W związku z tym spróbowała odgrywać rolę czołowej nonkonformistki Manchesteru – paliła papierosy, ubierała się ekstrawagancko, dyskutowała o wolnej miłości i komunizmie. Cieszył ją wyraz zgorszenia pojawiający się na twarzach dostojnych matron, lecz nie dane jej było zaznawać zbyt często tej satysfakcji, gdyż Manchester nie należał do najbardziej konserwatywnych miast, a w dodatku zarówno Mervyn, jak i jego przyjaciele byli liberałami.

Odczuwała więc niedosyt, choć często zastanawiała się, czy ma do tego prawo. Zdaniem większości kobiet życie ułożyło jej się nadzwyczaj szczęśliwie; miała przecież solidnego, zamożnego, hojnego męża, piękny dom i tłumy przyjaciół. Powtarzała sobie, że powinna być szczęśliwa… lecz nie była. A potem pojawił się Mark.

Usłyszała, jak przed dom zajeżdża samochód Mervyna. Ten doskonale znany odgłos zabrzmiał dzisiaj złowieszczo, jak ryk niebezpiecznej bestii.

Drżącą ręką postawiła patelnię na gazowym palniku.

Mervyn wszedł do kuchni.

Był oszałamiająco przystojny. W jego czarnych włosach pojawiły się już pasemka siwizny, ale tylko dodawało mu to uroku. Był wysoki i w przeciwieństwie do większości przyjaciół nie zaczął tyć. Nie odznaczał się próżnością, lecz Diana troszczyła się o to, by zawsze nosił dobrze skrojone, ciemne garnitury i drogie białe koszule, ponieważ chciała, żeby wyglądał na człowieka sukcesu, którym w istocie był.

Teraz drżała z przerażenia na myśl o tym, że Mervyn dostrzeże na jej twarzy grymas świadczący o poczuciu winy i zażąda wyjaśnień.

Pocałował ją w usta, ona zaś z zażenowaniem oddała pocałunek. Czasem obejmował ją i kładł ręce na jej pośladkach; ogarniało ich wtedy podniecenie i biegli czym prędzej na górę do sypialni, zostawiając w kuchni przysmażający się obiad. Ostatnio jednak takie przypadki zdarzały im się coraz rzadziej, a dzisiaj, dzięki Bogu, nie miał na to ochoty. Pocałował ją tylko z roztargnieniem i natychmiast odwrócił się od niej.

Zdjął marynarkę, kamizelkę, krawat i kołnierzyk, podwinął rękawy, po czym umył ręce i twarz nad kuchennym zlewem. Miał szerokie barki i silne ramiona.

Niczego nie wyczuł. Nic dziwnego, przecież jej nie „widział”. Po prostu była, tak jak stół albo krzesła. Nie musiała niczego się obawiać. Mervyn na pewno nie zorientuje się tak długo, dopóki mu wszystkiego nie powie.

Jeszcze nie teraz – pomyślała.

Rzuciwszy ziemniaki na skwierczący olej posmarowała chleb masłem i zaparzyła dzbanek herbaty. Wciąż jeszcze była roztrzęsiona, lecz starała się to ukryć. Mervyn, pogrążony w lekturze Manchester Evening News, w ogóle nie zwracał na nią uwagi.

– Mam w fabryce cholernego rozrabiakę – powiedział, kiedy postawiła przed nim talerz.

Nic mnie to nie obchodzi – pomyślała histerycznie Diana. – Nie mam z tobą już nic wspólnego. – A po chwili: – Skoro tak, to dlaczego podaję ci herbatę?

– To londyńczyk z Battersea. Podejrzewam, że jest komunistą. W każdym razie, zażądał wyższych stawek za pracę przy produkcji tych nowych świdrów. Ma nawet trochę racji, ale ja zrobiłem kosztorys opierając się na dawnych stawkach, więc będzie musiał się z tym pogodzić.

Diana zdobyła się wreszcie na odwagę.

– Muszę ci coś powiedzieć…

Natychmiast pożałowała swoich słów, ale było już za późno.

– Co zrobiłaś sobie w palec? – zapytał, zauważywszy mały opatrunek.

