Изменить стиль страницы

Kłusowali więc wśród kup ciągnącego do stolicy wojska. Ktoś tam ustawiał zapory drogowe, ale i tak pozostały nieobsadzone. Ktoś puścił plotkę, że kawaleryjscy szturmowcy Troy są tuż-tuż… Kompletna bzdura. Wszak szturmowców by nie wpuszczono na drogę, ciężkozbrojni ślizgaliby się na niej jak na zamarzniętej rzece. Jak zwykle bywa w takiej sytuacji, ludzie dawali wiarę najbardziej niewiarygodnym plotkom. Jedni twierdzili, że Mohr zwyciężył Armię Arkach i, wzmocniony posiłkami, już zmierza w tę stronę. Inni twierdzili, że przeciwnie, Arkach zajęło już Syrinx i nie ma sensu uciekać w tamtą stronę.

Krążyły opowieści o jakichś ogromnych okrętach wypełnionych po brzegi wojskiem i zmierzających w tym kierunku. Słyszało się jednak różne wersje co do prostego faktu przynależności państwowej ogromnego desantu. Optymiści twierdzili, że to rezerwa cesarska floty Luan, pesymiści, że to marynarka Troy albo nawet Arkach (jakoś nikt nie zastanawiał się, jak Arkach, kraj bez dostępu do morza, mogło wystawić jakąkolwiek flotę). Niemniej plotki o monstrualnych okrętach słyszało się na każdym punkcie kontrolnym. Im bliżej Syrinx tym bardziej były fantastyczne. Twierdzono nawet, że to jakiś nieodkryty dotąd lud potężnego władcy przychylnego (lub nieprzychylnego) cesarzowi. Słyszało się nawet, że desant to dzieło demonów pragnących położyć kres ludzkiej cywilizacji na świecie, ktoś wspiął się nawet na kompletny szczyt idiotyzmu, twierdząc, że obcy marynarze to przybysze z gwiazd albo zza Gór Bogów, ewentualnie też z krainy umarłych.

Wokół widziało się rodziny pozostające w swych chałupach, pielęgnujące przydrożne winnice jakby nic się nie wydarzyło, byli też tacy, co przybiegali do wojska, krzycząc, że w ich chlewiku ukrył się regularny oddział armii Troy, i prosili o dwie setki interwencyjnej piechoty, bo inaczej tamci zrabują rolnicze narzędzia i (być może) zgwałcą starą żonę. Niby nikt nie wierzył tym doniesieniom, ale… resztę drogi musieli przebyć, wyrąbując sobie przejście wśród uciekających żołnierzy.

Był już zmierzch, kiedy dotarli do przedmieść Syrinx. Wokół było przerażająco pusto. Część mieszkańców (tych, co mieli w swoich sakiewkach mało argumentów mogących przekonać żołnierzy) wypędzono, by nie dawać wrogom darmowej siły roboczej do budowy machin oblężniczych, część (tych, co mieli sporo argumentów) ewakuowano w obręb stołecznych murów. Budynki zajmujące część strategicznego przedpola burzono właśnie i palono. Akcja przeprowadzona przez korpus inżynieryjny była, jak zwykle, bezsensowna, bowiem oszczędzano wszelkie siedziby wielmożów, którzy dotąd nie chcieli mieszkać w obrębie murów. Wojsko wyłapywało rabujące wokół męty i wcielało ich karnie do oddziałów destrukcyjnych, gdzie mogli rabować i niszczyć dalej, ale już przebrani w nowe, czyste mundury. Nikogo na razie nie wieszano. Każda para rąk, każdy człowiek był potrzebny. Jedni po to, żeby liczby w statystykach wypędzonych na Północ wyglądały na odpowiednio duże, innych po to, żeby móc nimi zasilić oddziały, które wypędzały tych pierwszych.

Droga do Sonne była jeszcze w rękach Luan, ale ewakuacja w tym kierunku szła opornie. Fala uciekinierów (dobrowolnych i przymusowych) zderzała się bowiem z falą tych, którzy usiłowali powrócić, widząc co się dzieje na drogowych punktach kontrolnych. Ale to było nic naprzeciw plotek o makabrycznych scenach, które miały miejsce w samym Sonne. Podobno kawaleria szarżowała tam na zbity tłum, siekąc wszystkich, co znaleźli się w zasięgu mieczy. Towarzyszący Meredithowi strateg usiłował zlekceważyć pogłoski, a poza tym, tłumaczył, kawaleria to najgorszy rodzaj wojska. Czarownik zdziwił go uwagą, że woli chyba kawalerię niż kuszników strzelających dla zabawy w tyłki przechodzących drogą kobiet.

