Изменить стиль страницы

ROZDZIAŁ 7

To właściwie nie była żadna bitwa. Poharatana setka szturmowców Troy rzuciła się na podobny liczebnie oddział najemników zajmujący jakąś bezimienną wieś Luan. Żadnej strategii, taktyki. Normalne, chamskie mordobicie. Walka wręcz, rzucanie kamieniami, podpalanie stodół. I to chyba stało się najważniejszym czynnikiem zwycięstwa. Najemnicy bronili wsi. Żołnierze Troy podpalali bez litości każdą pozycję wroga i, po kilku modlitwach, obrońcy zaczęli spieprzać.

Teraz zwycięzcy siedzieli wśród dymiących chat i zastanawiali się, co by tu jeszcze zrabować. Żarcia było mało, a uciekający wcześniej chłopi zabrali praktycznie wszystkie zapasy. Tak naprawdę do zrabowania nic nie zostało, bo luańscy najemnicy zjedli chyba nawet wszystkie psy, które swoim swędem wykręciły się od ewakuacji. Zaopatrzenie dostarczało nieśmiertelne placki chlebowe, ale linie transportowe rwały się co chwilę, bo byli już w Luan. Za daleko od baz, składów i piekarni. Żołnierze byli po prostu głodni. Przeszukiwali to, co pozostało ze wsi, bez rezultatu. Nawet wody nie można było pić wprost ze studni, bo dziesiętnicy ryczeli „Gotować wodę! Gotować wodę! Nie wolno pić niczego, co nie jest przegotowane!” Rady stratega Gendera z Księstwa Linnoy zostały zapamiętane. Żołnierzy można było tracić w boju. Nie warto ich tracić z powodu chorób. Już nikt nie pił wody z kałuży, bagiennego strumyka czy rowu melioracyjnego. Trzeba było wstawić garnek na ognisko i gotować.

Cuda zaczęły się dziać w samo południe. Najpierw przybyli rekruci z uzupełnień. Stare wojsko ignorowało te dzieciaki, nie było sensu się nimi zajmować. Zginą pewnie w następnej bitwie albo, jak będą mieć szczęście, trochę później. Za mało czasu, żeby pokazać im, co i jak. Ale Menake wstała nagle i wrzasnęła w szoku.

– Przecież tam jest Ames!

Weterani podnosili się niespiesznie. Nie mogli uwierzyć. Ames! Ich kolega. Ranny w brzuch. A to wiadomo… Powolna śmierć w męczarniach. Już dawno go opłakali. A tu… Bogowie! Pojawia się z powrotem w oddziale, w jakimś dziwnym mundurze z garstką uzupełnień. Nie ufali swoim oczom. To naprawdę on?

Ames podszedł do nich z szerokim uśmiechem na twarzy.

– No, cześć – powiedział.

– Bogowie – wyrwało się Khorenowi. – Ty żyjesz?

– No, kurwa, żyję, no.

– Przecież dostałeś w brzuch.

Każdy z weteranów wiedział, co to oznacza. Powolne konanie. W bólu, smrodzie i beznadziei. Ames jednak wydawał się zdrowy. Podniósł nawet tunikę, żeby pokazać im pozostałości równych ściegów, którymi zaszyto jego brzuch.

– Jakby sam krawiec robił, nie?

– Ty żyjesz? – nie mogła uwierzyć Menake. – Naprawdę żyjesz?

– A gdzie tam – odezwała się Hirri. – Umarł, a teraz przyszedł nas straszyć.

Nikt się nie roześmiał. Z boku podszedł dziesiętnik.

– Opowiadaj – rozkazał. – Jak to możliwe, że z uzupełnieniami przysłali śmiertelnie rannego weterana?

Ames, pochodzący z zapadłej wioseczki, wymowny nie był. Ale swój rozum miał.

– Już nie jestem ranny – uśmiechnął się. – Teraz już wszystko inaczej jest.

– Jak inaczej? – żachnął się dziesiętnik.

– No, za oddziałami posuwają się szpitale polowe…

– Co???

– No, szpitale polowe. Takie namioty wożą i rozstawiają blisko miejsca, gdzie jest bitwa. I tam się leczy żołnierzy od razu. Żeby strat mniej było. Wyjaśniał nam jeden taki oficer polityczny.

