Usiadła przy sąsiednim stoliku bokiem do Harry'ego, on zaś pochłaniał wzrokiem jej uda okryte cienkim, przylegającym do ciała materiałem. Miała kremowe pantofle, słomkowy kapelusz i małą torebkę, którą położyła na stoliku.

Po pewnym czasie przyłączył się do niej mężczyzna w rozpinanym swetrze. Słuchając ich rozmowy – Harry dowiedział się, że ona jest Angielką, on zaś Amerykaninem. Przysłuchiwał się im uważnie, szczególną uwagę zwracając na akcent mężczyzny. Kobieta miała na imię Diana, mężczyzna – Mark; dotknął jej ramienia, a ona natychmiast przysunęła się bliżej. Byli w sobie zakochani po uszy i nie dostrzegali nikogo oprócz siebie. Dla nich w barze równie dobrze mogło być zupełnie pusto.

Harry poczuł ukłucie zazdrości.

Odwrócił wzrok. W dalszym ciągu był niespokojny. Już wkrótce czekał go lot nad Atlantykiem. To długa podróż, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że po drodze nie ma żadnego lądu. Poza tym, nigdy nie udało mu się do końca zrozumieć zasad aerodynamiki; przecież śmigła kręcą się w kółko, dzięki czemu więc samolot wznosi się w górę?

Podsłuchując rozmowę Marka i Diany ćwiczył jednocześnie nonszalanckie zachowanie. Nie chciał, by pozostali pasażerowie Clippera domyślili się, że jest zdenerwowany. Nazywam się Harry Vandenpost – powtarzał w myśli. – Jestem zamożnym młodym Amerykaninem powracającym do kraju z powodu wojny w Europie. Nie mam jeszcze żadnego zajęcia, ale przypuszczam, że wkrótce na coś się zdecyduję. Mój ojciec prowadzi rozległe interesy. Moja matka, Panie świeć nad jej duszą, była Angielką, i posłała mnie do szkoły w swojej ojczyźnie. Nie poszedłem na uniwersytet, bo nigdy nie przepadałem za wkuwaniem. (Czy Amerykanie używają słowa „wkuwać”? Nie miał pojęcia.) Spędziłem w Anglii tyle czasu, że częściowo nabrałem miejscowego akcentu. Oczywiście latałem już parę razy, ale to mój pierwszy przeskok nad Atlantykiem. Doprawdy, nie mogę się tego doczekać!

Kiedy skończył kawę, już prawie wcale się nie bał.

* * *

Eddie Deakin odłożył słuchawkę i rozejrzał się dokoła; hol był pusty. Nikt nie podsłuchiwał rozmowy. Utkwił pełne nienawiści spojrzenie w telefonie, który przyniósł mu przerażającą wiadomość, jakby miał nadzieję, że niszcząc aparat uwolni się spod działania koszmaru, po czym odwrócił się powoli.

Kim są ci ludzie? Dokąd zabrali Carol-Ann? Dlaczego ją porwali? Czego mogli od niego chcieć? Pytania tłukły mu się po głowie jak muchy zamknięte w słoju. Usiłował się zastanowić. Z najwyższym wysiłkiem zmusił się, by rozpatrywać jedno po drugim.

Kim są? Szaleńcami? Nie, byli zbyt dobrze zorganizowani. Nawet szaleńcy mogą dokonać porwania, ale nie udałoby im się ustalić, gdzie w danej chwili będzie Eddie, i dotrzeć do niego w odpowiednim momencie. Musieli być racjonalnie myślącymi ludźmi, świadomie łamiącymi prawo – na przykład anarchistami, choć Eddie nabierał coraz wyraźniejszego przekonania, że ma do czynienia z gangsterami.

Dokąd zabrali Carol-Ann? Powiedziała, że jest w jakimś domu. Mógł należeć do jednego z porywaczy, ale znacznie bardziej prawdopodobne było, że zajęli lub wynajęli pusty dom stojący w odosobnionym miejscu. Ponieważ porwanie nastąpiło zaledwie kilka godzin temu, dom dzieliła zapewne od Bangor odległość nie większa niż sto do stu dwudziestu kilometrów.

