– Więc go sobie sama poszukajcie, pani – zimno uciął szczurak.
– Bo nam starczy, żeśmy dla zadośćuczynienia temu nędznemu traktatowi pobratymców naszych, co go pogwałcili, musieli własnymi zębami przed świtem mordować. – Wśród kapłanów podniosła się kolejna fala szeptów, a przedksiężycowy przyglądał im się przymrużonymi, złymi oczami, póki nie ucichli. – Tedy możecie powiedzieć książętom, że pomsta się dokonała. A jeśli wciąż który postanowi na Góry Sowie pociągnąć, jego wola, myśmy gotowi. Ale w wasze spory pchać się nie zamierzamy. Sami zdrajców pomiędzy sobą tropcie i ścigajcie, skoro wam tak pilno.
– Jeśli winni pokarani – zgrzytliwie odezwał się kapłan Zird Zekruna – poniechajmy przelewu krwi. Nic jeszcze nigdy dobrego z zemsty nie przyszło. Jak radzicie, bracie – skłonił głowę ku gospodarzowi – trza zadośćuczynienie rodzinom pomordowanych zapłacić, a księcia na postronku trzymać.
– Słusznie – poparła go służka Hurk Hrovke. – Ale prędzej wy przed Nur Nemrutem przysięgniecie, żeście prawdę rzekli, i ziemie zagrabione wrócicie.
– Jeno krew kto przelaną wróci? – mruknął niechętnie kapłan Org Ondrelssena, ale pozwolił zaprowadzić się do sali, gdzie za szeregami zwierciadeł spoczywał uśpiony bóg Spichrzy.
Krotosz powlókł się na samym końcu, razem z pokornym starcem, który zarządzał szpitalem Cion Cerena. Zgrzybiały braciszek upadłby niezawodnie na schodach, gdyby go Krotosz nie podtrzymał.
– Niech ci bogowie wynagrodzą, bracie – podziękował z prostotą staruszek. – Oczy coraz słabsze, a jeszcze dzisiaj tyle nieszczęścia na nas spadło, że ani siły, ani ochoty, by na świat patrzeć.
– A cóż się zdarzyło? – spytał Krotosz, bardziej z uprzejmości niż chęci ciągnięcia rozmowy, bo też kłopoty kapłanów Jałmużnika mało go zaprzątały.
– Opactwo nam w Górach Żmijowych zeszłej nocy spłonęło – wyjaśnił mnich. – I ludzi w nim wielka mnogość, tako współbraci naszych, jako i wędrowców.
– Srogi to traf – zgodził się Krotosz. – Ogień ktoś zaprószył czy piorun ugodził?
Starzec potrząsnął głową.
– Skąd nam to wiedzieć? Służył tam pewien prostaczek, na rozumie słaby i on podobno miał ogień zażegnąć. Jeno skąd by się miał podobny czyn w jego umyśle żaląc, nie wiadomo.
Kręte schody doprowadziły ich na samo dno wieży Nur Nemruta. Krotosz, który nigdy nie wierzył w rzekomą ascezę kapłanów Śniącego, z drwiną uniósł brwi, spoglądając, jak jego odbicie rozpryskuje się w labiryncie kryształowych tafli. Sala była jasna, roziskrzona światłem. Blask zdawał się bić z głębi zwierciadeł, a stukot podkutych butów kapłanki Hurk Hrovke na posadzce z polerowanego srebra niósł się szeroko, bardzo szeroko.
Gdzieś za szpalerami luster śnił Nur Nemrut.
Szczurak szybko złożył przysięgę oczyszczającą, a Nur Nemrut najwyraźniej nie ocknął się z drzemki, ponieważ zza zwierciadlanych ścian nie dobiegło ich nic prócz przyciszonego pochrapywania. Ano, zauważył zjadliwie Krotosz, prawią tutejsi kapłani, że w snach Nur Nemruta krzepną losy całego świata, że on wszelkie rzeczy zakryte widzi i osądza. Może i prawdę gadają, wszelako jak dotąd samo chrapanie słychać.
– Jeszcze coś innego przydałoby się usłyszeć, skorośmy się w tym miejscu zeszli. – Kapłanka Kei Kaella niecierpliwie stukała obcasem w zwierciadlaną posadzkę. – Przystoi, aby co poniektórzy z nas oczyścili się przysięgą z podejrzeń o uwarzenie owego „godnego ubolewania incydentu”. – Spojrzała wymownie ku kapłanom Zird Zekruna.