Podmiejski, rzeczny port był jeszcze czynny. Niewielki oddział piechoty rozładowywał towary z nadpływających barek i wrzucał je wprost do wody. Na opróżnione barki ładowano uciekinierów i spławiano ich w kierunku morza. Czy w morskich portach były przygotowane jakieś okręty, które mogły ewakuować tych ludzi dalej, nikt nie wiedział. Resztę ludzi służby kwatermistrzowskie wyposażały w wojskowe racje żywnościowe i przepędzały wzdłuż brzegów, w dół biegu rzeki. Ci, co szli po lewej stronie, mieli jednak pecha. Woda spuszczona przez saperów na równinę (ta, co miała w planach zasilić fosę) sprawiła, że tereny podmiejskich giełd i targów zamieniły się w bagno. Pływały tam wszystkie wydane właśnie ludziom racje żywnościowe w towarzystwie innych, dźwiganych dotąd dóbr. Nie dało się przejść tamtędy z jakimkolwiek bagażem. Na szczęście oddziały gwardii wyławiały dzieci i starców, zanim ci zdołali utonąć. Reszta ludzi radziła sobie sama. Gwardia natomiast ładowała wyłowione przez siebie, niedoszłe ofiary na wozy, które stały zaparkowane na wzgórzach, czekając chyba już tylko na to, że urosną im skrzydła, bowiem nie było dla nich odpowiedniej ilości pociągowych koni. Natomiast służby medyczne wiły się jak w ukropie wśród „topielców” na wozach, zaopatrując ich w nowe racje żywnościowe i środki opatrunkowe, których całe stosy, przygotowane widać na jakąś bitwę, wznosiły się wokół.

Luan zdecydowanie było największym i najwspanialszym państwem na świecie. W żadnym innym kraju nikt nie dbałby tak o cywilnych uciekinierów.

Bramy miasta były już zamknięte. Mereditha, który ledwie mógł rozprostować nogi, wprowadzono przez wąską furtę do jakichś dusznych podziemi. Mur grubości dwudziestu kroków był wydrążony wewnątrz jak mrowisko. Pokryte kurzem korytarze, zasłane odchodami jakichś gryzoni komnaty przypominały labirynt. Strateg wyjaśniał, że przechodzą przez celę księżniczki Minny, która tu właśnie powiła nieślubne dziecko cesarza, czterysta pięćdziesiąt lat temu, a to jest słynny loch Aldara, który wyłupił sobie oczy, domyślając się, że nie zostanie wypuszczony przez brata, który… Czarownik nie słuchał sążnistych wyjaśnień, walczył tylko o odzyskanie oddechu. Kurz i płonące (ledwie, ledwie) pochodnie sprawiały, że sam wyłupiłby sobie oczy byle tylko móc szybko wydostać się na świeże powietrze.

Kiedy jednak, obmacani brutalnie przez straże, wydostali się na wewnętrzne przedmurze, Meredith oniemiał. Nigdy dotąd nie wiedział czegoś podobnego. Czegoś tak pięknego. Stolica Luan była naprawdę najwspanialszym miejscem na świecie. Wojna nie dotarła tu jeszcze. Zwiększona liczba mieszkańców sprawiła, że karczmy nie mogły pomieścić w swoich wnętrzach tylu klientów. Obrotni gospodarze wystawiali więc dodatkowe stoły wprost na ulicę i w zapadających ciemnościach, aż po horyzont widać było drgające ogniki świec, lampionów i oliwnych lamp. Szczególnie nad murami obramowanymi kamiennymi kanałami widok tysięcy weselących się przy wieczerzy łudzi sprawiał wrażenie najbardziej cudownego miejsca na świecie. To było coś nieprawdopodobnego, coś niesamowicie pięknego, coś, czego zwykli ludzie nie widzieli nigdy w swoim życiu.

Meredith w asyście żołnierzy mijał czynne ciągle, oświetlone pochodniami targi i bazary. Odruchowo zerkał na ceny towarów i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Kosz winogron za jednego brązowego. Dzban przedniego wina za dwa brązowe! A do tego uśmiechnięte, zapraszające towarze sprzedawców. Strateg międlił coś o zniesieniu jakichś czterystu różnych podatków i zastąpieniu ich jednym podatkiem wojennym, o tym, że brak tysięcy przyjezdnych również ma wpływ na obniżkę cen, ale… To nie miało żadnego znaczenia.

