– Nie – odparł Koźlarz. – Wężymord przyjechałby raczej pod znakami Pomortu. Nie myślałem, że zobaczę w Spichrzy ojcowe proporce. Ciekawe, czy się Kostropatka zdołał przemknąć.
Przemęka wzruszył ramionami.
– Czemu nie? Złego zawżdy przygoda omija.
– Potrzebny mi – uciął książę krótko. – A póki potrzebny, poty należy go cierpieć.
Stary najemnik zmarszczył brwi, lecz nic więcej nie mówił. Nie musiał zresztą, bo odkąd odbili z Książęcych Wiergów, jego zły humor stał się aż nadto widoczny. Kręcił się po barce jak pies na uwięzi i podobnie powarkiwał na każdego, kto śmiał go nieopatrznie zagadnąć. A łódź była tak wypełniona podróżnymi, zmierzającymi na Żary oraz spichrzański karnawał, że zanurzała się nieledwie po burty. Nieustannie więc ktoś się o Przemękę ocierał, ktoś gapił się na niego ciekawie, wypytywał o wieści, prosił do uciesznej gry w kości albo w trzyszaka. Kwiczały wiezione na targ świnie, stłoczone na dolnym pokładzie pospołu z najbiedniejszymi. Darły się dzieci utrudzone upałem i znużone podróżą. Wrzeszczały matki, bez przerwy wypatrujące swych pociech, które właziły w każdą dziurę i myszkowały w pakunkach wspólpodróżnych.
Słowem, łatwo im przyszło ukryć się w tej ciżbie przed wzrokiem strażników, trudniej wszelako zamienić choć kilka słów na osobności. Zresztą Koźlarz nie ułatwiał sprawy, a nawet po trochu unikał starego, dobrze wiedząc, co usłyszy. A Przemęce aż się wnętrzności burzyły na myśl o spotkaniu wychowańca z Zarzyczką. Po prostu czuł, że coś pójdzie nie tak, choć przecież pomysł z listem od alchemika zdawał się bezpieczny. W siostrze Koźlarza powszechnie upatrywano adeptki sztuk tajemnych i na wieść o jej przybyciu do Spichrzy niezawodnie z całego pogórza zbiegli się najrozmaitsi szarlatani, by poszukać protekcji lub choćby przedstawić swe eliksiry i mikstury. Zapewne książę Evorinth nie dopuści ich przed oblicze księżniczki, ale niewątpliwie zasypiają listami i prośbami o datki. Posłanie od mistrza z Książęcych Wiergów nie zwróci niczyjej uwagi. Cóż jednak z tego, skoro kapłani Zird Zekruna bez wysiłku przeczytają je w umyśle Zarzyczki?
Odchrząknął, oczyścił gardło z flegmy. Słowa jakoś nie przychodziły łatwo.
– Więc to już teraz – odezwał się nagle książę. – Już teraz.
Przemęka usłyszał w jego głosie ton niemal dziecięcego zdumienia. Koźlarz stał nieruchomo, nie spuszczając wzroku z żalnickich chorągwi, łopoczących nad miastem, i stary najemnik pojął, kiedy chłopak oglądał je ostatni raz – w tamtą noc, kiedy płonęła cytadela w Rdestniku, a Bad Bidmone nie obroniła swoich wyznawców przed furią Zird Zekruna. Znów stanęło mu przed oczyma dziecko, które jeździło w kohorcie boga, pomiędzy martwymi wojownikami. Coś go ścisnęło za gardło. Żal, zdał sobie sprawę po chwili. Te chorągwie przepowiadały, że niedługo utraci wychowanka w sposób ostateczny i nieodwracalny. Owszem, będzie trwał u jego boku i może z czasem zasiądzie w radzie tuż poniżej tronu, ale nigdy już nie będzie jak w tamtych czasach, kiedy pod czerwonym południowym księżycem bez słów odgadywali swoje myśli.
– Książę Evorinth niepotrzebnie drażni Pomorców – rzekł szorstko, walcząc ze wzruszeniem.
Koźlarz obrócił się ku niemu, wciąż z osobliwym wyrazem twarzy, jak gdyby coś sobie przypominał i nie mógł do końca uwierzyć w to wspomnienie.
– Chorągwie są znakiem. Znakiem dla mnie. Zaproszeniem.
