A owa „spirala nienawiści”, która jakoby mogła się rozkręcić, jeśli tylko dałoby się do niej hasło wytoczeniem jakiemuś komuniście procesu? Nonsens nie mniejszy. Polskie społeczeństwo tego czasu w niczym nie przypominało zrewoltowanych mas, których aplauz wyniósł do rządów jakobinów czy bolszewików. Pozostawało w apatii, w totalnym zwisie. Uliczne manifestacje radykalniejszej części opozycji, pominiętej przez Wałęsę przy rozdawaniu zaproszeń do nowej władzy, budziły zainteresowanie przysłowiowego psa z kulawą nogą. Jeśli cokolwiek było w stanie to społeczeństwo zainteresować, to skrzykiwane przez komunistyczne neozwiązki strajki „płacowe”, wyłącznie o podwyżki. A i to tylko dzięki temu, że strajki te nie wymagały żadnego wysiłku i niczym nie groziły. Twierdzenie, że na wieść o usuwaniu ze stanowisk pezetpeerowskich wiceministrów czy prezesów banków Polacy mieliby rzucić się wieszać zdrajców, jak za czasów Kilińskiego, jest tak absurdalne, że nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać.

Czy Adam Michnik wierzył wtedy w to, co pisał – czy też straszył swych czytelników cynicznie, na zimno? Czy sam działał powodowany histerią, czy też z premedytacją budował zręby propagandy, która miała taką histerię wytworzyć w społeczeństwie?

To dobre pytanie. Zostawmy je sobie na później i wróćmy do wspomnianego wcześniej sporu wewnątrz OKP, o, najkrócej mówiąc, stosunek do czerwonych, Oczywiście, nie zaczął się on awanturą na posiedzeniu klubu w lutym 1990. Tlił się już wcześniej. Ale wcześniej ugodowcy dysponowali potężnym argumentem: nie można wykonywać gwałtownych ruchów, bo wejdą Sowieci i poleje się krew. Działając w atmosferze tej grozy, premier Mazowiecki, zasłużony opozycyjny intelektualista, ale polityk kompletnie nieudolny, przez całe swoje premierowanie panicznie wystrzegał się zmian. Kadrowych czy systemowych, jakichkolwiek – poza zmianami w gospodarce, zresztą ograniczonymi na razie niemal wyłącznie do polityki monetarnej, nazwanymi hasłowo „planem Balcerowicza”. Zmiany makroekonomiczne miały, tak, zdaje się, widział pierwszy niekomunistyczny premier swą misję, zastąpić na razie wszelkie zmiany polityczne i w perspektywie lat stworzyć dopiero właściwy grunt umożliwiający powolne kontynuowanie ustrojowej przebudowy, mającej dać Polsce w bliżej nieokreślonej, ale raczej odległej przyszłości, pewien zakres autonomii. Toteż na wszystkie naciski ze swego obozu, by ruszyć wreszcie coś tu albo tam, odpowiadał Mazowiecki, że nie czas na to, że nie wolno działać zbyt pochopnie. Nawet cenzurę, ten powszechnie znienawidzony i naprawdę przez nikogo już wtedy niebroniony relikt reżimu, planował jeszcze na początku roku 1990 tylko jakoś zdemokratyzować i złagodzić, zamiast rozpędzić ją na cztery wiatry. Mianowany przez niego podsekretarz stanu Jerzy Ciemniewski, który dwa lata później na chwilę wskoczy w światło reflektorów, demaskując rząd Olszewskiego jako zagrożenie dla demokracji, otwarcie uzasadnia potrzebę zachowania tej instytucji: „trzeba zabezpieczyć państwo przed przestępstwami prasy”. Dopiero Sejm udaremni te plany, wykreślając zaplanowane na cenzurę wydatki z przedłożonego przez rząd projektu budżetu.

Jeśli wierzyć generałowi Kiszczakowi, doszło do takiego absurdu, że to on właśnie, Kiszczak, musiał wielokrotnie prosić premiera o mianowanie w resortach siłowych „solidarnościowych” wiceministrów, przed czym Mazowiecki opierał się jak mógł, przerażony, że tak śmiałe uderzenie we wszechwładzę PZPR mogłoby sprowokować wojnę domową.