– Srogie to oskarżenie – zauważył z niechęcią gospodarz. – Łacniej podejrzenia rzucać, ciężej później dobrą sławę przywracać.
– Więc nie rzucajmy i nie przywracajmy, tylko zawczasu łeb plotce ukręćmy – rzekł kapłan Morskiego Konia.
Stareńki kapłan Cion Cerena z frasunkiem potarł czoło.
– Nie mogę przysięgać bez zgody opata.
Służebniczka Hurk Hrovke uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Nikt tego od ciebie nie chce, ojcze. Ani ode mnie. W swym niezmierzonym rozumie nasza czcigodna siostra zdołała już odnaleźć i osądzić winnych. Ale o tym chyba zapomniała, że myśmy wszyscy ślubem posłuszeństwa związani i bez porozumienia z kolegium kapłańskim żadnych przysiąg składać nam nie wolno.
Kapłan Org Ondrelssena zaśmiał się tubalnie.
– Mnie tam przysięga nie wadzi! Czy mój pan dba o Góry Sowie? Pewno o nich ani słyszał!
– I ja przysięgnę chętnie! – zapalczywie dodała kapłanka Kei Kaella. – A pani moja wybaczy mi, nie dla siebie bowiem, jeno dla wspólnego dobra o prawdę zabiegam!
Kapłani poczęli przekrzykiwać się, jeden przez drugiego wrzeszcząc: „Przysięgać! Nie przysięgać!”, aż w komnacie uczynił się okrutny hałas. Zza lustrzanych tafli rozległo się zbolałe jęknięcie, a szczurak patrzył na kłócących się z nieskrywaną uciechą. Dzikusy, po raz kolejny pomyślał Krotosz, nieokrzesane dzikusy. Jakże tak, bez wstydu żadnego, jak przekupki na oczach złego rajcować?
Na koniec, nie uradziwszy niczego, kapłani pospiesznie rozeszli się do swoich siedzib, by, jak przypuszczał Krotosz, spisywać raporty do rodzimych świątyń.
Co uczynią ci głupcy, zaniepokoił się, kiedy wybuchnie wojna? Bo przecież każdy widzi, że wojna musi wybuchnąć. I co uczynią ich bogowie, gdy Zird Zekrun wyciągnie rękę po kolejne ziemie? Czy znikną, jak niegdyś zniknęła Bad Bidmone od Jabłoni?
Stare są zarzewia nowych sporów, myślał dalej, wspominając zranioną dumę Morskiego Konia, któremu przed laty Zird Zekrun od Skały wydarł kawał dna morza i obrócił w ciemną pomorcką ziemię czy zadawnione, babskie kłótnie pomiędzy Zaraźnicą, Hurk Hrovke od Szarańczy i Keą Kaella. Niech się zaczną bogowie na dobre swarzyć, a rozewrze się ziemia jak stara rana i pokolenia pogrzebie, nim się na nowo zabliźni. Jak na początku dni, gdy lądy zamieniały się w popiół, a morza płonęły od gniewu bogów. Zły czas idzie, najgorszy.
Świat powoli chylił się ku zagładzie i nawet z Traganki słano zatrważające nowiny. Przypomniał sobie ostatnie pismo z wielkiej świątyni i zakłuło go w piersiach. Konfratrzy pisali, że dri deonemem została niewiasta i za zgodą Fei Flisyon odpłynęła na poszukiwanie człowieka o imieniu Eweinren. Krotosz nie wątpił, że wkrótce wieść o kobiecie wędrującej w obręczy dri deonema rozejdzie się szeroko, wystawiając sługi Fei Flisyon na pośmiewisko. Jakby mało było innych nieszczęść, jeszcze i to, zamruczał pod nosem. Dziewka z dwoma mieczami i plugawym jadziołkiem u boku.