Dlaczego ją porwali? Dlatego, że czegoś od niego chcieli, czegoś, czego nie dałby im dobrowolnie ani nie zrobił dla pieniędzy. Czegoś, czego w normalnych warunkach na pewno by im odmówił. Ale co to mogło być? Nie miał majątku, nie znał żadnych tajemnic, nie miał nad nikim władzy.

To coś musiało mieć jakiś związek z Clipperem.

Powiedziano mu, że szczegółowe instrukcje otrzyma na pokładzie samolotu od człowieka nazwiskiem Tom Luther. Czy Luther pracuje dla kogoś, komu zależy na poznaniu szczegółów konstrukcyjnych Clippera? Na przykład dla innej linii lotniczej albo dla obcego kraju? Całkiem możliwe. Niemcy lub Japończycy mogli chcieć zbudować podobną maszynę i wykorzystać ją w charakterze bombowca. Tyle tylko, że istniały znacznie prostsze sposoby zdobycia planów samolotu. Takich informacji mogły dostarczyć setki, jeśli nie tysiące ludzi: personel Pan American, pracownicy Boeinga, nawet mechanicy Imperial Airways, którzy tutaj, u ujścia Hythe, zajmowali się przeglądem silników. Porwanie było całkowicie zbędne. Do diabła, mnóstwo danych technicznych opublikowano w fachowych czasopismach!

W takim razie, czy ktoś chciał ukraść samolot? Trudno było to sobie wyobrazić.

Wszystko wskazywało na to, iż porywacze mieli zamiar zmusić Eddiego do przeszmuglowania czegoś lub kogoś do Stanów Zjednoczonych.

Cóż, na razie tylko tyle mógł się domyślać. Co powinien zrobić?

Był szanującym prawo obywatelem, ofiarą przestępstwa, i z całej duszy pragnął zawiadomić policję.

Ale był również śmiertelnie przerażony.

Jeszcze nigdy w życiu nie czuł takiego strachu. Jako mały chłopiec bał się ojca i szatana, ale potem właściwie nie miał okazji lękać się czegokolwiek. Teraz jednak był zupełnie bezsilny i zdjęty obezwładniającym przerażeniem – do tego stopnia, że przez chwilę wręcz nie mógł ruszyć się z miejsca.

Myślał o wezwaniu policji.

Znajdował się w cholernej Anglii; zawiadamianie miejscowych gliniarzy pedałujących flegmatycznie na swoich rowerach nie miało żadnego sensu. Mógł jednak spróbować dodzwonić się do szeryfa okręgu, w którym mieszkał, do policji stanowej albo nawet do FBI i powiedzieć im, żeby szukali odosobnionego domu wynajętego niedawno przez człowieka, który…

Nie dzwoń na policję, to i tak nic ci nie da, przypomniał sobie głos w słuchawce. Jeśli ich zawiadomisz, zerżnę ją choćby po to, żeby zrobić ci na złość.

Eddie uwierzył nieznajomemu mężczyźnie. W jego głosie pobrzmiewała tęskna nuta, jakby tylko czekał na pretekst, żeby zrealizować groźbę. Carol-Ann, z lekko zaokrąglonym brzuszkiem i pełnymi piersiami, wyglądała bardzo pociągająco…

Zacisnął pięści, ale mógł uderzyć jedynie ścianę. Z rozpaczliwym jękiem wypadł z budynku przez główne drzwi i nie patrząc, którędy idzie, przeszedł na ukos przez trawnik. Dotarłszy do grupy drzew zatrzymał się i oparł czoło o pobrużdżoną korę dębu.

