Nicola Cornick
Skandalistka
PROLOG
1802
Lady Juliana Tallant nie pamiętała matki. Miała zaledwie cztery lata, kiedy markiza uciekła z kochankiem, a markiz Tallant polecił usunąć portret wiarołomnej żony z błękitnego salonu. Teraz obraz, owinięty płótnem, tkwił na strychu, gdzie pokrywał się coraz grubszą warstwą kurzu i zasuszonych pająków. Ciepło i witalność markizy, tak wiernie oddane przez młodego artystę, kolejnego z jej kochanków, skryły ciemności.
Ilekroć w domu robiło się nazbyt ponuro, Juliana ukradkiem wspinała się na strych, ściągała prześcieradło, które skrywało hańbę jej matki, i godzinami wpatrywała się w piękną twarz namalowaną na płótnie. W rogu strychu stało stare, popękane lustro, Juliana stawała przed nim w tych swoich przyciasnych sukienkach, wzbudzając tumany kurzu stopami obutymi w atłasowe pantofle, i próbowała doszukać się podobieństwa między własnymi rysami a twarzą kobiety z portretu. Obie miały takie same oczy, szmaragdowozielone ze złotymi plamkami, małe nosy i pełne usta, zbyt szerokie, by można je było uznać za klasyczne piękności. Juliana miała inny owal twarzy i kasztanowe włosy charakterystyczne dla rodziny Tallantów, chociaż kiedyś podsłuchała, jak ojciec mówił, że na pewno nie jest jego dzieckiem i że trudno zrozumieć, jakim sposobem odziedziczyła po nim kolor włosów.
– Niełatwo dziewczynce chować się bez matki. – To ciotka Beatrix użyła tych słów w rozmowie z markizem, ale Bevil Tallant posłał wówczas siostrze spojrzenie, które mówiło, że jest niemądra, i powiedział, iż mała ma służbę i guwernantkę, więc czego więcej mogłaby chcieć?
Tego szczególnego letniego popołudnia Juliana śmiertelnie znudzona lekcją francuskiego, który panna Bertie usiłowała wbić jej do głowy, błagała na wszystko o pozwolenie wyjścia na dwór. Wreszcie znękana guwernantka wyraziła zgodę i Juliana w podskokach zbiegła po schodach, nie reagując na polecenia panny Bertie, wołającej, żeby wzięła parasolkę i zachowywała się jak młodej damie przystoi. Młode damy nosiły czepki, nie biegały po łąkach porośniętych polnymi kwiatami, nigdy nie rozmawiały z dżentelmenami, którym nie zostały przedstawione. Mając czternaście lat Juliana wiedziała, że rola młodej damy może być wyjątkowo wyczerpująca i nudna. Była urodzoną buntowniczką.
Drzwi do błękitnego salonu były uchylone. Przez brzęk filiżanek do herbaty dobiegł ją głos ojca. W Ashby Tallant bawiła z wizytą ciotka Beatrix, co nie zdarzało się zbyt często.
– Widziałam się z Marianne. Mieszka w Rzymie z hrabią Calzionim – mówiła właśnie niezamężna ciotka, odpowiadając na pytanie markiza. – Pytała o dzieci, Bevil.
Markiz chrząknął.
– Domyślam się, że chciałaby wrócić do Anglii i zobaczyć się z nimi, lecz to niemożliwe, naturalnie.
Markiz chrząknął ponownie. A potem zapadło milczenie.
– Słyszałam, że Joss bardzo dobrze sobie radzi w Oxfordzie – podjęła Beatrix z ożywieniem. – Nie rozumiem, dlaczego nie posłałeś do szkoły także Juliany. Jestem przekonana, że tym razem by jej się powiodło. Wiesz, jak bardzo zależy jej na tym, żeby cię zadowolić.
– Z chęcią bym ją posłał na pensję, ale to tylko strata czasu – zaoponował markiz. – Ostatnim razem posłuchałem twojej rady i widzisz, co z tego wyszło, Trix! Ta dziewczyna jest naprawdę nieokiełznana, dokładnie tak samo jak jej matka.
Beatrix cmoknęła z niezadowoleniem.