Stary wojownik chciał coś powiedzieć, rzucić cięty żart, by rozproszyć smutek i lęk, jaki nieoczekiwanie wzbudził w nim widok żalnickiego godła. W końcu jednak skinął tylko powoli głową i razem, ramię przy ramieniu, ruszyli ku miastu. A kiedy wśród ławicy pątników, przekupni, żebraków, ladacznic i zwyczajnych gapiów zanurzali się w cień bramy, raz jeszcze podniósł wzrok nad dachy Spichrzy.
Chorągwie łopotały na wietrze i wyszyte na nich żalnickie lwy zdawały się kroczyć ku nim w rześkim, porannym powietrzu.
Kiedy wśród podpitych pątników weszli przez Bramę Solną, Morwa, jak jej przykazano, trzymała się blisko Szarki. Boleśnie świadoma noża w garści Derkacza, który kroczył tuż za nią, ani śmiała spojrzeć ku książęcym pachołkom. Zgarbiła się, zasłoniła twarz skudłaconymi włosami, jak gdyby mogła się w ten sposób ukryć przed wzrokiem towarzyszy. Jednakże nadzieja, że zdoła im się wymknąć na ludnych spichrzańskich ulicach, prysła tuż po tym, jak pośrodku ulicy Rymarzy ogarnęła ich gromada podpitych żaków. Jęli się przekomarzać z niewiastami, oferowali Skalmierskie wino i inne dostatki, jeśli tylko pójdą z nimi na kwaterę, i podszczypywali je przy tym, ciągnąc za spódnice. Morwa znosiła to wszystko cierpliwie, nawet zachichotała kilka razy z zawodową wprawą, choć bynajmniej nie było jej do śmiechu. A gdy szkolarze naparli mocniej, oddzieliwszy ją od draba z nożem, spróbowała ukradkiem czmychnąć w boczną uliczkę. Nie zdążyła wszelako zrobić dwóch kroków, gdy na jej nadgarstku zacisnęły się palce rudowłosej. Morwa ledwie zdusiła wrzask bólu, kiedy tamta szarpnęła ją ku sobie.
– Nie radzę – wyszeptała Szarka, z uśmiechem nachylając się do ucha dziwki, zupełnie jakby powierzała jej jakiś sprośny sekret. – Bo ci zaraz kark skręcę. – Objęła ją wpół i wciąż udając rozbawienie, pociągnęła naprzód i dopiero na sąsiedniej ulicy zwolniła uchwyt.
Ladacznica dobrze potrafiła ocenić swe szanse, toteż więcej nie usiłowała uciekać. Po prostu rozmasowała rękę, na której nabrzmiewały czerwone placki po palcach Szarki, i ruszyła za nią z kornie zwieszoną głową. Ale do oczu nieustannie napływały jej łzy, przesłaniając nierówne kocie łby. Nie, nie rozpaczała nad wymordowanymi poganiaczami, choć znała wolarzy Kuny dobre pól tuzina zim i niejednokrotnie zdarzało się jej wędrować z nimi przez Góry Żmijowe. Nie litowała się również nad nieszczęśnikami z wiosek i przysiółków ogarniętych szczurackim najazdem, acz z grzbietu skrzydłonia miała okazję przyjrzeć się łunom pożarów. Tego poranka Morwa użalała się głównie nad sobą. Wyrzucała sobie, że bez reszty uwierzyła w tę durną maskaradę, dzięki której widziała w wiedźmie zwykłą posługaczkę, a w jej towarzyszu wiejskiego prostaczka. Teraz, gdy sięgała pamięcią wstecz, przypominała sobie rozmaite drobne zdarzenia, jakie powinny wzbudzić jej podejrzliwość. Gdyby tylko była ostrożniejsza, od razu rozpoznałaby podstęp. Wolała jednak przymykać oczy na oczywistość i wierzyć, że znowu zdoła pomyślnie przybyć na Żary i jeszcze raz zanurzyć się w odurzający spichrzański karnawał.
Najgorsze zaś, że sama roztoczyła opiekę nad obiema niewiastami – wiedźmą i tą rudą, która przejmowała ją nieledwie większą grozą, bo była rozumniejsza i również obeznana z magicznymi sztuczkami – usypiając czujność wolarzy. Co więcej, przestrzegła je w gospodzie Goworki i ocaliła przed niechybną śmiercią od szczuraków. I chyba skutki owego miłosierdzia napełniały Morwę najdotkliwszą goryczą, z natury bowiem nie miała do niego skłonności i lata uprawiania ulicznego rzemiosła opancerzyły jej serce. Po prostu nie mogła się pogodzić z tym, że nadużyto jej porywu litości.
