Изменить стиль страницы

Jest to naturalna szpila, która czasami – bardzo bardzo bardzo rzadko – powstaje w samym środku starego pnia. To zjawisko tysiąckrotnie rzadsze od występowania czarnych pereł.

Taka Dusza stanowi osobne ciało wewnątrz drzewa. Rośnie wraz z nim, czerpie z tych samych soków, ale nie jest pasożytem – jest… No właśnie, nikt nie wie dokładnie, czym jest. Tajemnicą i Legendą – tylko tyle wiemy na pewno.

Odrębny układ słojów, pozwijanych inaczej i bardziej ciasno niż wszystkie dookoła powoduje, że po rozłupaniu pnia Dusza wypada – jak sęk z deski. Jest gładka jak szkło, twarda jak stal i ciężka jak ołów – tak przynajmniej twierdzą Indianie. Przekonać się doświadczalnie nie miałem szans, bo kij, o którym mowa, stanowił berło/różdżkę, a takich rzeczy nie daje się obcym do potrzymania. Poza tym Indianie wierzą, że Drzewna Dusza ma w sobie Moc – Moc magiczną – i dotykanie jej przez osoby niepowołane grozi nieszczęściem.

Jest jeszcze coś nigdy do tej pory nie udało się żadnej Duszy wywieźć z dżungli. Przeniesiona do klimatu choćby odrobinę mniej wilgotnego, dość prędko rozsycha się i rozpada. Podobno w pewnej chwili po prostu pęka z trzaskiem. Tych kilku podróżników, którzy wykradli Dusze z rąk Indian i wieźli je do Europy, znajdowało potem na dnie swoich kufrów jedynie garstkę czarnych pokruszonych drzazg.

* * *

Ośmiu Starszych wprawdzie rozumiało wszystko, co do nich mówię, ale miało kłopoty z odpowiadaniem – mówili wyłącznie w języku Kuna. Wezyr tłumaczył mi to na hiszpański, a ja cały czas odnosiłem wrażenie, że przy okazji połowę przerabia na moją niekorzyść.

Przez pierwszą godzinę wymienialiśmy szczere i nieszczere kurtuazje – Indianie ze zrozumieniem przyjmowali moje wyjaśnienia dotyczące celu podróży i charakteru naszej misji – a potem trochę niespodziewanie jeden z nich zapytał:

– Co tu robicie w czasie naszej tajnej narady wojennej?

Aż mnie zatkało, a jednocześnie nagle wszystko stało się jasne…

Gdybym od początku wiedział o tej naradzie, to ani przez chwilę nie upierałbym się przy swojej wersji zdarzeń. Cechą wszystkich konspiratorów świata jest to, że absolutnie nie są w stanie uwierzyć w przypadkowe zbiegi okoliczności. Konspirator musi otrzymać swoją porcję spiskowej teorii dziejów. A jak nie otrzyma, to ją sobie sam wymyśli. Uznałem więc, że będzie bezpieczniej, jeżeli to ja coś wymyślę. Coś takiego, w co oni uwierzą i w konsekwencji puszczą nas wolno.

Zacząłem moją Opowieść, która w największym skrócie wyglądała tak,… Posłuchajcie…

Ja i Blondynka jesteśmy wysłannikami rządu Rzeczypospolitej. Nasz kraj, tak jak inne kraje europejskie, jest świadom wartości ekologicznej i kulturowej, jaką przedstawia Darien. Polska, odkąd odzyskała niepodległość, rokrocznie wysyła do Panamy pewne kwoty z przeznaczeniem na ochronę przyrody Darien oraz kultury plemienia Kuna.

Ponieważ Polacy nie są idiotami, zorientowali się, że pieniądze giną gdzieś po drodze. Dlatego wysłano naszą Tajną Misję, która miała za zadanie ominąć oficjalne władze Panamy, dotrzeć wprost do serca Darien i zapytać kacyków Kuna, czy pomoc z Polski do nich dociera?

I oto jesteśmy w samym sercu Darien, przed obliczem Najwyższych Wodzów Kuna i pytamy, czy biurokraci w Panama City to podłe złodzieje przeżarte korupcją?

