Zresztą chwilę później rozjuszony mówca idzie już na całego:

„Ja znam ten język [zwolenników nacjonalizacji majątku po PZPR – RAZ], Wysoka Izbo. To jest język komunistycznego egalitaryzmu (…) I chcę powiedzieć, Wysoka Izbo, że w niektórych głosach (…) z przerażeniem usłyszałem ten ton, który słyszałem w prokuratorskich przemówieniach wtedy, kiedy sam siedziałem na ławie oskarżonych”.

Patrzcie Państwo, jaka przewrotka! Oto postawiony zostaje znak równości pomiędzy komunizmem a antykomunizmem. To już nie złodziej jest zły – zły jest ten, kto chce złodziejowi odebrać.

„Znam ten ton bardzo dobrze, bardzo się go boję, i wiem, czego się boję” – ciągnie Michnik. O tym strachu za chwilę, teraz dalej: „byłem aresztowany i zatrzymywany wiele razy. Mnie nie trzeba tłumaczyć, że komunizm to nic dobrego i mnie nie trzeba przeciwko komunistom agitować. Ale właśnie z tej perspektywy chcę powiedzieć, że w niektórych głosach, o czym mówię z bólem, usłyszałem coś, co bym nazwał antykomunizmem jaskiniowym. Ja jestem antykomunistą i jako antykomunistą tej jaskiniowości się boję”.

Tak więc okazuje się, że są dwa antykomunizmy. Ten dobry i ten „jaskiniowy”, przy czym o tym, który jest który, decyduje Adam Michnik, na mocy swojej martyrologii. Nawet tylko na podstawie tego jednego wystąpienia można zauważyć, czym się różni antykomunizm dobry od złego. Zły jest w wystąpieniach, „gdzie się PZPR miesza z błotem, przyrównuje do katyńskich morderców, mówi się, że byli gorsi niż Hitler”. Z takimi deklaracjami Adam Michnik „nic wspólnego nie ma i nie chce mieć”.

W „Gazecie Wyborczej” przez ostatnie szesnaście lat wiele napisano o neofaszystach, z różnych przyczyn znacznie więcej, niżby to wynikało z rzeczywistych rozmiarów zjawiska. Ani razu nie przyszło jej naczelnemu ani jego podwładnym do głowy, żeby było coś złego w przyrównywaniu naziola do esesmanów, którzy zaganiali Żydów w Auschwitz do komór gazowych. Jeśli jakiś głupi gówniarz zakłada opaskę z emblematami SS albo koszulkę ze swastyką, jeśli wyciąga łapę w nazistowskim pozdrowieniu i krzyczy „Heil Hitler”, to wydaje się oczywiste, że sam podpisuje się pod tradycją wszystkich zbrodni dokonanych przez ludzi, którzy nosili te emblematy i pozdrawiali się w taki sposób.

Ale tu oto okazuje się, że dla Adama Michnika człowiek, który robił karierę w aparacie partii komunistycznej, który podpisał się w tym celu pod ideologią mającą na sumieniu i Katyń, i Wielki Głód, i niezliczoną liczbę innych zbrodni, który, mało tego, jako funkcyjny członek PZPR uczestniczył w zaprzeczaniu tym zbrodniom, i zacieraniu prawdy o nich (co każdy kodeks karny świata uzna za tzw. współudział po fakcie) – nie może być do oprawców z Katynia przyrównywany. Bo to przejaw mentalności jaskiniowej!

I by jaskiniowców do cna pognębić, rzuca im Michnik w twarze: „w stanie wojennym, po 13 grudnia i siedząc w kryminale, ja nie byłem aż tak ostrożny, żebym dzisiaj musiał być aż tak odważny”.

W sztuce retorycznej michnikowszczyzny chwyt, jakiego tu używa Michnik stwierdzając „jestem antykomunistą” jest bliski omawianej już sztuczki z pozornym przyznawaniem zwalczanym tezom słuszności, po to, by wiarygodniej zabrzmiały zgłaszane wobec niej wątpliwości i obiekcje. Kiedy michnikowszczyzna rozpocznie niedługo później kampanię oskarżeń przeciwko Kościołowi, alarmując przed szykowanym nam jakoby „państwem wyznaniowym” na wzór Iranu Chomeiniego, niemal każdy z autorów biorących udział w tej kampanii zaznaczać będzie, że on też jest wierzącym katolikiem, i właśnie dlatego, z katolickich pozycji, potępia zaangażowanie Kościoła w życie publiczne.