– I co w tych namiotach?

– No, są łóżka polowe.

– Jakie? Łóżka wożą tam, gdzie bitwa? Czym? Przecież na wóz to się może dwa łóżka raptem zmieszczą. To ile wozów by potrzebowali?

– No, takie dziwne są. Składane – Ames niezbornymi ruchami usiłował im pokazać, jak to się robi. – Drewniana rama, płótno i myk, myk i… już jest takie małe coś, co na jeden wóz zmieści się sto takich.

– Jaja se robisz.

– Nie. Prawdę mówię. Tak jak było – znowu niezborne gesty usiłujące odtworzyć to, co widział. – Myk, myk i takiego… – zabrakło mu słowa – takiego plaskacza robisz z całego barłogu – usiłował pokazać, do jak małej wielkości można złożyć prawdziwe łóżko.

– I w tych łóżkach leczą?

– Taaa… Był jeden taki mądry pałacowy matematyk samego księcia Oriona i mówił, że jak się dało powstrzymać zarazę, to się da powstrzymać koszmarne straty z powodu nieleczonych ran. I kazał te szpitale zbudować.

– Toż namiotów się nie buduje tylko stawia. Tfu! – dziesiętnik przygryzł wargę. – Szyje.

– No, czy jakoś tak – Ames naprawdę nie był wymowny. – I cię dają do takiego namiotu i leżysz, nie? I potem cię wysyłają na tyły. A jak wydobrzejesz, to jedziesz na urlop.

– A kto to jest ten Urlop? Nazwisko stratega? Czy jakaś komisja wojskowa?

– Nie, do jasnej zarazy! – Ames aż się zakrztusił. – Jedziesz do domu, do rodziny, żeby wydobrzeć!

– Do domu? – weterani nie mogli zrozumieć. Coś takiego nie mieściło im się w głowach. Jak to do domu? Z wojska zwalniali na jakiś czas?

– No mówię, że do domu – Ames też nie był w stanie wytłumaczyć za dokładnie. – I masz takie kartki, że idziesz do koszar na obiad i muszą ci dać. I ja zawsze szedłem. U nas w domu głodno, to co im miałem darować. Takie prawo miałem, że jak żyję u rodziny, to mam prawo do darmowego obiadu, bo przecież dalej jestem w wojsku. No to szedłem. I dawali. Zawsze dawali. No to się obżerałem. A i rodzinie coś tam się zwędziło czasami.

– O żesz ty – dziesiętnik otarł zroszone potem czoło. – To teraz się żołnierza do domu odsyła, a potem nazad do armii?

– No! Bo ten matematyk, czy jak mu tam, to tłumaczył, że weteran to sto razy lepszy żołnierz niż rekrut.

Tu akurat nikt z obecnych nie miał wątpliwości. Tylko kręcili głowami.

– No i się takiego rannego weterana leczy, odsyła do domu, obiadki funduje, a potem nazad. Bo lepszy jest. A poza tym, to mniej pieniądza kosztuje.

– Jak mniej pieniądza? – dziesiętnik nie mógł uwierzyć. – Obiad, kurwa, za darmo i mniej pieniądza?

– Ja tam nie wiem – Ames nie potrafił wytłumaczyć tego, co zapamiętał z wykładów oficerów politycznych. – Taniej weterana do linii nazad niż szkolić rekruta, bo oni – wskazał na grupkę poborowych – i tak zaraz zginą.

– No – potwierdziła nagle Hirri.

– To co? – dziesiętnik nie mógł dojść do ładu ze swymi myślami. – To już się nie zdycha z bólu ani nie idzie na żebry, jak się udało wydobrzeć po ranach?

– Armia teraz dba. Teraz cię leczą, żywią i odsyłają w pizdu z powrotem.

Żołnierze wokół nie mogli uwierzyć w to, co słyszeli. Ames postanowił ich dobić.

– Teraz, jak cię ranią, to masz krzyczeć „medyk”, „medyk”.

– Co?

– Medyk! Meeeeedyyyyk!!! – wrzasnął Ames.

Podbiegło dwóch ludzi z uzupełnień. Mieli ze sobą zwój płótna zrolowany na dwóch długich kijach.