Ta historyjka nie była specjalnie wyszukana ani elegancka, ale trafiła na swój czas i na podatny grunt spiskowej teorii dziejów. W efekcie ocaliła nam życie.

* * *

Następnego dnia Wezyr w obecności starszyzny plemiennej podyktował mi krótki list plemienia Kuna do rządu Rzeczypospolitej, w którym zawiadamiano, że rząd w Panamie to banda złodziei, którym nie należy ufać! I pod żadnym pozorem posyłać pieniędzy!!!

Potem przez godzinę wymienialiśmy szczere kurtuazje, a na koniec Blondynka i ja dostaliśmy Indiańskie atrybuty władzy i szlachectwa – drewniane berła, zwane po hiszpańsku bastónami Nie były wprawdzie wykonane z Drzewnych Dusz, a tylko z najszlachetniejszego gatunku mahoniu, ale i tak wyglądały pięknie: proste pałki po około pół metra wysokości, zwieńczone rzeźbami.

Dla Blondynki wyrzeźbiono postać ludzką niosącą na plecach inną postać ludzką. Dla mnie zaś – postać ludzką z wielką jaszczurką siedzącą jej na ramionach. (Wyjaśniono mi, że jaszczurka to indiański symbol przebiegłości i sprytu.)

Powiedziano nam, że taki bastón stanowi dla ludu Kuna odpowiednik piernacza – listu żelaznego – kiedykolwiek postanowimy wrócić na te tereny, wystarczy, że w dowolnej wiosce pokażemy jeden z nich, a wszystkie drzwi staną przed nami otworem.

Na koniec przydzielono nam dwóch przewodników na dalszą drogę do Kolumbii. (Dla wszystkich było oczywiste, że z tym trefnym listem do rządu RP nie powinniśmy wracać przez Panamę.) Wkrótce potem ruszyliśmy w drogę.

– Problemy zostały za plecami. Teraz już będzie z górki – tak sobie myślałem. No ale skąd miałem wiedzieć, że najgorsze dopiero przed nami.

BIEGUN DŻUNGLI

Darien to odpowiednik Himalajów. Tyle że w Himalajach idzie się najpierw długo pod górę, a z powrotem długo w dół. Natomiast w Darien idzie się 100 metrów w górę, a potem 100 metrów w dół i tak wiele, wiele razy od świtu do nocy. Gdyby zsumować wszystkie te małe górki, na które trzeba się wspiąć, to by nam się uskładał Mt. Everest.

Powietrze w Darien też przypomina himalajskie – jest tak samo rozrzedzone. W Himalajach zimną pustką, która wraz ze wzrostem wysokości zajmuje coraz więcej przestrzeni między cząsteczkami tlenu, a w Darien gorącą wilgocią. Często odnosiłem wrażenie, że w poszczególnych łykach powietrza więcej jest wody niż tlenu.

To rodziło problemy natury higienicznej: Po kilku dniach wszystko nam porosło kożuchem pleśni, której nie sposób było wyplenić. Od tropikalnego gorąca pocił się człowiek niesamowicie. Ubranie i cały bagaż przesiąkły wilgocią, która nigdy nie wysychała. Było ciepło, a w gąszczu na dnie dżungli także mroczno. W tych warunkach grzybki rosły jak na drożdżach.

Mimo że wlewaliśmy w siebie całe wiadra płynów, groziło nam odwodnienie. Picie w czasie marszu nie miało najmniejszego sensu – każdy łyk wody natychmiast wypływał przez skórę. Zamiast przynosić ochłodę, jedynie moczył ubranie.

Natomiast picie wieczorem, w czasie odpoczynku, kończyło się u mnie wymiotami. Nie chodziło o żadne brudy ani pasożyty w wodzie – była czysta – po prostu żołądek jej nie przyjmował. Chyba go przeziębiłem pijąc zbyt łapczywie z chłodnego źródełka na pierwszym nocnym postoju.