O tym zresztą jeszcze parę słów za chwilę – na razie skończmy z analizowanym wystąpieniem. Wypada zauważyć, że w politycznym sporze z Michnikiem znaleźli się w roku 1990 ludzie, z których wielu w więzieniach spędziło nie mniej czasu od niego, nawet jeśli mniej wyraźnie było to odnotowywane przez zachodnie media i „Wolną Europę”. Przypisanie przeciwnikom, że dziś są wobec komunistów odważni, bo wtedy, gdy trzeba było odwagi, oni byli „ostrożni”, było więc zagraniem, mówiąc delikatnie, w oczywisty sposób nieuczciwym.

Ale nie ma się co szczypać i silić na delikatność. Można by, gdyby Michnik, do czego zawsze miał tendencję, po prostu zapędził się i w polemicznym ferworze tak akurat palnął. Ale i ten wątek z cytowanego przemówienia będzie potem przez michnikowszczyznę wielokrotnie powtarzany: ci, którzy dziś są przeciwko komunistom, to tchórze, nic w peerelu nie zrobili, a teraz niewczesnym radykalizmem leczą swe kompleksy. To „druga albo i trzecia brygada”. „Radykałowie ostatniej godziny”. Ci, którzy się na prawdziwą bitwę spóźnili, i teraz chcą się pastwić nad bezbronnymi jeńcami. Prawdziwi bohaterowie oporu, jak Adam Michnik, dziś są z byłymi komunistami w przyjaźni.

No cóż, przekartkujmy dzieła Michnika, szukając konkretnych nazwisk jego wrogów. Antoni Macierewicz – cokolwiek o nim sądzić, to on przyjmował Michnika i Kuronia do KOR, a nie odwrotnie. Jan Olszewski, obrońca w niezliczonych procesach działaczy opozycji. Krzysztof Wyszkowski, niestrudzony działacz Wolnych Związków Zawodowych. Zbigniew Romaszewski, działacz KOR nie mniej zasłużony od przywódców „lewicy laickiej”. Kornel Morawiecki, przywódca najintensywniej prześladowanej przez bezpiekę „Solidarności Walczącej”… Kto głosił poglądy, przypisane przez michnikowszczyznę tym, którzy teraz są odważni, bo kiedy było trzeba, byli ostrożni? Anna Walentynowicz, Andrzej Gwiazda, Piotr Naimski, Kaczyńscy, Rokita, Szeremietiew, Niesiołowski – muszę wyliczać dalej?

No dobrze, mamy więc antykomunizm zły, jaskiniowy, który chce, by majątek po nieistniejącej już PZPR, który prawem kaduka uznaje za własny utworzona przez jej byłych liderów SdRP, stał się własnością niepodległej Polski. A ten dobry?

Cofnijmy się o parę akapitów:

„Słuchając tych głosów [tych jaskiniowych – RAZ] cały czas zastanawiam się, czy prawdą jest to, co przez tyle lat o nas mówili komuniści -że podstawowym celem naszej politycznej aktywności jest zlikwidowanie przeciwnika. Ja wierzyłem, wierzę i będę wierzył, że jest to nieprawda, że myśmy się nie po to angażowali. Ja wierzyłem i wierzę, że w tej nowej rzeczywistości, której budowa została zapoczątkowana na zasadzie kompromisu politycznego – a wszyscy, którzy w tej sali jesteśmy, ten kompromis aprobowaliśmy – otóż jest miejsce dla wszystkich”.

Bodaj najbardziej tajemniczy i obfity w implikacje fragment całego wystąpienia, wart osobnego rozdziału. Przyjdzie nam do pojawiających się tu wątków wracać w dalszej części książki. Na razie krótko o tym, co na samym wierzchu.

