– Chodźmy więc, kochanie. Opowiem ci bajkę o księżniczce na ziarnku grochu.
Daisy przytuliła się do niego. Dotyk ciepłego ciałka dodał mu otuchy. W ubiegłym roku, kiedy dotarły do niego straszliwe nowiny o śmierci ojca i macochy, był zszokowany i wstrząśnięty. Zmarli państwo Davencourt od dawna rzadko spędzali czas razem. Na wyjątkową ironię losu zakrawało, że oboje zginęli w pożarze, który strawił ich rezydencję w Londynie. Philip Davencourt jako zagorzały torys ubolewał nad wigowskimi skłonnościami syna, ale mimo krańcowo odmiennych poglądów politycznych ojciec i syn darzyli się nawzajem szacunkiem, a kiedy Martin wszedł w skład delegacji Castlereagha na Kongres Wiedeński, wiedział, że ojciec jest z niego dumny. Jedyne, czego ojciec nie pochwalał, to kawalerski stan syna.
Może ojciec rzeczywiście miał rację, pomyślał Martin smętnie, niosąc Daisy do pokoju dziecinnego. Mężczyźnie, który ma pod opieką siedmioro młodszych przyrodnich braci i sióstr, potrzeba wsparcia i o wiele trwalszego związku niż przelotny romans. Poza tym w przyszłości będzie potrzebował żony, która godnie wywiązywałaby się z obowiązków żony polityka.
Przytulił Daisy mocniej. Po śmierci rodziców jego rodzona siostra Aramintą drugie dziecko z pierwszego małżeństwa ojca utrzymywała że młodsze dziewczynki powinny z nią zamieszkać. Martin omal się nie skusił, koniec końców postanowił jednak odrzucić jej propozycję. Może i miał dopiero trzydzieści jeden lat i nie był żonaty, ale to wszystko było niczym w porównaniu z ogromem współczucia dla młodszego rodzeństwa. Dość się nacierpieli wskutek śmierci rodziców i nie mógł brać na siebie odpowiedzialności za ich rozdzielenie. Zostali więc z nim i robił dla nich wszystko co w jego mocy. Niemniej potrzebował żony.
Juliana leżała w swoim wielkim łożu z baldachimem i obserwowała grę cieni na ścianie. Dom był pogrążony w zupełnej ciszy. Nawet w ciągu dnia nie było w nim dzieci, które zakłócałyby spokój. Juliana mieszkała sama, bez towarzyszki, która służyłaby jej za przyzwoitkę i zamykała usta plotkarkom. Zdecydowała się na takie rozwiązanie, utrzymując, że mieszkanie z nudną ubogą krewną doprowadziłoby ją do szaleństwa.
Przewróciła się na bok i przycisnęła policzek do chłodnej poduszki. Było jej gorąco, z trudem powstrzymywała łzy, a zarazem gotowała się ze złości, bo nie rozumiała, dlaczego chce jej się płakać. Uderzyła pięścią w poduszkę. Przypomniawszy sobie grę, w którą grała jako dziecko, próbowała wyliczyć powody, dla których powinna być szczęśliwa.
Po pierwsze, miała pieniądze, wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić wszystko, czego zapragnęła, a resztę przetracić przy zielonym stoliku. Ojciec, choć ubolewał nad jej postępowaniem, chciał jej oszczędzić kłopotów finansowych, toteż nigdy nie musiała się martwić, że zabraknie jej gotówki.
Po drugie, Andrew Brookes żeni się z Eustacią Havard, a ona została zaproszona na ślub. Jutro nie zagrozi jej nuda. Nie będzie nawet samotna, bo otoczą ją ludzie. Na tę myśl poczuła się nieco lepiej. Przygnębienie ustąpiło.
Po trzecie, była piękna i mogła mieć każdego mężczyznę, którego zapragnęła Zmarszczyła czoło. Ta myśl, zamiast poprawić jej samopoczucie, przyprawiła ją o lekki dreszcz. Od dawna nie spotkała mężczyzny, którego by naprawdę pragnęła. Armitage, Brookes, Colling… byli na jej każde skinienie, tak samo jak cała masa innych. Prawdę mówiąc, wcale jej na nich nie zależało. Od czasu nieszczęsnego małżeństwa z Clive'em Massinghamem bała się miłości. Nie pozwoli znów zrobić z siebie idiotki.
