcze jednego kadeta, którego zdaniem obiad był królewską ucztą: Steve'a. Spojrzeli sobie w oczy i zrozumieli się bez słów.

Trzymali się razem przez cały okres studiów w akademii, a także potem, gdy stacjonowali w Pearl Harbor. Eddie był świadkiem Steve'a na ślubie z Nelly, a rok temu Steve odwzajemnił mu przysługę. Steve został w Marynarce; ostatnio przeniesiono go do bazy w Portsmouth w stanie New Hampshire. Widywali się teraz bardzo rzadko, ale nie miało to większego znaczenia, gdyż ich przyjaźń mogła wytrzymać nawet długie rozstania. Nie pisywali listów, chyba że mieli do przekazania coś konkretnego. Kiedy obaj zjawiali się w tym samym czasie w Nowym Jorku, szli wspólnie na obiad albo na mecz i wszystko było tak, jakby ostatnio widzieli się poprzedniego dnia. Eddie nie zawahałby się powierzyć Steve'owi własnej duszy.

Steve miał również talent do załatwiania różnych spraw. Przepustka na weekend, butelka bimbru, bilety na ważny mecz – potrafił to wszystko zdobyć nawet wtedy, kiedy inni byli bezradni.

Eddie doszedł do wniosku, że powinien się z nim skontaktować.