Szybko się zorientowała, że jej kompani nie znają dobrze Spichrzy. Mężczyzna chyba bywał tu czasami, bo niezdarnie zmierzał ku pośledniejszym dzielnicom niskiego miasta, gdzie w gospodach mogły jeszcze pozostać wolne miejsca. Kilka razy musiał jednak spytać o drogę i nieomal dał się wywieść w pole małemu ulicznikowi, gdy ten próbował go skierować ku ściekowisku, plątaninie starych kanałów, gdzie gnieździły się bandy wyrostków i najuboższe żebracze szajki. Szarka tymczasem nie odstępowała Morwy o krok. Ladacznica spostrzegła, że ruda nieustannie obserwuje spod opuszczonych powiek ulicę i nie zdejmuje ręki z długiego noża, ukrytego pod połą płaszcza. Z pewnością nie była wiejską dziewuchą, sprowadzoną do Spichrzy na zaślubiny z zasobnym mieszczaninem. Dziwka podejrzewała raczej, że jest kochanką draba o czarnej brodzie i towarzyszką w jego łotrostwach. A o tych łotrostwach Morwa miała od niedawna znacznie lepsze pojęcie.
Może jednak bogowie nie odwrócili się całkiem od swojej pokornej służebnicy, pomyślała, i prawie się uśmiechnęła na wspomnienie imienia, wyłowionego z rozmowy tamtych dwojga dzisiejszego poranka. Na szczęście świetnie je pamiętała i wiedziała, jak obrócić każdą sylabę w szczere srebro – jeśli tylko uda się jej uciec. Dlatego po krótkim namyśle zaprzestała oporu i nawet rzuciła kilka zdawkowych uwag o karczmach, w których mogliby znaleźć przytulisko.
Okazało się to jednak wcale niełatwe. Co zacniejsi oberżyści ani chcieli gadać z oberwańcami, a u innych od dawna zajęto już wszystkie miejsca. Toć są spichrzańskie Żary, powiadano im ze śmiechem. Luda tyle do miasta ściągnęło, że trzeba dać ładnych parę groszy za przygarść słomy w izbie na wspólnym posłaniu, a i o nie trudno. Wreszcie zawędrowali do gospody Pod Wesołym Turem. Łysy karczmarz patrzył na nich spode łba, póki Twardokęsek nie potrząsnął mu przed nosem sakiewką. Wówczas odtajał nieco, ale nie wyzbył się całkowicie podejrzliwości.
– Izby wszystkie zajęte, ni igła więcej się nie zmieści – mruknął, wsunąwszy trzos w kieszeń poplamionego, skórzanego fartucha.
– A w alkierzu pani Marszla mi się zalęgła, gamratka przeklęta. Nijak jej popędzić nie mogę, choć pewnie grosza złamanego nie zostawi, bo jest matką komendanta północnej wieży, a z książęcymi nie idzie zadzierać. Jest jeszcze stara drewutnia obok kuchni. Może wam się nada…
Wedle Morwy stara drewutnia nadawała się najwyżej do rozbiórki, jednakże karnie wlazła do środka i razem z innymi ułożyła się na skąpym posłaniu ze słomy. Jakiś kamień uwierał ją w grzbiet, ale nie śmiała się kręcić; pozostałych troje sprawiało wrażenie znużonych i liczyła, że niebawem przysną. Wiedźmie istotnie wystarczyło przyłożyć głowę do ziemi. Zwinięta w kłębek, jak dziecko zapadła w sen, poświstując przez nos i mamrocząc coś do siebie. Zbir dłuższą chwilę wiercił się i stękał, widać i jemu doskwierało twarde legowisko, niedługo wszak i jego oddech uspokoił się i wyrównał.
Tuż nad uchem Morwy zabrzęczała wielka mucha o tęczowym odwłoku. Dziwka miała straszliwą chęć odgonić ją jak najdalej, nie poruszyła się jednak. Leżała nieruchomo także wtedy, gdy owad przysiadł jej na brodzie i bezlitośnie łaskocząc, ruszył w górę po policzku. Kiedy wreszcie odleciał, mokra od potu koszula lepiła się jej do pleców. Ale chyba zdołała przekonać rudowłosą, że śpi głęboko, bo tamta podniosła się bezszelestnie z posłania i ostrożnie odemknęła drzwiczki komórki.