Pozostał jeszcze Martin Davencourt. Surowy, sztywny, opanowany. Uosabiał wszystko, co zazwyczaj odrzucała u mężczyzny. Być może właśnie dlatego postanowiła go do siebie przyciągnąć. Chciała sprawdzić, czy jest rzeczywiście taki zasadniczy, na jakiego wygląda. Zamierzała zobaczyć, czy uda jej się wygrać z cnotą.
„Spotkaliśmy się w Ashby Tallant przy rozlewisku pod wierzbami jednego z tych długich gorących letnich dni. Miała pani wówczas czternaście lat i była takim słodkim, niewinnym dziewczątkiem”.
Zasadniczo Juliana starała się nie pamiętać o dzieciństwie, ponieważ nie był to dla niej zbyt szczęśliwy czas. Teraz jednak próbowała powrócić myślami do tamtego lata. Na brzegu rozlewiska rzeczywiście rosły wierzby. Często uciekała i kryła się tam przed guwernantką, gdy z nieba lał się żar, a w pokoju szkolnym nie sposób było wytrzymać z duchoty. Miała zwyczaj leżeć w wysokiej trawie, wpatrywać się w niebo przez falujące gałęzie drzew i słuchać plusku kaczek na nieruchomej wodzie. To była jej kryjówka, ale pewnego lata, kiedy miała około czternastu lat, pojawił się tam ktoś jeszcze; chłopiec o włosach koloru siana, o długich nogach i rękach, lubujący się w czytaniu nudnych filozoficznych dzieł.
Juliana usiadła na łóżku. Martin Davencourt. Zawsze trzymał nos w książce albo bawił się jakimiś wynalazkami. Nie interesował go jej dziewczęcy szczebiot o londyńskim sezonie, balach, przyjęciach i młodych kawalerach, których pozna, kiedy zadebiutuje w towarzystwie.
Tamtego lata zawarli pewien pakt. Usiłowała sobie przypomnieć, co to było. Martwiła się, że nigdy nie spotka mężczyzny, który będzie chciał się z nią ożenić, a Martin, który właśnie próbował naprawić wyrzutnię katapulty albo jakiegoś innego wynalazku, uniósł głowę i powiedział, że jeśli w wieku trzydziestu lat oboje będą wolni, on się z nią ożeni. Było to bardzo miłe ze strony Martina, ale oczywiście pojechała do Londynu, zakochała się po uszy w Edwinie Myfleecie i wyszła za niego za mąż. Od tamtej pory nie widziała Martina Davencourta. Aż do dziś.
To było piękne słoneczne lato, choć Martin z tym swoim niezdarnym zachowaniem i obsesją na punkcie książek był trochę nudny. Uśmiechnęła się. Pewne rzeczy się nie zmieniły. Był nieciekawy wówczas i nudny teraz. Jego wygląd zmienił się na korzyść – to najlepsze, co mogła o nim powiedzieć. Zawahała się. Jakimś cudem – nie była pewna, jak to się stało – Martin Davencourt zalazł jej za skórę jak ostry cierń. W nim i w zdradzieckiej zażyłości, którą odczuwała w jego towarzystwie, było coś zdecydowanie niepokojącego.
Uświadomiła sobie, że Martin będzie na ślubie Andrew Brookesa. Była speszona tym, że wkrótce znów się spotkają. Nie rozumiała, skąd się to bierze. Jej wybryk na przyjęciu u Emmy był tylko żartem, a to czy Martin Davencourt będzie ją za to chwalił, czy nie, nie miało najmniejszego znaczenia.
Wiedziała że jeśli zaraz nie zaśnie, na ślubie będzie wyglądała okropnie i nikt nie będzie jej podziwiał. Podreptała boso przez pokój do drewnianej komody w rogu pokoju. Pudełko z pigułkami leżało w głębi górnej szuflady, pod jedwabnymi pończochami. Szybko połknęła dwie tabletki laudanum i popiła je wodą z dzbanka stojącego na nocnym stoliku. Tak lepiej. Zaraz zaśnie, a kiedy się obudzi, będzie ranek. Czekają dużo zajęć i masę spotkań i wszystko będzie dobrze. Po pięciu minutach zasnęła.