To zwyczajne pytanie zupełnie zbiło ją z tropu.

– Nic – odparła, opadając na krzesło. – Skaleczyłam się krojąc ziemniaki.

Wzięła sztućce do ręki.

Mervyn jadł z apetytem.

– Powinienem być ostrożniejszy przyjmując ludzi do pracy, ale kłopot polega na tym, że coraz trudniej o dobrych fachowców.

Opowiadając o swojej pracy nie oczekiwał od niej żadnych odpowiedzi. Kiedy czasem próbowała coś wtrącić, tylko obrzucał ją zirytowanym spojrzeniem. Była tu po to, żeby słuchać.

Podczas gdy Mervyn wciąż opowiadał o nowych świdrach i komuniście z Battersea, Diana przypomniała sobie dzień ich ślubu. Żyła jeszcze wtedy jej matka. Uroczystość odbyła się w Manchesterze, przyjęcie zaś urządzono w hotelu Midland. Ubrany w jasny garnitur Mervyn był najprzystojniejszym mężczyzną w Anglii. Diana przypuszczała, iż tak będzie już zawsze. Nawet nie przyszło jej na myśl, że ich małżeństwo nie wytrzyma próby czasu. Nigdy wcześniej nie spotkała żadnego rozwiedzionego mężczyzny. O mało nie rozpłakała się przypomniawszy sobie, jak się wtedy czuła.

Zdawała sobie sprawę, że Mervyn będzie wstrząśnięty jej odejściem. Nie miał najmniejszego pojęcia o tym, co działo się w jej duszy. Fakt, że pierwsza żona opuściła go w dokładnie taki sam sposób, uczyni dla niego sytuację jeszcze trudniejszą do zniesienia. Na pewno wpadnie w depresję, ale przede wszystkim we wściekłość.

Dokończył befsztyk i nalał sobie drugą filiżankę herbaty.

– Niewiele zjadłaś – zauważył. W rzeczywistości nie zjadła ani jednego kęsa.

– Byłam na dużym lunchu.

– Gdzie?

To niewinne pytanie sprawiło, że ogarnęła ją panika. Wraz z Markiem zjadła kilka kanapek w łóżku w hotelu w Blackpool, lecz teraz nie przychodziło jej do głowy żadne wiarygodne kłamstwo. Cisnęły jej się na usta nazwy najbardziej popularnych restauracji w Manchesterze, ale nie mogła wykluczyć możliwości, że Mervyn był na lunchu w jednej z nich.

– W Cafe Waldorf – wykrztusiła wreszcie. Istniało kilka lokali o tej samej nazwie należących do sieci niedrogich restauracji, gdzie za szylinga i dziewięć pensów można było zjeść befsztyk z frytkami.

Mervyn nie zapytał, w której.

Zebrała talerze ze stołu i wstała z miejsca. Miała tak miękkie kolana, że bała się, iż zaraz upadnie, ale jakoś udało jej się dojść do zlewu.

– Masz ochotę na deser? – zapytała.

– Tak, poproszę.

Przyniosła ze spiżarki puszkę słodzonych gruszek i trochę skondensowanego mleka, otworzyła puszkę, przełożyła część jej zawartości na talerzyk, polała mlekiem i podała mu.

Kiedy przyglądała się jedzącemu z apetytem Mervynowi, nagle ogarnęło ją przerażenie na myśl o tym, co zamierzała zrobić. Był to nieodwracalnie destrukcyjny czyn. Miał wszystko zniszczyć, podobnie jak zbliżająca się wojna. Życie, które udało im się stworzyć we dwójkę w tym domu, w tym mieście, odejdzie bezpowrotnie w przeszłość.

Zrozumiała, że nie potrafi tego dokonać.

Mervyn odłożył łyżeczkę i zerknął na zegarek na łańcuszku.

– Już wpół do ósmej. Włącz radio, zaraz będą wiadomości.

– Nie mogę tego zrobić – oświadczyła głośno Diana.

– Proszę?

– Nie mogę tego zrobić – powtórzyła. Odwoła wszystko. Spotka się zaraz z Markiem i powie mu, że zmieniła zdanie i że jednak z nim nie ucieknie.

