NOCNE ALARMY PANA OBERLEJTNANTA
O ile dotąd przed przybyciem Kani kompania przedstawiała niezgorszą kolekcję mąciwodów, łazików i rezonerów, którzy nieźle potrafili obrzydzić życie wszystkim podoficerom, o tyle po rozpoczęciu przez niego służby wszystkie akty sabotażu, rozprzężenia i niekarności przybrały formy zorganizowane, a negliżowanie świętości regulaminowych wzmogło się znakomicie.
Podejrzani politycznie reprezentanci wszystkich narodowości mieli w głębokiej pogardzie cały gmach hierarchiczny wojska, począwszy od “najjaśniejszego pana”, a skończywszy na kapralach kompanii wartowniczej
Służba Kani polegała na codziennym patrolowaniu dworca kolejowego i miasta, z czego wywiązywał się w ten sposób, że wypijał w bufecie na dworcu kilka szklanek wina za zdrowie młodej bufetowej, zakochanej w nim po uszy, szedł do miasta po to tylko, żeby sobie kupić papierosów, i wracał do koszar.
Kiedy się więcej rozzuchwalił, sypiał u swojej bogdanki i do koszar wracał rano, czy miał przepustkę, czy nie.
Patrolowanie w mieście zaczęło mu z czasem przynosić dochody i oddał się tej służbie aż nadto gorliwie.
W ten sposób minęło kilka tygodni.
Zastępca kapitana Zivancicia, oberlejtnant Giser, tragiczny okaz wojennego spustoszenia moralnego, zaczął ni stąd, ni zowąd w uregulowany mniej więcej przez dinstfirendera tok służby w kompanii wprowadzać innowacje.
Pewnej nocy wpadł do koszar i rozkazał służbowemu zaalarmować kompanię.
Dinstfirender, któremu się dotąd nic podobnego nie zdarzyło, nie mógł w żaden sposób zestawić raportu stanu liczebnego i szwendał się całkowicie ogłupiały przed frontem zaspanych żołnierzy.
– Cugsfirer Matjas! Ilu macie ludzi na warcie?
– Jedenastu, panie dinstfirender.
– W jaki więc sposób jest teraz na placu dwudziestu dwóch? Powinno być osiemnastu!
– Sam pan przydzielił do mojej zmiany w tamtym miesiącu czterech…
– Nie mam o tym żadnej notatki. Cugsfirer Koperka!
– Hier. (Tutaj).
– Ilu macie ludzi na miejscu?
– Osiemnastu.
– W jaki sposób, gdzie podzieliście sześciu?…
– Przecież ich nie pożarłem. Są w kompanii.
– Jak wy odpowiadacie, cugsfirerze? Co to za raport? W jaki…
– Ma zupełną słuszność, feldfeblu – wtrącił stojący za jego plecami w mroku oberlejtnant – nie pożarł ich na pewno. U pana jest burdel w raportach. Pan za to może pójść pod sąd, feldfeblu… i zdaje mi się, że ja to panu ułatwię.
– Melduję posłusznie, panie oberlejtnant, że to nie moja wina – dygocącym głosem usprawiedliwiał się dinstfirender – ja mam…
– Nic pan nie ma… a najmniej rozumu, feldfeblu. Za raporty pan jest odpowiedzialny. Nie na to pan jest w kompanii, żeby psuć powietrze, ale po to, żeby prowadzić służbę! Postaram się o wysłanie pana na front, gdzie pan się nauczy tych rzeczy. Weiter machen! (Dalej robić!)
Zdesperowany feldfebel policzył kilka razy kompanię i po długich trudach udało mu się wreszcie zestawić raport.
Oberlejtnant spojrzał przy świetle zapałki na zegarek.
– Trwało to godzinę i dziesięć minut, chociaż w instrukcjach jest powiedziane, że w pół godziny po alarmie kompania ma być gotowa do wymarszu w pole.
– Melduję posłusznie, że…
– Nic pan nie melduj posłusznie, “że” – oberlejtnant ku zdziwieniu całej kompani stał się kategoryczny – postaram się zaprowadzić porządek! Za następnym razem radzę panu mieć raport jak należy! Rozpuścić kompanię!