Osobiście nie jestem skłonny do nadawania nadmiernej rangi wspomnieniom takiego, nazywajmy w tej książce sprawy i ludzi po imieniu, komunistycznego zbrodniarza, jakim jest Kiszczak. W tej kwestii jednak może mówić prawdę, solidarnościowi figuranci w ministerstwach „siłowych” byli mu wtedy rzeczywiście na rękę.

Ale jeśli ktoś nie wierzy, to można znaleźć inne przykłady absurdów, do jakich doprowadził upór Mazowieckiego w realizacji planu stopniowego, rozpisanego na wiele lat scenariusza „finlandyzowania” Polski – na przekór faktowi, że imperium sowieckie właśnie wali się w gruzy, co ów scenariusz uczyniło bezsensownym. Oto w marcu 1990 Krajowa Komisja Wykonawcza NSZZ „Solidarność” wystąpiła do premiera z dramatycznym apelem o przyśpieszenie prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. Związek zawodowy domagał się przyśpieszenia prywatyzacji! Czy związkowcy nagle zakochali się w kapitalizmie? Nie, po prostu widzieli, obserwowali to z bliska w setkach miejsc w całej Polsce, jak z państwowego majątku, rozkradanego przez dyrektorów i prezesów z partyjnej nomenklatury, z dnia na dzień coraz mniej zostaje.

Mazowiecki, który w swym sejmowym expose skreślił słowo „kapitalizm”, zastępując je diabli wiedzą co znaczącym, ale strawniejszym dla ludzi wychowanych w kulcie „sprawiedliwości społecznej” określeniem „społeczna gospodarka rynkowa”, oparł się, oczywiście, także i tym naciskom – hamowana przez niego prywatyzacja miała przeciągnąć się na następnych piętnaście lat, i w chwili, gdy piszę te słowa, wciąż jeszcze nie doczekała się zakończenia. Mazowiecki był w ogóle mistrzem świata w hamowaniu. W 1980 roku, jako ekspert wspomagający swą radą strajkujących w Gdańsku robotników bezskutecznie perswadował im, żeby wycofali się ze zbyt daleko idących żądań, jak zwolnienie Więźniów politycznych czy utworzenie wolnych, niezależnych związków zawodowych. A już zupełnie niedawno, kiedy na początku lipca 1989 Adam Michnik opublikował na łamach swej gazety artykuł „Wasz prezydent, nasz premier” – ciekawa rzecz: sumienie Michnika, które niedługo potem tak bardzo się na ten problem wyczuliło, wtedy jeszcze jakoś nie zwróciło mu uwagi, że nawołuje do złamania ustaleń Okrągłego Stołu, a przecież pacta sunt servanda! – Mazowiecki na łamach „Tygodnika Solidarność” odpowiedział mu tekstem pod wszystko mówiącym tytułem „Śpiesz się powoli”, mnożącym obiekcje, dlaczego na tworzenie solidarnościowego rządu jest jeszcze grubo za wcześnie.

Mimo wszystko sam wkrótce potem przyjął od Wałęsy misję tworzenia takiego właśnie rządu. Jeśli rząd ten miał zmienić PRL w wolną, kapitalistyczną Polskę, to powierzenie kierowania nim właśnie komuś takiemu trudno uznać za cokolwiek innego niż horrendalne nieporozumienie. Ale jeśli komuś zależało na tym, by tak wszystko zmienić, żeby w istocie rzeczy zmieniło się jak najmniej – to uczynienie pierwszym niekomunistycznym premierem poczciwej safanduły stanowiło strzał w dziesiątkę.

Przez całą jesień 1989 płonęły w Polsce ogniska, w których esbecy palili swoje archiwa. A przy okazji spontanicznie je rozkradali, słusznie zakładając, że papiery na przyszłych ministrów i prezesów to w niepewnych czasach doskonała polisa. Nikt im nie przeszkadzał, ale przez pięćdziesiąt lat SB naprodukowała zbyt wiele bumagi, żeby dało się wszystko zniszczyć metodami chałupniczymi. Dlatego rozzuchwaleni bezkarnością esbecy zaczęli bez cienia skrępowania wysyłać całe ciężarówki teczek do zmielenia w papierni. I to nie rokowało szansy na pozbycie się kompromitującej dokumentacji w krótkim czasie; na dodatek nie mogło pozostać niezauważone. Prostoduszni działacze „Solidarności” z terenu, zupełnie nieświadomi, w jakich politycznych meandrach zdążyła już ugrzęznąć „góra”, zaczęli alarmować, dzwonić do regionów, do znajomych opozycjonistów – przecież niszczenie tych dokumentów było w świetle prawa, tego wciąż jeszcze obowiązującego prawa peerelu, przestępstwem, i to dość ciężkim. Różnymi drogami trafiały te sygnały do Mazowieckiego, a ten, w imię praworządności, to znaczy nieuchybiania podziałowi kompetencji między resortami, odsyłał przychodzących z nimi do właściwego dla sprawy ministra, czyli generała Kiszczaka. Tego właśnie, na którego polecenie jego współpracownik, generał Dankowski, zorganizował całą akcję niszczenia archiwów i ją nadzorował. W późniejszym czasie zostanie to nawet oficjalnie stwierdzone, a sąd III RP wymierzy mu karę – pogrożenie palcem czy coś równie dotkliwego. Nie będzie to ani pierwszy, ani najbardziej jaskrawy przykład zdumiewającej niezdolności – czy raczej niechęci – wolnych i niezawisłych sądów III RP do satysfakcjonującego zamknięcia jakiejkolwiek afery.

