– Takoż twoja twarz, Kostropatka – ciągnął książę – zanadto w oczy kłuje. Owiniemy ją szmatami.
– Istotnie. – Szarka oderwała z rękawa szeroki pas materii i zbliżyła się ku kapłanowi rozkołysanym krokiem. – Trzeba temu zaradzić.
Nim zdążył cokolwiek uczynić, czerwony kamyk w rękojeści jej sztyletu błysnął jak żmijowe oczko.
Kapłan wrzasnął.
Twardokęsek machinalnie potarł rozległą, zbielałą bliznę na policzku. Raz, jeden raz jeno, rzucił się popatrzeć na szabelkę Servenedyjki. Głupi był, młody, ledwie trzy zimy na Przełęczy posiedział, nosiło więc nim jak szczeniakiem, ciągnęło do nowości. Wcześniej nie znał południowych wojowniczek. Wydawały mu się cudaczne i zarazem przerażające ze swymi spiłowanymi zębami i tatuażem na obliczu. A ostrze kusiło, piękne, giętkie a mocne, dziwną sztuką hartowane. Zagapił się jak głuptak, ani spostrzegł, kiedy go Servenedyjka przez łeb cięła. Dopiero potem Mroczek, człek bywały, znający obyczaje dzikich, wyłożył mu, że tylko z litości wojowniczka zbójcę oszczędziła, przez wzgląd na jego lata i nieświadomość. Taka to u nich obraza, kiedy ktoś nieproszony za oręż chwyci.
– Ty wiedźmi pomiocie! – zaryczał wściekle Kostropatka. – Gamratko przeklęta!
Rzuciła mu krótkie, kapryśne spojrzenie, odęła wargi. Nawet nie udawała skruchy.
– Skrzydłoń niech lepiej luzem idzie, popod graniami. – Nie oglądając się na resztę, ruszyła ku osadzie. – Choć prędzej wieśniacy uwierzą, że jest krową na niebiesko ukraszoną, niż że on – rzuciła na odchodne – mieczem potrafi robić.
– Jakże to?! – rozsierdził się kapłan, rozmazując rękawem posokę na twarzy. – Pomiata nami, suka! A wy tak? Bez słowa?
Zbójca wzruszył ramionami. Nie zamierzał się wikłać w spór kapłana z Szarką, nie widział w tym żadnej korzyści. Zresztą na Przełęczy Zdechłej Krowy rozstrzygano podobne kłótnie prosto. Jeśli chce klecha dziewkę szacunku nauczyć, myślał, niechże jęzorem nie kłapie, tylko sam jej ostrze w plecy wsadzi. Ale zbyt tchórzliwy na to, woli się innymi wyręczyć. Niedoczekanie!
– Drasnęła cię ledwie. Czyste cięcie, aby upuścić trochę krwi – odpowiedział zgryźliwie Przemęka. – Bogowie świadkami, żeś dobrze na nie pracował. To kobieta norhemnów. Lżyj ją dalej, a wyrwie ci wątrobę i zeżre na surowo.
– Ona nie jest z norhemnów – sprostował zbójca.
– A ciebie jak zwą? – spytał Przemęka.
Twardokęsek uśmiechnął się w duchu. Najemnik i tak był cierpliwy, znać wzdragał się przy Szarce wypytywać jej kamrata. Wszelako teraz, kiedy mieli pospołu wleźć między solarzy, musiał sprawdzić, z kim go nieoczekiwany los zetknął i na co można liczyć, jeśli im ktoś znienacka zagrodzi drogę.
– Derkacz – burknął, bo też takie miano jeszcze na Tragance sobie obrał. – Do konwojów się najmowałem. I nie jestem z nią – dodał, choć myśl, że tłumaczy się przed nimi, zeźliła go i rozgoryczyła zarazem.
Przemęka skinął głową, na razie wiedział dosyć.
– Starczy pogawędek – zganił ich książę. – Ruszajmy, nim dzień cały przemędrkujecie.
Wkrótce zabrnęli w rozmokłą ziemię pomiędzy krytymi sitowiem chatami, gdzie gromadka dzieciaków obrzuciła ich na powitanie patykami i grudkami cuchnącej mazi. Kobiety stały w drzwiach i patrzyły. Na widok Szarki w czerwonej chustce na szyi i postrzępionej, odsłaniającej uda spódniczce ich wzrok stwardniał. Młoda dziewka w bezkształtnym stroju wybiegła na ulicę i chlusnęła im prosto pod nogi strugę pomyj.