Niedbale przyłożył rękę do daszka czapki i odszedł w taki sposób, jakby walczył z wiatrem.
Dinstfirender całą gorycz wyładowywał na dowódcach półplutonów i przechadzając się przed szczękającymi zębami szeregami wymyślał w sposób mocno skomplikowany, co mu jednak nie przyniosło ulgi.
– Zimno, panowie szarża – przerwał mu jakiś głos z kompanii – nie trzymajcie nas na mrozie bez portek.
– Maulhalten! Kto to powiedział? Natychmiast się zameldować!
W szeregach dały się słyszeć szmery.
– Natychmiast niech się zamelduje ten, który się odezwał!
– Ja to powiedziałem!
– Do mnie!
Z szeregu wystąpił Ivanović.
– Jak śmiecie mówić bez zapytania?
– Śmiem, jeżeli mi się każe stać bez spodni dwie godziny na mrozie!
– Co? jak? Powtórzcie!
– Mogę nawet dać na piśmie, panie feldfebel, cała sekcja stoi na zbiórce bez spodni.
Feldfebel rozchylił mu płaszcz.
– Gdzie macie spodnie? Co to jest? Z czyjej zmiany?
– Cugsfirera Szökölöna.
– Pana cugsfirera Szökölöna, rozumiecie? Powtórzcie! Chorwat bezczelnie i przejmująco westchnął:
– Pana cugsfirera Szökölöna…
– Żołnierz nawet nago nie powinien zapominać o szacunku dla starszych! Dlaczego wasi ludzie wyszli na alarm bez spodni, Szökölön? Jak mogą ludzie wyjść w pole bez spodni, co?
– Taki był rozkaz pana kapitana. Spotkał jednego w podartych spodniach i kazał wszystkie oddać do naprawy. I oddałem…
– Dlaczegoście o tym nie zameldowali panu oberlejtnantowi?
– Eee… meldować…
Szökölön mruknął coś, co nie przyniosło zaszczytu ani jemu, ani oberlejtnantowi.
Dinstfirender rozwodził się jeszcze przez kilka minut nad brakiem karności w kompanii, biadał nad jej upadkiem i wyraziwszy pobożną prośbę do nieba, żeby tę kompanię jak najprędzej powołano do swojej służby, puścił ją do koszar.
Dokoła pieców zgromadzili się drżący z zimna żołnierze.
– Co mu się stało?
Zdania były podzielone i przypuszczenia szły w różnych kierunkach. Albo zwariował na dobre pan oberlejtnant, albo pan kapitan, albo obaj razem. Jeżeli nie zwariował, to zapowiedziana jest pewnie inspekcja, połączona z alarmem, i robi się próby.
– A ja wam mówię, że był pijany jak świnia – oświadczył Kania.
– Mówił całkiem rozsądnie – zauważył Szökölön.
– Miałem w kadrze jednego oficera, który mógł wypić wiadro rumu, a przed kompanią trzymał się ostro i mówił do rzeczy. Wprawny pijak potrafi to…
– Pijany był jak bela – powtórzył Kania. – Przyszedł jakiś papier tajny o inspekcji, Haber?
– Gdyby co tajnego było, to bym chyba wiedział, nie?
– Więc inspekcja nie jest zapowiedziana – argumentował Kania – a jeżeli tak, to alarm zrobił na własną rękę. Nad tym warto się zastanowić, moi panowie. W jakim celu wstaje o drugiej w nocy i budzi kompanię?
– Z nudów…
– Zdaje mi się, że niedługo będziemy mieli paradny pogrzeb z orkiestrą… coś mi się tak zdaje. Jeżeli pan oberlejtnant nie strzeli sobie niedługo w łeb, jestem osioł!
Dyskusja na temat pana oberlejtnanta urwała się i żołnierze położyli się spać.
W trzy dni później pan oberlejtnant zjawił się po kolacji. Oczy miał czerwone i mętne, a zapach rumu rozprzestrzeniał dookoła niego atmosferę gorzelni.