– Co się stało? Komu? Jakie rany? – pytali zdenerwowani, bo to był ich pierwszy dzień w wojsku liniowym.

– Spierdalać – warknął dziesiętnik na młodych. Ale jakaś myśl marszczyła mu czoło. – I co oni robią? – zapytał.

– No odnoszą cię do szpitala polowego. Bo taniej jest cię wyleczyć i odesłać z powrotem, niż w rynsztoku zostawić. Tak nam mówili. Nie pójdziesz już na żebry, jak ci nogę utną (tfu, tfu), tylko obiad dostaniesz od wojska. Bo to coś dobrego dla moralności robi!

– Dla morale? – spytała lepiej wykształcona Hirri.

– Ja tam nie wiem. Ja ze wsi jestem.

Dalszą dyskusję przerwał przedziwny pojazd, który pojawił się zza najbliższego wzgórza. Był zupełnie niesamowity. Czwórka koni zaprzężona do wozu, z którego zdjęto burty, a za to zamontowano metalowe palenisko, a na nim wielki kocioł. Jakiś mężczyzna w białej czapce krzyczał, że żarcie jedzie i mają przygotować naczynia.

Po raz pierwszy tego dnia uwierzyli Amesowi. Każdy wyjął, co tam miał zrabowanego z naczyń, i ustawili się w kolejce, wypychając rekrutów na sam koniec. I najważniejsze… Każdy dostał kluseczki z mięsem!

Ciepłe! Pierwszy ich ciepły posiłek od czasu, kiedy kilkanaście dni temu udało się dopaść kilka zapomnianych kur.

– To kuchnia polowa – wrzeszczał facet w białej czapce. – To kuchnia polowa! Każdy dostanie, co mu się należy! Nic więcej, ale i nic mniej, bo takie są wasze prawa!

Naprawdę uwierzyli Amesowi. Pożerali swoje kluseczki i zdobywali pewność, że teraz dopieprzą Luan, bo są lepiej zorganizowani. A do tego kubek wina (co prawda strasznie rozwodnionego, ale jednak wina). Dławili się, jedząc wygłodniali, z trudem żuli, wielu czekała biegunka, ale… Dostali ciepły posiłek tuż po bitwie. Dbano o nich. Pamiętano. Człowiek w białej czapce na wozie wykrzykiwał, że mogą dostać repetę. A oni się dławili.

Bogowie! Czy wojny nie można wygrać ciepłymi kluseczkami na mięsie? To naprawdę robiło wrażenie. Już nie woda z kałuży, nie rabowane kury i psy, a głównie to resztki, myszy i szczury z obcych gospodarstw, nędzne placki chlebowe, których i tak nie potrafili dowieźć z daleka. Ciepłe kluseczki z mięsem. I z sosem! Takim, jak mama robiła.

Ten sos szczególnie mógł być ważącym czynnikiem w zbliżającej się bitwie. Równie dobrym jak lance, piki, miecze, tarcze i bojowe wierzchowce. Fachowiec w białej czapce na wozie zrobił i przyrządził równie dobrze jak mamusia. A przynajmniej tak im się wydawało. Niektórym żołnierzom szkliły się oczy i usiłowali to ukryć. Dom! Nie. To złe określenie. Ojczyzna się o nich upomniała i kazała o nich zadbać. Już nie są nikim. Nie pechowcami, co nie mieli fartu podczas poboru, nie gównem wysyłanym dla interesów bogaczy, nie pędzonym do bitwy batami bydłem.

Ojczyzna dała im nawet kluseczki z mięsem i sosem. Ciepłe! Broń dużo groźniejszą niż te okropne, wymyślone dużo później. Ktoś kiedyś powie, że to zaopatrzeniowcy wygrywają wojny.

Silne armie, ostra broń, zdecydowanie, strategia, nieprawdopodobnie wyszkoleni fachowcy, a naprzeciw… kluseczki. Te drugie… okazywały się zazwyczaj silniejsze. Transport, wzorowo zorganizowane linie zaopatrzeniowe. Nikt nie był jeszcze wtedy w stanie określić tego słowami. Ale gdyby był taki ktoś, to mógłby powiedzieć: „Macie pięć setek rycerzy? Ale my mamy… kuchnię polową. I zobaczymy, czyje będzie na wierzchu po roku kampanii”.