Изменить стиль страницы

12

Diana zeszła na śniadanie, ciekawa, jak potraktuje ją markiz. On jednak nawet gestem nie dał znać, że pamięta nocny masaż i to, że siedział w jej obecności. Wstał, gdy tylko ją zobaczył i odprowadził na miejsce jak prawdziwy dżentelmen. Następnie częstował doskonałymi jajkami na bekonie i bawił rozmową na temat pogody. Hrabina starała się powściągnąć irytację, ale miała z tym pewne problemy. Na szczęście po chwili w jadalni pojawił się Fettler.

– Tak, słucham? – powiedział markiz, kiedy służący stanął przy jego krześle.

Fettler pochylił się lekko.

– Mam informacje, że Francuzi opuścili dziś w nocy oberżę – zaczął.

– I pewnie nie zapłacili za swój apartament – przerwał mu Rothgar. – To bardzo nieładnie z ich strony.

– Nie, zapłacili, panie. – Fettler zniżył głos. – Chodzi o to, że zostawili na podłodze ślady krwi.

Diana odłożyła sztućce. Tylko to, że widziała markiza żywego i całego powstrzymało ją od wstania od stołu.

– Co więcej, panie – ciągnął służący – oberżysta słyszał w nocy dwa krzyki. Jeden grubszy, a drugi cienki, jakby damski.

– Najpierw kobiecy, a potem męski? – spytała pobladła Diana. Wiec to jednak nie był sen. Popełniono tutaj morderstwo.

– Tak, pani. – Fettler spojrzał w jej kierunku.

– A czy ktoś widział odjazd tych Francuzów? – wypytywała dalej.

– Oberżysta dostarczył im koni – odparł służący tym swoim beznamiętnym głosem. – Zapłacili mu i odjechali.

– Więc może byli tylko ranni?

Markiz nawet nie przerwał jedzenia. Dopiero teraz, gdy miał już pusty talerz, odłożył sztućce i spojrzał na nią z rozbawieniem.

– Oberżysta źle widział w mroku, ale wydawało mu się, że pan de Couriac trzymał sztywno prawą rękę, a jego żona miała krwawy ślad na twarzy – odrzekł Fettler.

– Czy coś jeszcze? – Markiz wyglądał na znudzonego. Kiedy służący zaprzeczył, odprawił go z powrotem, po

czym spojrzał na zemocjonowaną hrabinę.

– Zjedz jeszcze, pani. – Podsunął jej pieczone kiełbaski. -Będzie ci się lepiej myślało.

Wyglądały naprawdę apetycznie, więc Diana nabiła aż dwie na swój widelec.

– Nie musisz traktować mnie tak protekcjonalnie, panie – rzekła, wbijając nóż w soczyste mięso. – Chyba domyślam się, co się stało.

– A co? – Markiz sięgnął po filiżankę kawy.

– Pan de Couriac chciał ją ukarać za to, że źle wywiązała się z zadania, a ona musiała pchnąć go nożem – rozwinęła swoją myśl, a potem rzuciła się na kolejny kawałek kiełbaski. – Sama bym tak zrobiła.

– Będę o tym pamiętał – zapewnił ją z uśmiechem. – Tylko po co wyjeżdżali?

Diana zastanawiała się przez moment nad odpowiedzią, a następnie uniosła nóż do góry.

– Bali się albo ciebie, albo swojego zwierzchnika. Może chcą też przygotować nową pułapkę – dodała i sama się przestraszyła tego, co powiedziała.

Ale markiz bardziej chyba obawiał się jej noża niż de Couriaców.

– Czy możesz mnie zapewnić, pani, że będziesz używała tego noża wyłącznie do kiełbasek? Przecież nawet nie próbowałem cię oszpecić.

– A, tak – obiecała, nabijając na nóż ostatni kawałek pysznej kiełbaski. – Może wreszcie powiesz mi, panie, dlaczego ci ludzie nastają na twoje życie? Mam prawo wiedzieć, skoro biorę w tym udział.

Rothgar wypił kolejny łyk kawy i zmarszczył czoło.