Generał Kiszczak zajęty był w tym czasie dokładnie tym samym, co jego podwładni, tylko oczywiście na odpowiednio wyższym szczeblu. Parę lat później, przed sejmową komisją, która miała ustalić, kto odpowiada za stan wojenny (a jakże, była taka – niestety, mimo usilnych starań, nie zdołała na zadane pytanie znaleźć odpowiedzi), emerytowany już Kiszczak opowiadał o tym z rozbrajającą szczerością, zupełnie niezrażony faktem, że opowieścią tą przyznaje się do popełnienia szeregu przestępstw; zresztą słusznie się tym nie przejmował, bo, faktycznie, nikt nie odważył się tego faktu nawet zauważyć. Przychodzili do mnie, jako do ministra spraw wewnętrznych różni działacze byłej opozycji – streszczam jego dłuższą wypowiedź własnymi słowami – ci zahaczeni już w strukturach władzy, i ci dopiero do nich aspirujący, i pytali, co na nich mam. A ja wtedy dzwoniłem do archiwum, kazałem sobie przynieść odpowiednią teczkę i przy zainteresowanym wrzucałem ją do niszczarki.

Kiszczak nie wspominał, co wtedy czuł, ale zgaduję, że musiał dusić się od tłumionego śmiechu – już kilka lat wcześniej teczki, które teraz demonstracyjnie niszczył, stwarzając frajerom złudne poczucie bezpieczeństwa, zostały na jego polecenie przezornie zmikrofilmowane. Czy kopie tych mikrofilmów znalazły się także w Moskwie, historycy nie są zgodni, ale żaden z nich nie wyklucza, że tak się zdarzyć mogło.

Tymczasem jednak bezczynność rządu, jak się już powiedziało, i ugodowa postawa prezydium OKP, budziła z każdym tygodniem coraz większą irytację wśród posłów, którzy dostali się do Sejmu dzięki zdjęciu z Wałęsą i znaczkowi „Solidarności”. Z owej irytacji wziął się między innymi projekt, by upaństwowić majątek byłej PZPR.

Merytorycznie – trudno było tej inicjatywnie cokolwiek zarzucić. Majątek Kompartii został przecież w całości zagrabiony narodowi. W roku 1989, jak wyliczył zajmujący się sprawą historyk, składki członkowskie wyniosły jedynie 4 proc. bieżących funduszy partii. Był to oczywiście czas upadku, ale i w lepszych dla partyjnej dyscypliny chwilach wpływy ze składek nie stanowiły więcej niż kilkanaście procent tego, co PZPR wydawał na same pensje swojego aparatu. Resztę dawały partii różnego rodzaju haracze i wymuszenia. Kiedy na przykład PZPR budowała sobie siedzibę w centrum Warszawy, na jej sfinansowanie rozprowadzono „cegiełki”. Rozprowadzono je w taki sposób, że w zakładach część pensji „wypłacono” pracownikom – za jedno, partyjnym czy nie – tymi właśnie „cegiełkami”. Kiedy PZPR chciała zająć jakiś budynek na swe agendy czy pałacyk na ośrodek wczasowy, to go zajmowała, a jeśli spodobało jej się mieć nowy, to kazała go zbudować, i nikt się nie przejmował, w papierach jakiego funduszu której z państwowych instytucji zaksięgowano potem wydatki. Wszystko należało do państwa, a państwo należało do partii komunistycznej.