Eddie był prostym człowiekiem. Urodził się na farmie kilka mil za Bangor. Jego ojciec był biednym farmerem; miał kilka akrów ziemniaków, trochę kurcząt, jedną krowę i zagonek z warzywami. Nowa Anglia stanowiła niezbyt przyjemne miejsce dla biedaków, gdyż zimy były tu długie i bardzo mroźne. Ojciec i matka wierzyli, że wszystko działo się za sprawą woli Boga. Nawet kiedy młodsza siostra Eddiego umarła na zapalenie płuc, ojciec powiedział, że Bóg na pewno miał w tym jakiś cel: „Zbyt głęboko ukryty, byśmy mogli go pojąć.” Eddie marzył wtedy o skarbie, który udałoby mu się znaleźć w lesie. Miała to być zakopana przez piratów skrzynia wypełniona złotem i drogocennymi klejnotami, taka, o jakich czyta się w przygodowych opowieściach. W swoich marzeniach za pieniądze uzyskane ze sprzedaży jednej złotej monety kupował wielkie miękkie łóżka, ciężarówkę drewna na opał, chińską porcelanę dla matki, kożuchy dla całej rodziny, grube befsztyki, mnóstwo lodów i ananasy. Rozsypująca się, nędzna chałupa przeistaczała się w wygodny dom pełen ciepła i szczęścia.

Nigdy nie udało mu się znaleźć zakopanego skarbu, ale zdobył wykształcenie, pokonując codziennie na piechotę dziesięciokilometrową drogę do szkoły. Lubił szkołę, ponieważ było tam cieplej niż w domu, nauczycielka zaś lubiła go, gdyż zawsze dopytywał się, jak działają różne rzeczy.

To właśnie ona napisała kilka lat później list do kongresmana, który umożliwił Eddiemu zdawanie egzaminu wstępnego do Annapolis.

Wydawało mu się, że trafił do raju. Dostał własny koc, dobre ubranie i tyle jedzenia, na ile miał ochotę. Do tej pory nawet nie wyobrażał sobie, że może istnieć taki luksus. Surowa dyscyplina nie stanowiła dla niego żadnego problemu; wpajane rekrutom nauki nie były wcale głupsze od tych, jakich przez całe życie wysłuchiwał w wiejskim kościółku, kary cielesne zaś nie mogły nawet równać się z tymi, jakie otrzymywał od ojca.

Właśnie w Akademii Marynarki Wojennej po raz pierwszy uświadomił sobie, jakim widzą go inni. Dowiedział się, że jest sumienny, wytrwały, nieugięty i pracowity. Choć nie wyróżniał się nadzwyczajną posturą, rzadko stawał się ofiarą osiłków, gdyż w jego spojrzeniu było coś, co ich odstraszało. Ludzie lubili go, ponieważ zawsze dotrzymywał słowa, ale nikt nigdy nie otworzył przed nim serca.

Dziwił się, kiedy chwalono go za pracowitość. Zarówno ojciec, jak i matka kładli mu do głowy, że jedynym sposobem, aby dojść do czegokolwiek, jest właśnie praca i Eddie nawet nie przypuszczał, że może być inaczej. Mimo to komplementy sprawiały mu dużą przyjemność. Największą pochwałą w ustach ojca było to, że ktoś jest „wciurny”; tak w stanie Maine określano ciężko pracujących ludzi.

Otrzymał stopień chorążego i został skierowany na kurs obsługi łodzi latających. Jeżeli w porównaniu z domem Annapolis było rajem, to w Marynarce Wojennej otoczył go prawdziwy zbytek. Mógł nawet wysłać rodzicom pieniądze na naprawę dachu i kupno nowego pieca.

Służył już cztery lata, kiedy nagle umarła matka, a w parę miesięcy później także ojciec. Ziemia została przyłączona do sąsiedniej farmy, ale Eddiemu udało się wykupić za bezcen dom i trochę lasu. Wkrótce potem wystąpił z Marynarki i podjął dobrze płatną pracę w Pan American Airways.

W wolnym czasie między lotami remontował stary dom, instalując kanalizację, elektryczność i podgrzewacz wody. Wszystko robił sam, płacąc ze swojej pensji inżyniera tylko za materiały. Zainstalował w sypialniach elektryczne grzejniki, kupił radio, a nawet kazał założyć telefon. Potem spotkał Carol-Ann. Miał nadzieję, że wkrótce dom wypełni się śmiechem dzieci, co oznaczało spełnienie dawnych marzeń.

Tymczasem marzenie przerodziło się w koszmar.

ROZDZIAŁ 4

Pierwsze słowa, jakie Mark Alder wypowiedział do Diany Lovesey, brzmiały następująco:

– Mój Boże, jest pani najpiękniejszym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek widziałem!