Na rynku, przy studni, stadko kurcząt melancholijnie grzebało w błocie. Karczma naprzeciw wyglądała niewypowiedzianie nędznie. W progu uderzył ich zmieszany odór ryb, przypalonego tłuszczu i brudu, ale po chwili Twardokęsek z zadowoleniem rozpoznał ostry zapach czosnku i smaźeniny.
– Zdałoby się coś przekąsić. – Niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
– Ano – przytaknął Przemęka – nieprędko się później okazja trafi. Może podróżni jakowiś w gospodzie popasają, to się o drogę przepytamy.
Weszli do ciemnego pomieszczenia. Na palenisku słabo tlił się żar, a pod belkami powały zawieszono parę kaganków, które bardziej kopciły, niż dawały światło. Przy długim stole tłoczyło się kilku kapłanów w przybrudzonych, żółtych szatach i dwóch zbrojnych: po kubrakach zdobionych czarnożółtą szachownicą zbójca rozpoznał w nich celników, co zbierają przy trakcie pieniądz dla świątyni. Na krańcu ławy mąż o cisawej brodzie i wyglądzie wędrownego handlarza obłapiał posługaczkę, ta zaś znosiła zaloty z zawodowym znudzeniem. Karczmarz tkwił pomiędzy dwiema obkrojonymi szynkami, zwieszającymi się z poprzecznego bierzma, i bez zapału wcierał tłuszcz w szynkwas.
Ech, a gdyby tak krzyknąć zbrojnym, przemknęło Twardokęskowi przez głowę, kto do karczmy zawitał. Kapłani Cion Cerena nie poskąpiliby nagrody za żalnickiego księcia. Wszelako celnicy, choć mieli przypasane miecze, byli jedynie poborcami, mało wprawionymi w wojennym rzemiośle. Z pewnością nie pokwapią się do zwady, zwłaszcza że potężny miecz wygnańca wzbudzał postrach.
A gdybym sam znienacka przyskoczył, zastanawiał się, mierząc odległość wzrokiem, i w plecy go dźgnął nożykiem? Z namysłem pogładził brodę, lecz w tejże samej chwili Szarka uśmiechnęła się do niego drapieżnie. Wzdrygnął się z lękiem. Ot, ścierwo, wiedźma jedna, zaklął bezgłośnie. Skąd ona wie, co się człekowi w głowie roi? Ukradkiem uczynił znak odpędzający złe moce i przygarbiwszy się, ruszył za innymi.
Przemęka zażądał piwa i gospodarz pchnął ku nim cztery kufle.
– Dla dziewki takoż – napomniał go wojownik. – Przemokła jako wszyscy.
Karczmarz usłuchał, choć jego twarz mówiła wyraźnie, że w tej okolicy kobiety nie chadzają do gospody.
Piwo okazało się zacniejsze, niż zbójca przypuszczał, w nieco lepszym więc humorze rozejrzał się po izbie. Nad szynkwasem prócz szynek wisiały wianki czosnku, cebuli, płaty suszonych ryb i miejscowy przysmak, nanizane na sznurki suche obwarzanki pokryte kminkiem i grubą solą. Na ladzie rozpierały się wielkie słoje z marynowanymi kałamarnicami. Na widok takich smakołyków Twardokęsek zrazu chciwie przełknął ślinę, ale wnet zakłuło go przykre podejrzenie. Chociaż w osadzie nędza aż piszczała po kątach, oberża obfitowała w wiktuały stanowczo zbyt kosztowne dla okolicznego chłopstwa. Zatem Przemęka miał rację: wleźli w sam przemytniczy matecznik i gospodarz ani chybi był w zmowie z grabieżcami statków.
– Na żarze żuwka stoi. – Karczmarz ze stukotem postawił przed nimi glinianą miskę, a jego ciemne oczka błyskawicznie zlustrowały skromny przodziewek przybyłych. – Nalejcie sobie po uważaniu – dodał burkliwie, ani chybi doszedłszy do wniosku, że goście nie śmierdzą groszem, zatem nie należą się im szczególne względy.
Zbójca żachnął się ze złością na podobną bezceremonialność, ale Przemęka osadził go krótkim:
– Zostaw!
I sam nałożył jadło.