Maszerowaliśmy po kilkanaście godzin dziennie, wciąż w górę i w dół, w górę i w dół po błotnistych ścieżynkach. Podziwiałem Indian za ich zdolność odróżniania ścieżki wydeptanej przez zwierzęta od tras dla ludzi. Powiedzieli mi, że nie ma czego podziwiać, bo nie odróżniają. Kiedy ścieżka jest wyraźna po prostu nią idą, byle się kierunek zgadzał. A jak czasami zabłądzą, to zygzakują w lewo i w prawo, aż trafią na kolejną ścieżkę.

* * *

Marsz przez Darien wspominam jako najgorszy w moim życiu. Nic go nie przebiło. Żadna inna dżungla nie dała mi się tak we znaki, jak ten niepozorny, mało znany kawałek tropikalnego lasu.

Najpierw okazało się, że ze względu na stromizny i błoto trzeba odciążyć Blondynkę. W jej plecaku i tak było niewiele: absolutne minimum odzieży, sprzęt fotograficzny, magnetofon, do tego hamak, latarka, nóż i zapas baterii – nic, co dałoby się wyrzucić. Rozłożyliśmy to na trzy kupki. Obaj przewodnicy wzięli rzeczy najcięższe, ja najcenniejsze.

Ryzykowaliśmy, że jeśli potknę się i zjadę po błocie i korzeniach, to stracimy za jednym zamachem oba aparaty fotograficzne – mój i Blondynki – ale jednocześnie mieliśmy pewność, że plecak ze sprzętem nie wyląduje gwałtownie na ziemi, kiedy Indianie rzucą się do kolejnego pościgu za jakimś zwierzęciem. Robili to kilka razy dziennie.

Wyglądało to tak: kupa bagażu przytroczona do człowieka przede mną nagle rozsypywała się na pojedyncze pindelki i z mokrym mlaśnięciem wbijała w błoto. Zanim ostatnie pakunki docierały na ziemię żadnego z naszych przewodników już nie było w zasięgu wzroku. Jeszcze przez kilkanaście sekund słyszeliśmy, jak gnają przez zarośla. Potem przez pół godziny, czasem dłużej, czekaliśmy w ciszy, nasłuchując, czy któryś wraca.

Rozmyślałem wtedy, co by było, gdyby nie wrócili?

…?…

…??…

…???…!!!

Teoria na ten temat mówiła tak: Trzeba iść cały czas w dół, aż do jakiegoś strumienia. Potem dalej, z nurtem, bo nad strumieniami leżą wioski, a gdybyśmy żadnej nie znaleźli, to i tak w końcu woda doprowadzi nas do morza. Obojętne, czy to będzie wybrzeże karaibskie, czy Pacyfik, po plaży dojdziemy jakoś do Panamy albo Kolumbii. Niestety ta teoria nie wspominała ani słowem o posiłkach.

Ale właśnie wrócili nasi przewodnicy i przynieśli upolowane prosiątko pekari, więc ten problem został chwilowo rozwiązany.

* * *

Z dnia na dzień szło mi coraz gorzej. Ciężko znosiłem ostre podejścia podobne do wchodzenia po drabinie zrobionej z korzeni wlepionych w błotnisty stok. Miejscami wlokłem się w górę na czworakach – inaczej nie dawałem rady.

Naszego przewodnika pogryzły veinticuatro – „calowy” – ogromne jadowite mrówki długości dwudziestu czterech milimetrów.

Przez kilkanaście minut wył z bólu i nie mógł iść. Łydka spuchła mu wyraźnie. Już do końca drogi lekko utykał.

Blondynka radziła sobie najlepiej. Szła za moimi plecami i w najgorszych momentach podpierała mi plecak, żebym się nie zwalił na grzbiet. Czyżby jej bastón (przedstawiający człowieka z drugim człowiekiem na plecach) stanowił wróżbę?

Wieczorem, kiedy ja leżałem bez sił na gołej ziemi paliła przy mnie ognisko, żebym choć trochę wysechł.

W butach miałem kompletne bagno i zgniliznę. Kiedy je zdejmowałem, moje stopy były pomarszczone od wilgoci i bielusieńkie, tak że aż świeciły pośród nocy. (W tamtych latach nie chodziłem jeszcze po dżungli na bosaka – tak jak Indianie – dzisiaj owszem, i nie mam już podobnych problemów ze stopami. Czasem tylko jakiś…aał… kolec albo kiszony liść.)