Wreszcie w głębi ulicy Na Zboczu błysnęła mu żółta fasada kantorku. Uwiązany do mosiężnego pierścienia w murze skrzydłoń wygrzewał się leniwie. Jedwabista błękitna sierść lśniła w słońcu, a nieco ciemniejsze, potężne skrzydła gładko przylegały do boków. Gdy cień kapłana padł na zwierzę, jego powieki uchyliły się, bursztynowe tęczówki zalśniły i zgasły obojętnie. Krotosz zajrzał do środka budynku. Spodziewał się znaleźć jakiegoś wielmożę, ale poprzez skłębiony tłum zobaczył jedynie, że Jaszczyk zniknął, interes samopas zostawiwszy. Kapłan zacisnął zęby, postanawiając przy najbliższej okazji porządnie natrzeć mu uszu.
Ledwo otworzył drzwi rezydencji, posługaczka wyjrzała z kuchni, jak zwykle niedomyta i wstawiona winem, które bezczelnie kradła mu z kredensu. Była niewiastą słusznego wzrostu, czerwoną i opuchniętą na twarzy. Jej bracia służyli w książęcych drabach. Razu jednego Krotosz wrócił dobrze po zmroku i od progu uderzył go w nozdrza ciężki odór baraniny duszonej z czosnkiem. Zamierzając porządnie babę złajać, zszedł do kuchni. Czterech wielkich czarnobrodych zbirów poderwało się na jego widok od stołu, posługaczka zaś podetknęła mu pod nos garniec miejscowego kwaśnego piwa. Nie pamiętał, co się owego wieczoru zdarzyło, ale nad ranem obudził się przy palenisku, z nogami w popielniku i szatą powalaną na wpół przetrawioną baraniną. Odtąd nie miewał zatargów ze strażą miejską, i choć po trochu bał się posługaczki, nie śmiał jej odprawić.
– Jaszczyk czeka was na wykuszu. – Podparła się pod boki. – I pannica jakaś, co ją sobie przyprowadził – dodała cierpko.
– I wyście na to zezwolili? – spytał z niedowierzaniem. – Byle przybłędę do domu wpuściliście?
Sługa oburzyła się.
– Ja tam nic nie wiem! Ja prosta kobieta jestem. Drzwi sami odemknęli, toż wejścia im nie zabronię. Sok rozkazali podać, to podałam. A skąd mnie wiedzieć, komu wejść bronicie?
No, dosyć, zdecydował Krotosz, przebrała się miarka pobłażliwości. Wybiegł na wykusz, zamierzając niezwłocznie wykląć swego podopiecznego i wypędzić go precz na zawsze. Lecz to, co ujrzał, sprawiło, że musiał oburącz uchwycić się oplecionej różanymi pnączami kolumienki.
Odziana w biel niewiasta omiotła go spojrzeniem. Jej oczy były zielone pod obręczą dri deonema. Jaszczyk zaś, ani chybi zwietrzywszy, co się święci, skurczył się w sobie i przygarbił. Położył na stole rozpieczętowane pismo z Traganki i usiłował wymknąć się ukradkiem.
– A ty gdzie? – ostro zagadnął go kapłan. – Dokąd ci tak spieszno?
– Idź już – rzuciła cicho zielonooka. – A jakby co, gdzie się spotkamy?
Chłopak zawahał się nieznacznie.
– U Bramy Solnej – rzekł, po czym skulił się jeszcze bardziej i uciekł.
Krotosz widział wielu dri deonemów, bo też żaden nie wytrwał na stolicy Fei Flisyon dłużej niż parę lat. Niektórych pamiętał lepiej. Białowłosego pirata, który przechwalał się, że własnymi rękami wypatroszył władcę Żalników. Skalmierskiego księcia; powiadano o nim, że ułożył się po cichu z buntownikami i wydał im ojca dzisiejszego pana półwyspu. Potężnego zbója, grasującego w Górach Żmijowych, który miał zwyczaj przyginać czubki dwóch gibkich sosen i przywiązywać do nich podróżnych, aż drzewa, rozprostowując się, rozdzierały ich na strzępy.
Zielonooka dziewczyna w długiej płóciennej sukni w milczeniu obrywała liście pnącej róży. Jej blada twarz pozostawała czysta i bardzo spokojna. I nie wiedział, jakimi słowami ją przywitać. W piśmie z Traganki wyjawiono mu, że wędruje z jadziołkiem i nosi dwa miecze. Przypuszczał więc, że będzie podobna do servenedyjskich wojowniczek o obliczach pokrytych splotami tatuażu, dzikich i niepojętych, bardziej zwierząt niż ludzi.