Przywołany dinstfirender przyszedł do sali z przygotowanymi pracowicie raportami w dłoni.
– Zarządzić zbiórkę na sali – rozkazał oberlejtnant. Feldfebel upadł na duchu, bowiem męczył się parę godzin nad raportami, które okazały się niepotrzebne.
– W rynsztunku czy bez?
– He?
– Jak ma stanąć kompania, panie oberlejtnant?
– Niech się zbiorą, jak są… a zważywszy, że oni prawdopodobnie są… – oberlejtnant usiadł na taborecie i ujął głowę w obie dłonie – nie przygotowani… a w myśl rozkazów żołnierz zawsze ma być gotów do wymarszu na front… więc w powołaniu się na Korpskommandobefehl Nr 475 z dnia dziesiątego grudnia tysiąc dziewięćset szesnastego roku…
Oberlejtnant mówił jakby w zadumie i dinstfirender nachylił się, aby lepiej słyszeć.
– Słucham pana oberlejtnanta – przypomniał się chrząknięciem.
Oberlejtnant podniósł głowę.
– Dlaczego kompania jeszcze nie jest zebrana, feldfeblu? Proszę zarządzić, aby stanęli na zbiórce z… w… – oberlejtnant pokiwał głową -… ze szczoteczkami do zębów. Zęby muszą być pielęgnowane, feldfeblu – z naciskiem oświadczył – tego nie wolno zaniedbywać, rozumie pan?
– Tak jest, rozumiem!
Dinstfirender wzruszył ramionami i zapytał:
– Tylko szczoteczki mają mieć do kontroli? Oberlejtnant skinął głową i zapatrzył się tępo w feldfebla.
– Ale niech staną nie według wzrostu, ale… narodowościami… według pochodzenia…
Dinstfirender polecił na prawym skrzydle stanąć Niemcom, potem Czechom, Chorwatom, Bośniakom i innym, z odstępem dwóch kroków między grupami.
Oberlejtnant Giser przechylił głowę jak wróbel nad kruszyną chleba i patrzył.
– Gotowe, panie oberlejtnant…
– Austriacy, wystąpić!
Żołnierze popatrzyli na siebie i nie ruszyli się z miejsca.
– Austriacy, wystąpić! – powtórzył dinstfirender zaniepokojony.
Przeczuwał już jakieś powikłania i nie omylił się.
– Okazuje się więc, że w naszej kompanii nie ma wcale Austriaków – odezwał się oficer z jakimś podstępnym chichotem, kiedy kompania stała na miejscach z wlepionymi w niego oczyma.
Powstał, włożył ręce w kieszenie spodni i patrzył na dinstfirendera kpiąco.
Dinstfirender z zakłopotaniem podrapał się po głowie.
– Nie drap się pan, feldfeblu! Oberlejtnant usiadł znowu.
– A ja chciałem, żeby mi zaśpiewali hymn państwowy. W instrukcjach jest powiedziane, że żołnierze muszą umieć hymn na pamięć. Ponieważ jednak, jak się okazuje, nie ma w kompanii Austriaków… – Popatrzył na feldfebla znacząco. – Pan rozumie? Prawda?
– To jest właściwie… panie oberlejtnant… pozwolę sobie…
– Jesteśmy w niemiłym położeniu, feldfeblu – mówił dalej oberlejtnant, nie zwracając uwagi na jego mamrotanie – można powiedzieć, w wyjątkowym położeniu. Co to za wojsko? Proszę mi wytłumaczyć. Może to Anglicy? Albo Amerykanie? A może francuski oddział kolonialny? Są biali, więc należałoby przypuścić, że Europejczycy…
Oberlejtnant głęboko się zastanowił.
– Jeżeli, to nie są Austriacy, to co ja tu w takim razie mam do roboty? Nie rozumiem. Położenie jest bardzo dziwne.
Dinstfirender stanął na baczność i nachylił się do oberlejtnanta.
– Pozwolę sobie zameldować, że pan oberlejtnant jest w błędzie. Wszyscy jesteśmy Austriakami.
– Nie?… rzeczywiście? – zdziwił się oficer kręcąc głową.