– Nie uwierzę, że Juliana zasługuje na tak bezwzględne po tępienie, Bevil. Ten incydent w szkole to niefortunne…
– Niefortunne? Czytanie francuskiej pornografii? Powie działbym raczej, że to skandal.
– To wcale nie była pornografia – zaznaczyła Beatrix z całym spokojem. – Parę frywolnych historyjek obrazkowych przemyconych do szkoły przez którąś z dziewcząt. Poza tym gdyby Juliana miała ochotę poczytać książki tego rodzaju, nie musiałaby daleko szukać. Wystarczy zajrzeć do twojej własnej biblio teki, Bevil!
Markiz odchrząknął po raz trzeci, najwyraźniej poirytowany. Juliana rozejrzała się, sprawdzając, czy w pobliżu nie ma nikogo ze służby, po czym przysunęła się do wpółotwartych drzwi, żeby lepiej słyszeć.
– Zawsze pozostaje małżeństwo – mówiła z namysłem Beatrix. – Jest troszkę za młoda, ale za kilka lat…
– Jak tylko skończy siedemnaście – burknął markiz ze złością – wydam ją za mąż i będzie spokój.
– Miejmy nadzieję – powiedziała cierpko siostra. – Marianne to nie pomogło, prawda, Bevil?
– Marianne była rozpustnicą. – Bevil Tallant nie przebierał w słowach, mówiąc o wiarołomnej żonie. – Straciła rachubę swoich kochanków. Tak, a to jej nieodrodna córka. Zapamiętaj moje słowa, Trix. Ona źle skończy.
Rozmowa trwała, ale Juliana odwróciła się, przemierzyła powoli wyłożoną czarnym i białym marmurem sień i zeszła po szerokich kamiennych schodach frontowego wejścia rezydencji Ashby Tallant. Jak tylko wychynęła z cienia portyku, uderzyły ją fale gorąca, odbijające się od białych kamieni. Twarz ją zapiekła. Zapomniała czepka i parasolki. Jutro będzie miała jeszcze więcej piegów.
Przecięła podjazd i ruszyła aleją wysadzaną lipami, a potem przez łąkę w kierunku rzeki. Szła noga za nogą pogrążona w myślach. Nie rozumiała, dlaczego ojciec od zawsze chciał ją stąd odesłać. Dzień w dzień spędzał z nią męczący kwadrans, podczas którego relacjonowała mu, czego nauczyła się na lekcjach. Instynktownie wyczuwała, że tak naprawdę wcale go to nie interesuje. Jak tylko rozlegało się bicie zegara, czym prędzej ją odprawiał, nie poświęcając jej ani jednego spojrzenia. Sprawiał wrażenie zadowolonego, kiedy posłał ją na pensję panny Evering i wyjątkowo złego, kiedy ni stąd, ni zowąd wróciła do domu wbrew wcześniejszym ustaleniom. Teraz wyglądało na to, że jeśli chce go zadowolić, powinna wyjść za mąż. Najszybciej jak się da. Pewnie mogłaby to zrobić. Wiedziała że jest ładna. Niemniej jakiś cichy głosik mówił jej, że bez względu na to, co zrobi, ojciec i tak nie będzie z niej zadowolony. Nigdy. Nigdy nie będzie jej kochał.
Ruszyła ścieżką wśród trzcin rosnących na brzegu rzeki. Tutaj, w pobliżu wioski Ashby Tallant, woda z uwagi na liczne zakola zwalniała bieg i nieopodal wierzb tworzyła spore rozlewisko, w którym kaczki czyściły sobie piórka, a w płyciznach przemykały ryby. Juliana odgarnęła kurtynę z wierzbowych gałązek i wśliznęła się w złocisty półmrok.
Ktoś już tu był. Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do cienia, spostrzegła chłopca, który pospiesznie zerwał się na nogi, wycierając dłonie o bryczesy. Był wysoki i tyczkowaty, o włosach koloru siana i twarzy pokrytej trądzikiem – zmorą młodzieńczego wieku. Juliana stanęła jak wryta i wpatrzyła się w niego. Wyglądał jak syn farmera, może pomocnik kowala. Aczkolwiek z nich dwojga on był wyższy, spojrzała na niego z góry.