Syrinx w dniach poprzedzających oblężenie wydawało się najpiękniejszym miejscem na świecie. To była kraina cudów! To był ostatni azyl piękna, dobra i sprzyjania. Meredith postępował za swoją eskortą oszołomiony, zauroczony. Szczęśliwy, że może patrzeć na coś takiego. Ten zmrok, te pochodnie i lampki, uśmiechnięte twarze, spokój, radość, najwspanialsze na świecie budowle, parki, kanały, to szczęście dni ostatnich… Bogowie! W porównaniu z szarżami kawalerii na tłum, z kusznikami strzelającymi do przechodniów, z gwałtem, rabunkiem i wojną za murami? To był ostatni azyl antycznej cywilizacji. Ostatni zachód słońca Wielkiego Antyku. Takiego, jaki znał. Takiego, jaki go ukształtował i wychował. Taki widok nie miał się powtórzyć przez najbliższy tysiąc lat.

Meredith czuł napływające do oczu łzy. On kochał ten świat. Kochał jego ostatnie dni. A teraz jako wędrowiec w czasie będzie musiał oglądać to, co przyniosą nadchodzące wieki… Czując pieczenie pod powiekami, mijał monumentalne kolumnady, kryte złotem portyki, ludzi pijących wino na stopniach spowitych mrokiem świątyń, stoliki oświetlone lampkami nad wodą kanałów i rzek, chichoczące pary w wypełnionych świetnymi rzeźbami parkach, fontanny w otoczeniu najwspanialszych budowli, oplecionych zielenią murów, w miejscu tajemnic, miłości i czarów. Następny taki widok… za tysiąc lat! Szlag! Szlag! Szlag!!! Nieeeee…

To nie może zginąć. Antyk nie może się kończyć w brutalnych szarżach kawalerii na bezwolny tłum. To wspaniałe słońce nie może przepaść w pijackich strzałach tkwiących w tyłkach niewinnych kobiet. Ten świat tak właśnie powinien odchodzić – w radości, spełnieniu, smutku ostatnich dni. Ten świat może nie był dobry, ale był taki piękny. Był taki wspaniały. To był jego świat. I właśnie się kończył. Pod butami nowych armii, w zalewie słów nowych polityków, w rozgardiaszu i zamieszaniu nowych idei. Ale… on był taki piękny. Taki wspaniały. Nie był dobry… owszem. Ale wspaniały, Śliczny. Czarowny.

Dlaczego musiał ginąć pod naporem ofensywnej Armii Troy, w ogniu karabinów ekspedycyjnego korpusu Arkach? Tak szkoda. Tak strasznie szkoda… Psy rzuciły się szarpać ciało skrwawionego odyńca. Nigdy nie docenią, jak piękna była jego sierść. Nowi zdrajcy, skurwiele i złodzieje muszą zastąpić starych zdrajców, skurwysynów i złodziei. Tak oto kończy się świat. Przy dźwięku krótkiego fletu, którym jakiś chłopak przygrywa swojej dziewczynie tańczącej na cembrowinie fontanny, przy dźwięku werbli, towarzyszących żołnierzom werbującym lodzi do oddziałów obronnych.

Bogowie! Dlaczego zawsze musi się to kończyć w taki sam sposób? Dlaczego nie wymyślicie czegoś nowego? Dlaczego nowy taki widok będzie można zobaczyć dopiero za tysiąc lat? Na jaki szlag wam te tysiąc lat gówna w głowach następujących pokoleń? Po co? A szlag z wami… My i tak przetrzymamy, nawet po szyję w gnoju. Za mali jesteście na ludzi. Tylko szkoda tych chłopaków i dziewczyn, które nigdy w życiu nie zobaczą czegoś takiego. Szkoda tych matek płaczących nad zmarnowanymi dziećmi, szkoda tych mężczyzn zaciskających zęby w poniżeniu. Ale my i tak przetrzymamy. A co będzie z wami, szlachetni Bogowie, to się jeszcze zobaczy! Róbcie sobie, co chcecie. Ale na własną odpowiedzialność. Nas w to, kurwa, nie mieszajcie.