– A dlaczego jeden człowiek może chcieć zabić drugiego? Diana potrząsnęła głową.

– Masz, panie, tendencję do odpowiadania pytaniem na pytanie – rzekła, odkładając sztućce. – Załóżmy, że nie jesteś Sokratesem, a ja twoim uczniem.

Markiz nie zwrócił uwagi na jej słowa.

– Właśnie, dlaczego? – Zaczął odginać swoje długie palce. – Po pierwsze, przez zemstę. Nie zrobiłem jednak Francuzom niczego strasznego. Po drugie, żeby coś zyskać. Ale jedynym człowiekiem, który może zyskać po mojej śmierci jest Bryght, a on nie pracuje dla Ludwika XV.

– Po trzecie – podjęła Diana – ze strachu, że zdradzisz jakieś sekrety, panie.

– Nie znam żadnych sekretów – uciął krótko, chociaż Diana spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Po czwarte, ze strachu przed tym, co mogę zrobić.

Pokręciła głową.

– Jesteś tak groźny? I nie masz żadnych sekretów? Rothgar zastanawiał się przez chwilę nad jej słowami.

– Albo z obawy przed tym, czego się mogę dowiedzieć -mruknął do siebie, ale Diana usłyszała jego słowa. – No, dosyć tego, moja pani. Przejmujemy się jakimiś drobiazgami, a zapominamy o prawdziwym niebezpieczeństwie. Czy mówiłem ci już, że nie możesz mieć broni na dworze? I w ogóle, pani, musisz zachowywać się jak dama.

– Zrobię to, Tdedy okaże się to koniecznie.

– Jak powiedział pewien pijak, kiedy mu zaproponowano, żeby skończył z gorzałką – zażartował.

– Sama potrafię zadbać o swoje sprawy.

– Już to udowodniłaś, pani, wysyłając petycję do króla.

Diana znowu poczuła uścisk strachu na gardle. Z powodu wczorajszych wypadków, zupełnie zapomniała po co jedzie do Londynu.

– Teraz będę uważać.

– A ja ci w tym pomogę – stwierdził, nalewając jej kawy. – Napij się, proszę. Wkrótce ruszamy w drogę.

– Kiedy to się wreszcie skończy?! – westchnęła.

– Jeśli pytasz o swoją sytuację, to wraz z powrotem na północ. Natomiast jeśli o Francuzów, to obawiam się, że wraz z moją śmiercią.

Diana poruszyła się niespokojnie na swoim miejscu. Nigdy nie czuła się poważnie zagrożona. Nigdy też nie musiała oswajać się z myślą o śmierci. Natomiast Rothgar wyglądał na pogodzonego ze swoim losem. A przecież mógł być od niej zaledwie parę lat starszy.

– Chodziło mi o twoje problemy, panie. Co zrobisz, jeśli Francuzi zastawią nową pułapkę?

Markiz wytarł usta delikatną batystową serwetką.

– Jeśli zechcą zorganizować prawdziwy zamach, to nic. -Pomachał białą tkaniną, jakby chciał się poddać. – Jednak wiele wskazuje na to, że będą próbowali wykorzystać moje słabości, żeby mnie zmusić do walki.

Wypiła kolejny gorzki łyk kawy.

– Musisz więc oprzeć się swoim słabościom, a wszystko będzie dobrze – rzuciła.

Spojrzał głęboko w jej zielone oczy.

– Musimy – poprawił ją.

Przez chwilę przy stole panowała cisza. A więc nie mówił tylko o Francuzach. Diana odsunęła od siebie kawę, na którą zupełnie nie miała ochoty. Chętniej napiłaby się koniaku, ale wiedziała, że damie nie przystoi o niego prosić, a dżentelmenowi pić o tej porze.

Konwenanse, konwenanse…

Znowu pomyślała o swoim bezpieczeństwie. Kiedyś kojarzyło jej się tylko z nudą, ale teraz chciała już być bezpieczna. Nie przypuszczała nawet, że zagrożenia mogą przybierać tak zwyrodniałe formy.