– Coś ty za jeden? – Przemówiła chłodno i protekcjonalnie, naśladując głos, którym ciotka zwracała się do służących i spodziewała się, że odniesie to taki sam skutek.
Jednakże chłopiec – a może stosowniej byłoby go określić mianem młodzieńca, bo musiał mieć przynajmniej piętnaście lat – uśmiechnął się, słysząc ten ton. Juliana zauważyła, że zęby miał bardzo białe i równe. Skłonił się niezręcznie, acz dwornie, co nie szło w parze z jego zaplamioną trawą koszulą i starymi spodniami.
– Martin Davencourt, do usług, szanowna pani. A pani?
– Lady Juliana Tallant z Ashby Tallant.
Chłopiec miał doprawdy ujmujący uśmiech. Zrobiły mu się od niego dwie głębokie bruzdy na policzkach. A to z kolei odwróciło uwagę Juliany od szpecących pryszczy i przywiodło jej na myśl blask światła słonecznego na wodzie.
– Dziedziczka we własnej osobie? – Gestem ręki wskazał kamienie, pozostałości po starym młynie rozrzucone w wysokiej trawie. – Usiądziemy?
Spojrzała na trawę i zobaczyła książkę, której strony poruszał leciutki wietrzyk. Były w niej wykresy i rysunki, a nieopodal leżał papier i ołówek. Martin Davencourt najwyraźniej sporządzał jakieś szkice. W wysokiej trawie wśród kamieni walały się też kawałki drewna, sznurek i gwoździe.
Juliana podniosła wzrok. Zorientowała się, że błędnie oceniła pozycję społeczną nieznajomego chłopca, i teraz czuła się niezręcznie.
Nie jesteś z wioski? – spytała z pretensją w głosie. Martin Davencourt wybałuszył oczy. Piękne oczy, pomyślała, zielononiebieskie, ocienione gęstymi ciemnymi rzęsami.
– A mówiłem, że jestem? Zatrzymałem się w Ashby Hall. Sir Henry Lees to mój ojciec chrzestny.
Powoli podeszła bliżej.
– Czemu nie jesteś w szkole?
– Chorowałem, przykro mi. – Uśmiechnął się przepraszająco. – Wracam do szkoły pod koniec lata.
– Do Eton?
– Harrow.
Juliana usiadła na trawie, wzięła do ręki kawałek drewna o dziwnych kształtach i zaczęła obracać go w palcach.
– Próbuję zbudować fortyfikacje – wyjaśnił Martin – ale nie udaje mi się ustawić ściany pod właściwym kątem. Matematyka nie idzie mi najlepiej.
Juliana ziewnęła.
– O Boże, matematyka! Mój brat Joss był taki sam jak ty, wciąż bawił się ołowianymi żołnierzykami i rozgrywał bitwy. Śmiertelnie nudne zajęcie.
Martin przykucnął przy niej.
– Jakie zabawy w takim razie preferujesz, lady Juliano?
– Jestem za poważna na zabawy – odparła wyniośle. – Mam już czternaście lat. Za kilka lat pojadę do Londynu i znajdę sobie męża.
– Proszę o wybaczenie – powiedział z błyskiem w oku. – Tak czy inaczej chyba nudno się nie bawić. Jak w takim razie spędzasz czas?
– Och, tańczę, gram na pianinie, haftuję i… – nagle zamilkła. To co wymieniła, zabrzmiało dość błaho nawet w jej własnych uszach. – Widzisz, jestem sama jedna – dodała cicho – więc muszę zajmować się sama sobą.
– Na przykład wymykać się na wagary nad rzekę, gdy świeci słońce?
Juliana uśmiechnęła się.
– Czasami.
Spędziła nad rzeką całe popołudnie. Siedziała w trawie, a Martin usiłował dopasować do siebie kawałki drewna i zbudować most zwodzony, przy czym często odwoływał się do książki i klął pod nosem. Kiedy słońce schowało się za drzewami, pożegnała się, ale Martin ledwie oderwał głowę od swoich obliczeń. W drodze do domu uśmiechała się, wyobrażając go sobie, jak siedzi w wierzbowym namiocie do zapadnięcia zmroku i zapomina o kolacji.