Młodszemu czytelnikowi trzeba wyjaśnić, że, istotnie, stałym wątkiem komunistycznej propagandy było oskarżanie opozycji o to, że chce władzy i że jest przeciwko socjalizmowi (to zabawne, ale słowo „komunizm” było w oficjalnym języku peerelu niemile widziane, zapewne jako zbyt znienawidzone w społeczeństwie; oficjalnie mówiło się tylko o socjalizmie). Dziwne to „oskarżenia” z dzisiejszego punktu widzenia. Wiadomo, że po to istnieje opozycja, aby dążyć do przejęcia władzy. Wiadomo, że ludzie, którzy ważyli się stanąć do walki z totalitarnym, zbrodniczym reżimem, marzyli o tym, żeby ten totalitaryzm upadł – choć nie mieli na to nadziei i swą działalność traktowali bardziej w kategoriach moralnego sprzeciwu, dochowania wierności, herbertowskiego „dania świadectwa”. Niemniej, w ustrojowym absurdzie, w którym występowanie przeciwko narzuconemu Polsce ustrojowi, przeciwko konstytucyjnemu „sojuszowi” ze Związkiem Sowieckim i równie konstytucyjnemu monopolowi władzy partii komunistycznej samo w sobie było z mocy prawa przestępstwem, żeby nie wylądować w turmie od razu, trzeba było ważyć słowa i deklaracje – udawać, że się krytykuje tylko „wypaczenia” i nie zamierza „obalać ustroju”, a już zwłaszcza siłą. Każdy wiedział, że to teatr, ale propaganda peerelu traktowała te swoje oskarżenia bardzo poważnie. I do pewnego stopnia były one poważne, bo ich wysunięcie na łamach „Trybuny Ludu” z reguły oznaczało, że zaatakowanemu przygotowywano już proces z wiadomym z góry wyrokiem.

Ale oczywiście nikt się tym kamuflażem nie przejmował. I oto nagle, po roku 1989, już w wolnej Polsce, były więzień polityczny i były członek KOR traktuje tę propagandę poważnie, tak, jakby za czasów peerelu dążenie do całkowitego wyeliminowania z życia publicznego PZPR (bo przecież nie chodzi tu o fizyczną likwidację członków tej partii, tylko o „likwidację” polityczną) rzeczywiście było czymś złym. Tak złym, że podejrzenie, iż komuniści mogli mieć rację, najgłębiej Michnika zasmuca. Nie, nie po to istniała opozycja, nie po to się w nią angażowaliśmy, żeby komunistów odsunąć od władzy, ale po to, żeby w lepszej Polsce dla wszystkich, także dla nich, znalazło się miejsce.

Niejednemu działaczowi antykomunistycznej opozycji – a szczerze mówiąc, poza grupą współpracowników i przyjaciół Michnika, każdemu – na taki tekst musiała ze zdumienia opaść szczęka. Bo oto wyszło na to, że cały antykomunizm przed Okrągłym Stołem był zwykłą lipą. Że krzyczano „precz z komuną”, ale naprawdę znaczyło to tylko, żeby komuna trochę się posunęła i dopuściła krzyczących do współpracy.

Oto ten „dobry” antykomunizm, „niejaskiniowy”. Antykomunizm zakładający otwarcie na komunistów, współpracę z nimi, a w tym konkretnym przypadku – obronę ich przywilejów majątkowych przed niesłusznymi roszczeniami takich, którzy by chcieli z peerelem zerwać całkowicie.

Czyli nie żaden „antykomunizm”, tylko, mówiąc językiem niezakłamanym, kolaboracja. O tyle szczególna, że niewymuszona, jak to w peerelu bywało – weźmy jako przykłady choćby taki „Pax”, Koło Poselskie „Znak” albo utworzoną przez Jaruzela w 1986 roku Radę Konsultacyjną – przekonaniem, że w obliczu sowieckiej przemocy i ustaleń z Jałty trzeba się jakoś z reżimem dogadać, żeby jak najwięcej, ile się da, dla Polski ocalić.

Tym razem propozycja współpracy złożona zostaje komunistom przetrąconym, i przede wszystkim – pozbawionym decydującego dotychczas o wszystkim wsparcia „Wielkiego Brata”. Adam Michnik – sądząc, że czyni to z pozycji siły – wyciąga do komunistów rękę nie dlatego, że stoi za nimi kilkadziesiąt sowieckich dywizji, niezliczone głowice atomowe i cały powojenny podział świata, w którym zwycięskie mocarstwa raczyły potraktować naiwnych Polaczków jako nawóz dla hodowanej wspólnie ze zbrodniarzami z Kremla roślinki Światowego Pokoju. Wyciąga do nich rękę, aby ich podnieść, pomóc się pozbierać, ochronić i uratować przed zepchnięciem ze sceny politycznej wolnej Polski. Poświęci temu kilka następnych lat gorączkowej aktywności.