Polewka była gęsta, podprawiona kminkiem, majerankiem i zrumienioną cebulą, posypana pokruszonym ostrym serem. Twardokęsek ułamał pokaźny kawał chleba, wydobył zza pazuchy łyżkę i zaczął łykać pospiesznie, by nasycić choć pierwszy głód, nim pozostali opróżnią naczynie. Gdy łyżka zgrzytnęła o dno, otarł wargi, wychylił do końca kufel i strząsnął z wąsów zbłąkane krople. Chciał prosić o dolewkę, ale inni mieli dosyć.
Zbójca spostrzegł, że kapłani w żółtych szatach przyglądają im się ciekawie.
– Hej! Jeszcze po kufelku! – Przemęka klepnął posługaczkę po rozłożystym tyłku.
– I kilka plastrów szynki! – dorzucił Twardokęsek bezczelnie. W sakiewce miał pustki, a po prawdzie nawet sakiewki nie miał, bo mu ją kapłani Fei Flisyon odebrali niecnie, wszelako z wielkim ukontentowaniem żarł na cudzy koszt. – Ze dwie gomółki sera!
– A z daleka idziecie, waszmościowie? – zagadnął celnik. – Gdzie zboczyliście z gościńca?
– Jakbyśmy wiedzieli gdzie – warknął Przemęka – nie siedzielibyśmy na tym zadupiu. Wichura zepchnęła nas zeszłej nocy ze szlaku.
– Sandalya znów napastowała dziwkę z Traganki – wyjaśnił otyły kapłan, a jego oba podbródki trzęsły się przy tym i podskakiwały.
– I tak traf zacny, żeście na Krogulczy Grzebień wyszli.
Przemęka się skrzywił.
– Traf zacny, powiadacie? Ledwieśmy życie unieśli. Konie od nas uciekły, juki pomarnowane. Dobrze, żem bydło w Zarzyniu sprzedał, bo i je byśmy stracili.
Kapłani i celnicy pokiwali ze zrozumieniem głowami, po czym pogrążyli się w pogawędce o zarazie, co zeszłego roku przetrzebiła stada na południowych równinach, o podróżnych traktach poprzez Góry Żmijowe i słynnych bydlęcych targach w Spichrzy. Przemęka do znudzenia udawał zubożałego szlachetkę, książę głupawego wyrostka, który pierwszy raz opuścił rodzinną wioskę, a osowiała Szarka suszyła przy palenisku włosy, nie dbając o nagabującego ją kupczyka. Twardokęsek nie musiał nikogo mamić, jego potężna, przygarbiona sylwetka i tępa twarz zawsze wprowadzały ludzi w błąd. Natomiast za przyczyną krwawego bandaża Kostropatkę niezawodnie uznano za wynajętego do ochrony rzezimieszka.
Szpakowaty najemnik tymczasem coraz bardziej pospolitował się ze sługami Cion Cerena. Wkrótce zgodnie wymyślali zakonowi Zaraźnicy, który od lat psuje pieniądz w Górach Żmijowych i ciągnie z tego niezmierne zyski.
– U nas też ich pełno – najstarszy z kapłanów westchnął ciężko. – Pijawki przeklęte. Warzelnie poddzierżawili i cała sól tutejsza przez ich ręce przechodzi.
Zbójca uśmiechnął się pod nosem, bo w głosie sługi boga żebraków pobrzmiewała nieskrywana zawiść i zapewne gdyby tylko mógł, sam chętnie położyłby łapę na dochodach z warzelni. Inna rzecz, pomyślał, że ostatnimi laty słudzy Zaraźnicy dalej i dalej zapuszczają się w Góry Żmijowe. Inne zakony podążają ich śladem i też chętnie zagarnęłyby dobra, co się zostały po mnichach Kii Krindara. A książęta durni, przystępu nie bronią, jeszcze jeden z drugim włości i przywileje nadaje bez umiaru.
– I bydło – zgodził się Przemęka. – Imaginujecie sobie, wielebny, ściągnęli dziesięcinę od naszych wołów! Jako węgorza ze skóry złupili, przybłędy jedne.
– Wszystko na gorsze idzie – skwitował ponuro kapłan. – Ludzie nie szanują bogów, a bogowie skłóceni. Czy uwierzycie, waszmościowie, że nawet solarze, nędznicy, usiłowali nas okpić?