– Dlaczego nie możesz słuchać radia? – zapytał ze zniecierpliwieniem Mervyn.

Diana przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa. Kusiło ją, by wyznać mu całą prawdę, ale na to też nie miała odwagi.

– Muszę wyjść – powiedziała, szukając rozpaczliwie jakiejś wymówki. – Doris Williams leży w szpitalu, powinnam ją odwiedzić.

– Kto to jest Doris Williams, na litość boską?

Oczywiście nikt taki nie istniał.

– Spotkałeś ją kiedyś – improwizowała Diana. – Miała operację.

– Nie przypominam sobie – odparł, lecz w jego głosie nie było podejrzliwości; szybko zapominał przelotnie spotykane osoby.

Diana wykonała genialne posunięcie:

– Może masz ochotę pójść ze mną? – zapytała.

– Dobry Boże, skądże znowu! – odparł tak, jak się tego spodziewała.

– W takim razie poprowadzę sama.

– Tylko nie jedź za szybko. Obowiązuje zaciemnienie.

Wstał i przeszedł do salonu, gdzie stało radio.

Diana w milczeniu odprowadziła go spojrzeniem. Nigdy się nie dowie, jak niewiele brakowało, żebym go opuściła – pomyślała z czymś w rodzaju smutku.

Włożyła kapelusz i wyszła z domu z płaszczem przewieszonym przez ramię. Dzięki Bogu, silnik dał się uruchomić za pierwszym razem. Wyprowadziła samochód z podjazdu i skręciła w stronę Manchesteru.

Podróż przypominała senny koszmar. Ogromnie się jej śpieszyło, lecz mimo to musiała wlec się noga za nogą, ponieważ przesłonięte reflektory oświetlały drogę zaledwie na kilka metrów przed maską, a w dodatku widziała wszystko jak przez mgłę, gdyż nie mogła powstrzymać łez napływających jej do oczu. Gdyby nie to, że wyśmienicie znała trasę, wyprawa na pewno zakończyłaby się katastrofą.

Miała do pokonania zaledwie szesnaście kilometrów, ale zajęło jej to ponad godzinę.

Kiedy wreszcie zatrzymała wóz przed hotelem Midland, była całkowicie wyczerpana. Przez minutę siedziała nieruchomo, usiłując wziąć się w garść. Wyjęła z torebki puderniczkę i przypudrowała sobie twarz, by ukryć ślady łez.

Zdawała sobie sprawę z tego, że Mark będzie załamany jej decyzją, ale wiedziała też, iż potrafi dać sobie z tym radę. Wkrótce zacznie traktować ich związek jak zwykły wakacyjny romans. Zakończenie krótkiej, namiętnej przygody miłosnej było znacznie mniej okrutne niż rozbicie pięcioletniego małżeństwa. Zarówno ona jak i Mark będą zawsze z rozrzewnieniem wspominać lato roku 1939…

Ponownie wybuchnęła płaczem.

Po jakimś czasie doszła do wniosku, że jedzenie w samochodzie i zadręczanie się podobnymi myślami nie ma najmniejszego sensu.

Musi pójść do niego i skończyć ze wszystkim. Jeszcze raz poprawiła makijaż, po czym wysiadła z samochodu. Nie zatrzymując się przy recepcji przeszła przez główny hall hotelu i weszła po schodach na górę. Wiedziała, w którym pokoju mieszkał Mark. Odwiedziny samotnej kobiety w pokoju samotnego mężczyzny pachniały oczywiście skandalem, lecz Diana postanowiła o tym nie myśleć. Inną możliwością było spotkanie w holu lub barze, a przecież nie mogła przekazać mu tej wiadomości na oczach innych ludzi. Nie rozglądała się, w związku z czym nie wiedziała, czy zauważył ją ktoś ze znajomych.

Zapukała do jego drzwi modląc się, żeby był w pokoju. A jeżeli wyszedł do restauracji albo do kina? Nikt nie odpowiedział, więc zapukała jeszcze raz, mocniej. Jak można w takiej sytuacji iść do kina?

Wreszcie usłyszała jego głos:

– Tak, słucham?

– To ja!