Spojrzała na markiza, świadoma tego, że czegoś od niej oczekuje. Czy powinna powiedzieć, że chce oprzeć się swoim słabościom? Czy może podziękować mu za opiekę? Jedno zerknięcie wystarczyło, żeby dostrzec, że patrzy na nią ciepło i z przyjaźnią. Przyjaźń! Tylko to miał jej do zaoferowania! I to wyłącznie z powodu jakichś wyimaginowanych, zagrożeń.

Nie, rzeczywistych, poprawiła siebie w duchu.

– A jeśli ja nie chcę, żeby wszystko było dobrze? – zapytała prowokacyjnie.

Rothgar wstał i podszedł do drzwi.

– Moim zadaniem jest zapewnienie ci, pani, bezpieczeństwa. I zrobię to, nawet wbrew twojej woli – rzekł z całą mocą. – Powinniśmy zaraz ruszać, jeśli chcemy dziś dotrzeć do Stamford.

Wydęła usta, ale Rothgar już na nią nie patrzył. Zakończyła więc śniadanie i wstała od stołu, myśląc, że rzeczywiście jest podobna do pijaka. Ale jej „gorzałka" miała śniadą cerę, jastrzębie rysy i lodowato niebieskie oczy.

Kiedy w końcu koła ich powozu zaturkotały na moście w Stamford, Diana była jedynie cieniem tej osoby, która tak niedawno opuściła zamek Arradale. Nigdy nie przypuszczała, że sama bliskość mężczyzny może ją wprawić w taki stan. Bolała ją głowa i miała ochotę wyskoczyć ze swego miejsca i biec jak najdalej przed siebie.

Markiz zachowywał się cały czas z nienaganną galanterią, co tylko pogarszało sprawę. Czasami zagadywał ją o samopoczucie lub starał się nawiązać konwersację na temat pogody, ale głównie zajmował się swoimi papierami. Co jakiś czas, zapewne żeby trochę odetchnąć, sięgał po dość grubą książkę. Diana próbowała odczytać wytłoczony na grzbiecie tytuł, ale bezskutecznie.

W końcu wyjęła własną książkę i udawała, że czyta. Gdy markiz zwrócił jej uwagę, że trzyma ją do góry nogami, myślała, że spali się ze wstydu. Litery tańczyły jej przed oczami. Nawet koncepty Pope'a nie były w stanie przyciągnąć jej uwagi, nie mówiąc o jej utrzymaniu.

Postanowiła więc śledzić mijanych jeźdźców i powozy. Wypatrywała de Couriaców albo też innych zamachowców. Ale już koło południa stwierdziła, że nie ma się czego obawiać. Francuzi zapewne zrozumieli, że markiz jest dla nich zbyt trudnym przeciwnikiem.

Koło trzeciej zatrzymali się na posiłek. Miała nadzieję, że Rothgar zacznie się zachowywać normalnie, ale srogo się zawiodła. Zaczął jej nawet prawić komplementy! Równie dobrze mogli być parą zupełnie obcych ludzi.

Po namyśle stwierdziła, że markiz ma rację. Przecież prawie zupełnie się nie znają i zapewne, po paru spotkaniach w Londynie, rozstaną się na zawsze. Po co budować coś na tak kruchych podstawach? Po co budzić nadzieję?

Powóz w końcu wjechał do miasteczka, a Diana raz jeszcze powiedziała sobie, że nic nie wie i nie chce wiedzieć o życiu Rothgara. Jej ciało mówiło jednak coś innego. Wystarczyło, że markiz schylił się trochę w jej kierunku, a dreszcz przebiegał jej po plecach. Wciąż czuła dotyk jego rąk na swoich stopach. I wciąż pragnęła, by masaż nigdy się nie skończył.

Zerknęła raz jeszcze na dłonie markiza. Były piękne i wypielęgnowane. Co więcej, wcale nie budziły strachu, lecz… pożądanie. Diana chciała je czuć na swoim ciele. Domyślała się, że Rothgar jest nie tylko mistrzem szpady. Jego pieszczoty należały na pewno do najbardziej wyszukanych.

Pierścień markiza zalśnił krwawo przy zachodzącym słońcu.